24.12.2012

W roli głównej: Soundtrack


To właśnie miłość i Szklana pułapka obejrzane, świąteczne przysmaki przygotowane, pierwsze prezenty ofiarowane i otrzymane, więc korzystając z wolnej chwili postanowiłam uraczyć Was jeszcze szybkim przedświątecznym postem. Zrobienie listy świątecznych filmów lub najlepszych filmów mijającego roku kusi, ale oparłam się tej pokusie i będzie to post przygotowany już jakiś czas temu.

Pojawił się ostatnio na kilku blogach temat ulubionych soundtracków filmowych. Za mną ten temat też chodził już od dłuższego czasu, a zatem postanowiłam wykorzystać, że jest teraz „na fali” i też się nim zająć. Tyle że w moim przypadku będzie lista na tyle subiektywna że pozbawiona niemalże wszystkich klasyków, które się zawsze w takich zestawieniach pojawiają. Generalnie nie jestem zresztą zwolenniczką muzyki filmowej, pisanej specjalnie na potrzeby danego filmu. Lubię niektóre motywy filmowe, ale nie jestem typem osoby, która słuchałaby dla relaksu całej płyty z muzyką z danego filmu. jednak mam tu na myśli muzykę instrumentalną i muszę też zaznaczyć, że istnieją od tej reguły wyjątki. Wolę jednak filmy, dla których tłem są piosenki – znane bardziej lub mniej. Oczywiście najczęściej nie sprawdzają się one jako ilustracja dla poważnej tematyki, dlatego do wielkich hollywoodzkich produkcji muzykę się specjalnie pisze. Potrafię ją docenić, ale nie potrafiłabym jej słuchać w domowym zaciszu, bo niesie ze sobą na ogół zbyt wiele emocji, jest dla mnie po prostu zbyt ciężka do udźwignięcia. No ale jak już się rzekło – są od tego wyjątki, więc na początek one:

Requiem dla snu (Clint Mansell)

Mansell jest jedynym z tych wielkich piszących dla Hollywoodu kompozytorów, których rzeczywiście chcę słuchać. Wiem, że każdy napisany przez niego soundtrack będzie dobry i do mnie przemówi. Nie ukrywajmy, w jego muzyce pojawiają się charakterystyczne tony – to moim zdaniem jeden z najbardziej rozpoznawalnych już po pierwszych dźwiękach, kompozytor. Za Requiem… pokochały go miliony, podobnie jak Aronofsky’ego, z którym tworzy nierozłączny tandem. Muzyka do tego filmu jest tak poruszająca i tak bardzo oddaje klimat filmu, problemy bohaterów, że właściwie sam film mógłby obyć się bez słów. Utwór Lux Aeterna jest to prawdziwe mistrzostwo. Strasznie się dziwię, że tak oryginalna, wyrazista ścieżka dźwiękowa, tak fantastycznie współgrająca z treścią filmu, nie została nagrodzona jakąkolwiek nagrodą.



The Social Network (Trent Reznor i Atticus Ross)

Zachwyt. Czułam autentyczny zachwyt już oglądając trailer, a potem, oglądając film, który historię twórcy Facebooka przedstawiał jak thriller. Muzyka w tym filmie wyznacza jego tempo. Bez tej muzyki, jestem tego pewna, siła oddziaływania filmu na widza byłaby znacznie mniejsza. Ten soundtrack otworzył mi też oczy i uświadomił, że muzyka elektroniczna może być fajna. Zakochałam się w kawałku In The Hall Of The Mountain King, opartym na suicie Edvarda Griega Peer Gynt. No i teraz doceniam wszystkich artystów, którzy eksperymentują z elektroniką, która wcale nie jest taka „be!”.



American Beauty (Thomas Newman)

W tym filmie mamy kompilację muzyki napisanej specjalnie do filmu przez Thomasa Newmana, który stworzył też fenomenalny motyw przewodni do Sześciu stóp pod ziemią, serialu HBO, oraz znanych piosenek rockowych, jak American Woman Lenny’ego Kravitza. Muzyka Newmana ma w sobie to coś, o czym pisałam w przypadku Mansella – jest bardzo charakterystyczna i bardzo łatwo zapada w pamięć. Można jej słuchać i słuchać, bez znudzenia. Nie jest typową muzyką ilustracyjną, ale płynie gdzieś tak obok. Bez tej muzyki słynna już scena z unoszącym się na wietrze foliowym woreczkiem nie byłaby tym samym.


