W tym tekście występuje jeden
wielki spoiler, ale chyba tylko teoretyczny, bo przecież wszem i wobec wiadomo,
że w 85 minucie bohater….
„127 godzin” to kolejne miłe
zaskoczenie pośród tegorocznych oscarowych propozycji. Film, który wydawał się być maksymalnie
przewidywalny, a co za tym idzie mógł być zwyczajnie nudny, po prostu mnie
zachwycił.
Jest to oparta na faktach historia
młodego alpinisty, Arona Ralstona (James Franco), który uległ wypadkowi podczas
wyprawy kanionem Blue John w Utah. Ogromny głaz przygniótł mu prawe przedramię
do ściany kanionu. Mężczyzna został pozostawiony sam sobie, bo nie powiedział
nikomu o swoich planach wędrówki i szanse, że ktoś go znajdzie i mu pomoże były
bliskie zeru. Przez tytułowe 127 godzin próbował oswobodzić rękę, aż w końcu na
skraju wyczerpania postanowił ją po prostu odciąć. Jak widać, była w nim wielka
wola życia.
Danny Boyle ani trochę nie
próbował ubarwić tej historii. Zero efekciarstwa, celowych zwrotów akcji, które
miałyby za zadanie podnieść tempo filmu. Po prostu wierne oddanie tego, co
przeżywał bohater. Sam Ralston był zaangażowany w powstanie filmu. James Franco
posługuje się tą samą kamerą, którą Ralston miał przy sobie podczas pechowej
wyprawy, możemy zobaczyć go także na samym końcu filmu.
James Franco/Aron Ralston |
Jak nie trudno zgadnąć, cały film
spoczywa na barkach Jamesa Franco. Wywiązał się z zadania bardzo dobrze i
pokazał swój aktorski kunszt. Nie jestem aktorką, nie wiem czy łatwiej grać z
kimś czy wypowiadać monolog, ale jeśli dla widza ten monolog nie był nudny, to
chyba aktor odniósł sukces. Ja czułam się jakbym była w kanionie razem z nim,
bardzo wczułam się w jego sytuację. Boyle i Franco pokazali moim zdaniem bardzo
wiarygodnie, co musi czuć człowiek praktycznie skazany na powolną śmierć.
Przychodzi czas na wspomnienia, marzenia, żal że czegoś się nie zrobiło, nie
powiedziało, aż w pewnym momencie fikcja miesza się z rzeczywistością. Budzi
się jednocześnie w człowieku jakaś niewyobrażalna siła, dzięki której dosłownie
jest w stanie przenosić góry. Franco pozwolił sobie jednak też na trochę
humoru, żeby choć minimalnie ostudzić emocje, które odczuwa widz. Świetnie
wyszła mu np. scena, w której jego bohater przeprowadza wywiad radiowy z samym sobą.
Bardzo pozytywnym
zaskoczeniem w przypadku „127 godzin” okazała się dla mnie ścieżka dźwiękowa.
Muzyka w filmie, który złożony jest bardziej z obrazów niż ze słów, odgrywa
wielką rolę. Tu idealnie komponuje się ona z tym, co widzimy na ekranie,
nie jest zbyt pompatyczna, ani zbyt wysublimowana. Co mnie ucieszyło to to, że
nie jest to muzyka wyłącznie instrumentalna, jak w przypadku większości
oscarowych produkcji, ale także muzyka z wokalem, i to muzyka dość różnorodna. Oddaje
charakter filmu: jest w nim sporo dramatu, ale przecież ostateczne przesłanie
to podążać za swoimi marzeniami, pasjami, aby w chwili śmierci niczego nie żałować. Momentami jest
więc spokojnie i wolno, a chwilami głośno i szybko. Naprawdę wpada w ucho. Oto
próbka:
Można się zasłuchać. A sam film
prawdopodobnie na długo zapadnie mi w pamięć. Polecam :)
Moja ocena to 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.