Teraz przejdę do pozostałych ulubionych soundtracków:

Magnolia (Aimee Mann)

Zakochałam się w tej muzyce na szkolnym korytarzu, w pierwszej klasie liceum. Koleżanka, zawzięta kinomanka (ja jeszcze wtedy nawet nie udawałam, że się w minimalnym stopniu znam na kinie), przyniosła sobie świeżutką płytę z muzyką z Magnolii ze sklepu muzycznego, jedynego jaki wówczas był w naszym mieście, i nie mogąc wytrzymać, słuchała na discmanie podczas przerwy. Dała mi posłuchać i tym samym otworzyła przede mną nowe horyzonty muzyczne. W płycie Aimee Mann, którą natychmiast sobie pożyczyłam, zasłuchiwałam się przez wiele tygodni. Dawno do niej nie wracałam, tak swoja drogą. Ale kiedyś zajmowała szczególne miejsce w moim sercu. To smutna płyta, o samotności, choć przebija z niej momentami optymizm. Muzyka trudna do sklasyfikowania, ale bardzo przyjemna i łatwa w odbiorze. Żałuję dwóch rzeczy – że jest tak słabo znana i że pochodzi z kiepskiego filmu. Mnie Magnolia (reż. Paul Thomas Anderson) ogromnie rozczarowała, ale oglądałam ją lata temu, kiedy surrealizm w kinie zupełnie do mnie przemawiał i kiedy nie byłam w stanie przebrnąć przez filmy Tima Burtona (a dziś zaliczam go do czołówki ulubionych reżyserów). Ponowny seans byłby więc chyba dobrym pomysłem. Z pewnością dla tej muzyki warto. I dla Julianne Moore.


To właśnie miłość

Love Actually to jeden z tych filmów, którego sukces zrodził się ze świetnego współgrania muzyki, scenariusza, aktorstwa i reżyserii. Kompilacja piosenek, które znalazły się w filmie tworzy bardzo ciekawą, spójną całość. Jednakże zyskują tak naprawdę dopiero w połączeniu z konkretnymi scenami, którym towarzyszą (powinny być wydane na DVD). Takie choćby baaardzo popowe Jump zespołu Girls Aloud wyda wam się świetną piosenką, kiedy zobaczycie tańczącego do niej Hugh Granta. Świetnie wypadają też God Only Knows The Beach Boys kończące film, czy nawet Too Lost In You Sugababes. No a wielkim hitem stało się Christmas Is All Around śpiewane przez filmowego Billy’ego Macka czyli aktora Billa Nighy. Mogłabym tak wymieniać długo – są przecież jeszcze nastrojowe Dido, Joni Mitchell, Eva Cassidy…I młodziutka Olivia Olson śpiewająca All I Want For Christmas Is You. Dzięki naprawdę zgrabnemu wykorzystaniu muzyki – poprzez wspomnianą scenę tańca czy właśnie motyw z nagrywaniem świątecznej piosenki przez Billa Macka czy odśpiewanie All You Need Is Love podczas ślubu bohaterki granej przez Keirę Knightley film zbliża się w pewnym sensie do musicalu czy też filmu muzycznego. Ta idealna synergia między dźwiękiem a obrazem pomaga mi chyba też się na tym filmie wzruszać. Za każdym razem tak samo.

 

Maria Antonina

Ostatnio oglądałam film Sophii Coppoli ponownie (który to już raz? 3? 4?) i dopiero przy tej okazji zajrzałam na filmweb, by zobaczyć jakie wiadro pomyj na autorską wizję Coppoli wylewają kinomani od siedmiu boleści. Oczywiście, ¾ piszących nie kupuje współczesnej muzyki, którą ilustrowana jest opowieść o kontrowersyjnej francuskiej królowej. Ten nowatorski zabieg jest głównym powodem krytyki filmu, który osobiście bardzo lubię i doceniam. Po pierwsze, właśnie za muzykę. Coppola chciała przedstawić Marię Antoninę jako nastolatkę zagubioną w Wersalu, nastolatkę, której odebrano wszystko i nagle narzucono, jak ma żyć. Zwykłą dziewczynę, jak te żyjące współcześnie, chcącą ładnie wyglądać i dobrze się bawić, nie rozumiejącą reguł gry, w której nagle przychodzi jej brać udział. Ona naprawdę niewiele się od nas różniła. Żeby to przesłanie było bardziej oczywiste, reżyserka zrezygnowała z klasycznej muzyki tamtego okresu (XVIII wiek) na rzecz na wskroś współczesnych nagrań rockowych i dream-popowych. I moim zdaniem komponują się one z tematyką filmu doskonale. Scena tańców na balu do dźwięków rockowej piosenki – czemu nie? Świetny pomysł, który burzy granice i przybliża nas do świata królowej. Trzeba zauważyć przyjętą przez Coppolę konwencję, która zakłada, że to nie jest stricte biograficzny, a już na pewno nie poważny, kostiumowy film. W Elizabeth – ok., ta muzyka by się nie sprawdziła. Ale do Marii Antoniny pasuje idealnie.


500 dni miłości

W tym filmie muzyka odgrywa równie ważną rolę co Joseph Gordon – Levitt i Zooey Deschanel. Piosenki The Smiths to ulubione nagrania filmowej Summer, która nie tylko ich słucha, ale i śpiewa. Wykorzystana w genialnej scenie musicalowej piosenka You Make My Dreams tryska należytym optymizmem. Z kolei gorzkie Sweet Disposition oddaje stan emocjonalny Toma po rozstaniu z Summer. Piosenki do ścieżki dźwiękowej, trzeba przyznać, zostały dobrane bardzo starannie. Właściwie każda z nich słuchana osobno sprawia przyjemność. To płyta dla wielbicieli piosenek, które trącą trochę nostalgią, melancholią, raczej spokojnych, ale melodyjnych -  są tu m.in. Regina Spektor, Carla Bruni, Feist, a nawet Simon and Garfunkel.

  
Wyśnione miłości

To kolejny film, w którym muzyka odwala ogromna robotę. Dla jednych przeestetyzowany i formą przesłaniający treść, jak dla mnie znakomity film o miłości, w którym muzyka, w połączeniu ze slow motion opowiada więcej niż słowa. Przewijające się przez cały film Bang Bang Dalidy zostaje w głowie na długo, z konkretnymi obrazami przed oczyma. Nie ma co, Xavier Dolan ma dobry gust. A ten film to poza treścią, po prostu bardzo ładny teledysk.


Na koniec chcę Wam złożyć życzenia wszystkiego co dobre na Święta: samych miłych chwil spędzonych w gronie najbliższych, zapomnienia o codziennych zmartwieniach i czasu na kulturalny relaks – książkę, muzykę, film…Nie zapominajcie, że to tylko Święta :)



19.12.2012

Z notatnika kinomanki, cz. XV


Dzisiaj starocie.

Memento [brak oceny]

Nie wiem czy to niedyspozycja dnia, ale pogubiłam się w fabule tego filmu, choć z reguły lubię takie niestandardowo opowiedziane historie i nie mam z nimi problemu. Wiem, że Memento jest rozkładane na części pierwsze przez fanów Christophera Nolana i widzą oni w nim prawdziwy majstersztyk. Ja muszę chyba spróbować drugiego podejścia. Ale sam fakt, że jestem na nie gotowa, świadczy o tym, że film jest interesujący. Doceniam fantazję i precyzję Nolana – scenariusz jest misternie skonstruowany, pisany był zresztą z tego co kojarzę przez lata. Ten film to zagadka, układanka, puzzle. Jeśli ktoś lubi takie kino, to polecam.



Sin City 5/10

Film piękny wizualnie. I na tym kończą się jego plusy. Ok., wiem, że jestem zbyt surowa. Tak naprawdę, doceniam jego wielkość, ale raczej z wrodzonej uczciwości. Sin City, żeby było śmiesznie, oglądałam już kilka lat temu (3? 4?) i zasnęłam na końcówce, choć właściwie przez cały film zamykały mi się oczy i chyba nie wiele z niego wyniosłam. Tłumaczyłam sobie to sennością, ale dziś, po drugim obejrzeniu powiem inaczej – „ten film jest nudny i głupi”. Tak powiedziałam mojemu chłopakowi jeszcze w trakcie oglądania. Oczywiście, to był taki skrót myślowy. Ale jest w nim jednak pewna esencja tego, co myślę o Sin City. Nudny jest, z tego się nie wycofam. O ile pierwsza część (a film składa się z trzech opowieści, które łączą wspólni bohaterowie, którzy w zależności od historii są na pierwszym lub drugim planie) jest jeszcze całkiem interesująca, o tyle następne strasznie wieją nudą. Tu oczywiście można mieć wyrzuty tylko w kierunku twórcy komiksu, którego adaptacją jest film. Film jest bardzo brutalny, ale mam do tej brutalności stosunek podobny jak do filmów Tarantino (który zresztą maczał w Sin City swoje palce) – nie biorę jej na serio, ponieważ występuje ona w rzeczywistości, która jest zupełnie odrealniona, a więc nie jest prawdziwa. I właśnie to zbyt duże odrealnienie (jednak u Quentina nie jest ono aż tak ogromne) powoduje, że nie potrafiłam się zaangażować w opowiadane historie. Co jeszcze mi się naprawdę nie podoba? Chyba zbyt wolne tempo, zbyt mało interesujących zwrotów akcji i brak możliwości nawiązania jakiejś nici porozumienia z bohaterami. Dialogi niczym się nie wyróżniają, żadna z postaci nie posiada szczególnej charyzmy. Fabuła jest dla mnie płaska i przewidywalna. Nie mogę jednak nie docenić, że udało się stworzyć mroczny klimat czarnego kryminału noir. Największą zaletą jest jednak rysunkowa kreska nadająca filmowi stylistykę komiksu. Świetnym zabiegiem jest wyeksponowanie kolorem jedynie pojedynczych elementów na tle czarno-białej tonacji. Scena otwierająca, z kobietą w czerwonej sukience jest zapowiedzią naprawdę niezłego filmu. Duże wrażenie robi też głębia błękitnego spojrzenia Alexis Bladel. Od strony aktorskiej film prezentuje się całkiem nieźle. Mickey Rourke ma najwięcej do zagrania i robi to świetnie. A w sumie jest trudny do rozpoznania. Znakomity jest też Benicio del Toro. Ja osobiście cieszę się, że film ten ma w obsadzie wspomnianą Alexis Bladel, którą polubiłam za rolę w serialu Kochane kłopoty. Niestety, nie wykorzystała ona szansy danej jej przez tak wybitnych twórców, bo nie zagrała jak dotąd w niczym równie głośnym. Natomiast zainteresowała mnie Jaimie King i jej filmowe poczynania mam zamiar śledzić z nadzieją, że rozwinie skrzydła, bo potencjał ma.
W moim przekonaniu Sin City to przerost formy nad treścią. Można obejrzeć, patrząc na niego jako na eksperyment, ale oglądać go dla rozrywki to dla mnie niemożliwe.


Naprawdę nie wiem, co to miało być. Po co Polańskiemu taki film? W jego dorobku znajduje same dzieła wybitne (przynajmniej te, które oglądałam), mniej lub bardziej, ale jednak na wysokim poziomie. A Dziewiąte wrota to chyba była jego fanaberia zekranizowania książki, która mu się spodobała. Film jest adaptacją (ekranizacją?) Klubu Dumas Perez – Reverte’a. Zagadka kryminalna w środowisku antykwariuszy i bibliofilów – to sedno i książki, i filmu. O ile w lekturze może to się sprawdzić, o tyle na ekranie nie wciąga przeglądanie pierwodruków, porównywanie egzemplarzy, tropienie różnic. Ale to nie wszystko. Motywem przewodnim jest tu szatan. Bohater grany przez Johnny’ego Deppa, Corso, dostaje od swojego zleceniodawcy za zadanie sprawdzenie czy Księga Lucyfera, którą posiada, jest oryginałem. Aby to zrobić, Depp musi znaleźć pozostałych dwóch posiadaczy Ksiąg – księgi są trzy, a oryginał może być tylko jeden. Podczas swojej podróży, Corso staje się uczestnikiem wydarzeń, które znajdują swoje odbicie na rycinach w Księdze. Do tego jego cieniem staje się blondwłosa, anielsko piękna dziewczyna…
Myślę, że dużym błędem Polańskiego było pozbawienie filmu istotnych wątków z książki. Nie pojawia się np. w ogóle tytułowy Klub Dumas. Myślę, że bez znajomości książki trudno ten film zrozumieć. Nie wiemy przede wszystkim jakie są relacje i jaki jest stosunek Corso do diabła. Nie wiemy, jak interpretować zakończenie. Potrzeba też odrobiny wyrozumiałości, by zaakceptować kilka kuriozalnych scen, jakie wymyślił sobie reżyser.
Cóż, oglądałam ten film w Halloween licząc na to, że będzie umiarkowaną dawką grozy. Okazał się w ogóle nie być straszny, a raczej śmieszny. Dla mnie to może i lepiej, bo nie lubię się bać, ale raz w roku na Halloween jestem skłonna obejrzeć horror. No, ale tak widocznie miało być, bo ja już swoje Halloween w tym roku miałam – pod koniec lata, oglądając Lśnienie.


Dojmująco smutny film. Chyba nikt z nas nie chciałby być takim Gilbertem. Większość z Was pewnie go zna (film, nie Gilberta). To prosta historia dziejąca się na prowincji, której bohaterami są bardzo przeciętni, a jednak wyjątkowi ludzie. Ta prostota właśnie jest w filmie Lasse Hallstroma najbardziej ujmująca. Bazując na powieści Petera Hedgesa, reżyser zabiera nas w opowieść o kilku dniach z życia Gilberta, młodego chłopaka, który wiedzie sobie nudne życie w małej miejscowości o nazwie Endora. Na jego barkach leży odpowiedzialność za cały dom a przede wszystkim – grubą matkę, której waga uniemożliwia wychodzenie z domu i nastoletniego upośledzonego brata, Arniego. Życie Gilberta powinno wyglądać zupełnie inaczej, tymczasem chłopak pracuje w sklepie spożywczym, wikła się w nie do końca mu odpowiadający romans ze starszą kobietą, a zamiast spędzać beztrosko wolny czas, pomaga siostrom w prowadzeniu domu. Gilbert na pewno chciałby uciec, ale nawet gdyby miał dokąd, poczucie obowiązku by mu na to nie pozwoliło. Film za pomocą prostych obrazów i dialogów uzmysławia po pierwsze, jak wygląda wciąż jeszcze na pewno życie ludzi w zapyziałych miasteczkach, podobnych do Endory, a po drugie jest hołdem dla elementarnych wartości takich jak miłość, przyjaźń i rodzina. Dużym sukcesem jest scenariusz. W filmie niewiele się dzieje, ale nie mamy wrażenia, że film się ciągnie. Powiedziałabym nawet, że umiejętnie jest w nim stopniowane pewne napięcie. Niemniej, jest to kameralne, ciepłe kino nie dla każdego. Miłośnicy bardziej dynamicznych historii mogą być zawiedzeni, ale osoby ceniące sobie senne klimaty powinny sobie zaserwować Gilberta w jakiś jesienno-zimowy wieczór, bo to opowieść właśnie na taki czas, kiedy nasze serca są wyziębione. Dodatkowo film daje niepowtarzalną szansę powrotu do przeszłości i spojrzenia z perspektywy ich dzisiejszych karier na pierwsze aktorskie kroki, jakie stawiali Johnny Depp, Leonardo DiCaprio i Juliette Lewis.

P.S. Czy tylko ja i mój chłopak uważamy, że Juliette Lewis jest raczej brzydka i nazywanie jej w tym filmie pięknością to duża przesada?

15.12.2012

Jestem miłością (reż. L. Guadagnino, 2009)


Przez pewien czas  byłam nieobecna w blogosferze, a to za sprawą kłopotów z odbiorem Internetu. Na szczęście kryzys został zażegnany (miejmy nadzieję, że na zawsze), a ja wracam nadrabiać zaległości. Kilka wpisów czeka już na opublikowanie, więc do dzieła. Na dobry początek postanowiłam Was uraczyć moją opinią o filmie Jestem miłością.


Jestem miłością wpisuje się w moje ostatnie zainteresowanie czyli związki mody i kina. I nie przeczę, że to obietnica estetycznej przyjemności była głównym impulsem do jego obejrzenia. Ale o filmie mówiło się też dużo dobrego przy okazji jego premiery i w pamięci utkwiło mi, że dostajemy tu ponoć dobrą rolę Tildy Swinton, a aktorkę tę bardzo sobie cenię (dopiero ostatnio to sobie uzmysłowiłam, ale faktycznie lubię ją widzieć przed kamerą). Cóż, po seansie mogę powiedzieć przede wszystkim, że film trochę zawiódł moje oczekiwania. Może to znak, żeby nie mieć oczekiwań. A może to znak, że reżyser się pogubił, próbując na ekranie oddać klimat dzieł wielkiego włoskiego reżysera Luchino Viscontiego. Nie będę się krygować, filmów Viscontiego nie znam, ale skoro profesjonaliści podkreślają tę jawną inspirację w każdej recenzji, to z pewnością miała tu ona miejsce.

Obraz Luci Guadagnino opowiada o bogatej rodzinie Recchich mieszkającej w Mediolanie. Główną bohaterką jest Emma, emigrantka z Rosji, która wciąż jakby czuje się niedopasowana do włoskiej mentalności i chyba niezbyt szczęśliwa w małżeństwie z Eduardo. Mąż, co symptomatyczne, chciał ją zasymilować do tego stopnia, że nadał jej właśnie to imię – Emma. Mamy więc kobietę, która ma problem z własną tożsamością. Nie ona jedna w tym filmie. Drugoplanowym wątkiem, jest wątek jej córki, Elisabetty, która jest lesbijką, ale konwenanse zmuszają ją do maskowania swojej odmienności.

Film był promowany prostymi, ale pięknymi plakatami
Początek filmu to wprowadzenie w życie rodziny Recchich. Poznajemy życie wysokich sfer dosłownie od kuchni. Akcja skupia się bowiem na przygotowaniach do uroczystej kolacji, na której senior rodu ma wyznaczyć swojego następcę. Obserwujemy więc rozgardiasz w kuchni, dopracowywanie szczegółów przez Emmę, a potem kurtuazyjne rozmowy przybyłych gości. Trzeba przyznać, że ta część filmu, stosunkowo długa, nie zwiastuje wciągającego filmu i jest nudna. Ale jak się potem okaże, potrzebna.

Mija kilka miesięcy od pamiętnej kolacji. Emma zakochuje się w poznanym tamtego wieczora koledze swojego syna. Antonio jest kucharzem. Za jego sprawą gotowanie jest na ekranie wyraźnie obecne, więc oto dostajemy kolejny film, podczas oglądania którego warto być najedzonym. Kamera lubi pokazywać zbliżenia przyrządzanych przez niego potraw. Scena, w której Emma je przygotowane przez Antonio krewetki ocieka erotyzmem bardziej niż nie jedna scena seksu w całej historii kina. To przykład prawdziwego operatorskiego mistrzostwa (za zdjęcia odpowiada Yorick Le Saux). Twarz Tildy Swinton widziana w dużym zbliżeniu wyraża wszystko – kobieta jest w transie, poza światem, poprzez czynność jedzenia łączy się ze swoim [przyszłym] kochankiem. Tak, przedstawienie potraw bardzo działa tu na zmysły. Jak cały film zresztą. Bardzo ładnie sfotografowane są sceny seksu. Zwłaszcza jedna. Połączenie eterycznej Swinton wijącej się z rozkoszy na ciepłej, wiosennej łące ze zbliżeniami robaczków i roślinek, podkreśla witalność tkwiącą w seksie i przynależność człowieka do natury. Jest to scena niebanalna, typowa dla artystowskiego kina. To z pewnością także nawiązanie do neorealizmu Viscontiego, o którym mam nadzieje sama się kiedyś przekonam.



Jestem miłością to więc obraz naprawdę wyrafinowany estetycznie. Pięknie pokazane zostały tutaj same Włochy – niektóre kadry mogłyby spokojnie pełnić funkcję widokówki z Italii. Wrażenie robią też kostiumy. Choć nie jest to może ta estetyka, którą bym szczególnie lubiła – proste kroje i minimalizm (mam tu na myśli głównie Emmę, bo to ona jest najważniejszym „nośnikiem” mody) - ale takie właśnie kreacje odzwierciedlają zarówno status posiadania Emmy, jak i status jej tożsamości. Nie ma bowiem wątpliwości, że są to kreacje uszyte z najlepszych tkanin i przez najlepszych krawców (z nominowaną do Oscara kostiumografką Antonellą Cannarozzi współpracowały domy mody Jill Sander i Fendi), ale są jednocześnie mdłe i nijakie. Emma wydaje się w nich być nieco skrępowana. Wyzwolenie przychodzi wraz z młodym kochankiem – bohaterka nie tylko zetnie włosy (typowy chwyt filmowy - symbol przemiany bohatera), ale także pozwoli sobie na luźne spodnie i T-shirt, a w finale filmu jej niezależność zatriumfuje i zostanie zamanifestowana…dresem.


Niestety, sam związek Emmy i Antonia jest mdły, jak większość sukienek kobiety. Nie czuć tu wielkich porywów serca, wielkiej namiętności. Chociaż nasza bohaterka popełnia mezalians, do którego ma prawo, bo jest stłamszona przez męża, w ogóle nie mamy ochoty jej kibicować. Po Emmie nie widać szaleńczego zakochania, nie widać po niej emocji. W ogóle to problem całego filmu - postaci są na tyle skryte i niedostępne, że widz trzymany na dystans, pozostaje przez większość filmu dość obojętnym na ich losy, a co za tym idzie, na fabułę. W dodatku, reżyser zaskakuje nas zakończeniem ocierającym się o groteskę. Rozwiązanie, jakie wybiera dla swoich bohaterów jest niewiarygodnym splotem okoliczności rodem z opery mydlanej i próbuje nas przekonać, że podążanie za głosem serca, próba zmiany to czysty egoizm, który musi zostać ukarany. Każde szczęście musi zostać okupione cierpieniem, zdaje się głosić film. Ale czy z tym się zgadzamy, to już nasza indywidualna sprawa. Bohaterkę Swinton każdy oceni sam. Natomiast oceniając końcowe minuty filmu pod kątem scenariusza, trzeba powiedzieć otwarcie, że trącą one kiczem. Zbliżenia na zapłakane oczy, bohaterka Swinton w dresie, patetyczna muzyka – zakończenie jest parodią samego siebie. Ale nie zmienia to faktu, że Jestem miłością zasługuje na uwagę. Dzięki znanemu nazwisku w obsadzie, mamy okazję skonfrontować się ze współczesnym włoskim kinem, które choć nawiązuje do rodzimych klasyków, może jednak nieść nowe doznania. Warto obejrzeć dla dwóch wspomnianych scen – scena z krewetkami (zapamiętam ją na baaardzo długo) i scena seksu. A godne przemyślenia jest też samo przesłanie filmu. Czy zastanawiacie się skąd jego tytuł? Być może „jestem miłością” to komunikat wysyłany przez Emmę, jak i jej córkę (obydwie ściśnięte sztywnym gorsetem konwenansów) do najbliższych, komunikat który ma je bronić przed potępieniem – „nie oceniaj mnie źle, nie potępiaj, to miłość przeze mnie przemawia”. Intencje twórców były dobre, może nie do końca udało się im wywołać lawinę emocji w widzu, ale myślę, że ten kto ceni sobie artystycznie skrojone produkcje, dostrzeże przynajmniej niektóre walory Jestem miłością.

Moja ocena to 7/10.

Dla ciekawostki dodam, że Quentin Tarantino umieścił ten film w 2010 roku na swojej corocznej liście najlepszych filmów roku. 

3.12.2012

Kochanek (reż. J.J. Annaud, 1992)


























Dobrze jest czasem usiąść do oglądania filmu, kompletnie nie wiedząc o czym będzie, nie mając żadnych oczekiwań co do niego. Rzadko mi się to jednak zdarza, bo mam nawyk – nie wiem czy dobry ale chyba tak – sprawdzać opis danego filmu w Internecie albo czytać opisy filmów w gazetach, jeśli zdarza mi się coś oglądać w TV (baaardzo rzadko), no i oczywiście o wielu filmach dowiaduje się z blogów i sugeruję się Waszymi recenzjami. O Kochanku w gazecie z programem TV przeczytał natomiast mój chłopak i zaintrygowało go, że jest to ponoć film swego czasu skandalizujący, bo na poły erotyczny, o związku Francuzki z Chińczykiem. A że w naszym związku to ja się znam na kinie ;) to on wykorzystał okazję, by może coś zasugerować. Filmu jednak oboje nie mieliśmy wówczas możliwości obejrzeć. Na ratunek przyszedł nam jednak Internet i chwała mu za to, bo to był niezapomniany seans. Nagromadziło się we mnie wiele emocji podczas oglądania, co było dla mnie bardzo zaskakujące. Takich niespodzianek filmowych chcę więcej.

Kochanek w reżyserii Jean – Jacquesa Annaud to ekranizacja biograficznej powieści Marguerite Duras. Pisarka jako piętnastoletnia dziewczyna nawiązała romans z trzydziestoletnim Chińczykiem i opisała to po latach w owej książce. Książka wywołała duże oburzenie, w końcu związek ten mógł być odbierany jak pedofilia. Był rok 1929, gdy w drodze promem do Sajgonu, będącego francuską kolonią w Wietnamie, dziewczyna  poznaje swojego przyszłego kochanka (oboje pozostają w filmie bez imion). Chińczyk pochodzi z dobrej, zamożnej rodziny, jest wykształcony a rodzice już wybrali mu idealną kandydatkę na żonę, którą ma poślubić bez słowa sprzeciwu. Dziewczyna natomiast znajduje się na drugim biegunie. Wychowywana przez matkę, ma w domu niełatwą sytuację – wieczne awantury, krytyka pod adresem jej wyglądu, wredny brat, bieda…Ze względu na jej buntowniczą naturę matka wysyła ją do szkoły z internatem, gdzie jest jedną z zaledwie dwóch białych uczennic. No i właśnie gdy płynie do szkoły, dostrzega ją Chińczyk. Mamy tu scenę modelową dla romansu i kluczową dla tegoż filmu: ona stoi zalotnie, opierając jedną nogę na barierce statku. Ubrana jest ekstrawagancko – jasna, zwiewna sukienka, pod spodem widoczny brak biustonosza, znoszone buty na obcasie i najważniejsze – na głowie męski kapelusz. Do tego usta wyzywająco umalowane czerwoną szminką. Tymczasem Chińczyk wychodzi ze swojego luksusowego czarnego samochodu (prowadzonego oczywiście przez szofera) i nieśmiało stara się nawiązać rozmowę. Zaprasza dziewczynę do samochodu, ofiarując podwiezienie. I się zaczyna. Zaczyna iskrzyć. W samochodzie mamy do czynienia z najbardziej zmysłową, erotyczną sceną całego filmu. Ba! być może jest to najbardziej zmysłowa scena jaką kiedykolwiek w jakimś filmie widziałam. A chodzi tylko o dotknięcie się ich dłoni. Ileż może być w tym emocji! Zostało to naprawdę świetnie przedstawione (miałam wręcz gęsią skórkę). Jak się można domyślać, jest to uczucie od pierwszego wejrzenia. Piszę uczucie, bo słowo miłość w tym filmie nie pada. Aczkolwiek sprawa jest skomplikowana.



Dziewczyna i Chińczyk zaczynają się spotykać w zaciemnionej garsonierze przy tłocznej ulicy. Początkowo łączy ich tylko wzajemna fascynacja i pożądanie. Za ich oknami przechodzą tłumy ludzi, słychać wieczny gwar, a oni w skupieniu kontemplują nawzajem swoje ciała. Świat podczas tych spotkań dla nich nie istnieje, a czas stoi w miejscu. Oboje jednak wiedzą, że wspólna przyszłość jest zakazana – dzieli ich wiek, pochodzenie, zamożność i rasa. Ale widać po nich, że się zaangażowali, że chcieliby więcej niż tylko seksu. Ona niby chce się dobrze bawić, to jej forma buntu, dzięki temu czuje się lepsza. To też szansa na zdobycie pieniędzy. On zostałby wyklęty z rodziny, zhańbiony, gdyby związał się z dziewczyną, która nie jest dziewicą, nawet jeśli tę niewinność utraciła za jego sprawą. W jego świecie rządzi tradycja i kulturowe konwenanse, bariery których nie ośmieli się przekroczyć. Co nie oznacza, że nie kocha. Ale ona – młoda, nierozsądna, trzpiotka – ona nie wie czego chce, boi się też chyba przyznać do tego, co czuje. To główny temat tego filmu – uczucie z góry skazane na niepowodzenie. Film w tym względzie bynajmniej nie ociera się o banały. Nie jest to tani melodramat. Tu pojawia się minimum słów, tu nikt otwarcie nie rozpacza, tu o uczuciach nikt nie rozmawia. Wszystko zostaje w domyśle, co jest jeszcze bardziej sugestywne, jeszcze bardziej porusza i budzi smutek.


Patrząc na Kochanka z dzisiejszej perspektywy, nie ma mowy o żadnym epatowaniu erotyką. Owszem, są „sceny”, i to dość śmiałe, ale w czasach kiedy erotyka jest wszędzie – w TV, kiosku i Internecie, trudno o zgorszenie. Widz może natomiast odczuć zachwyt nad wspaniałą pracą operatora, Roberta Fraisse, który zasłużenie dostał nominację do Oscara. Kamera dosłownie „wchodzi” do łóżka pokazując nam z bliskiego zbliżenia spocone ciała, zwarte w miłosnym uścisku, ale nie w konwencji pornograficznej lecz bardzo wysublimowanie, z dużym wyczuciem estetycznego smaku. Nie jest wulgarnie jak w porno, ale po prostu namiętnie, jak między dwójką pożądających się osób. Klimat zmysłowości pomaga budować także nastrojowa muzyka Gabriela Yareda. Trzeba też oddać Jane March, grającą Dziewczynę, że świetnie wpasowała się w swoją postać. Aktorka, wówczas 19-letnia, nie jest może klasyczną pięknością, ale emanuje z niej nonszalancja i seksapil, który byłby widoczny nawet gdyby miała na sobie przysłowiowy worek na kartofle. A scena tańca z jednym z braci – tak pełna erotyki, że dziwię się, że nie była odbierana jako znacznie bardziej gorsząca od samych scen łóżkowych. Aż dziw bierze, że March nie zrobiła oszałamiającej kariery.

Trzeba pamiętać, że ten film to nie pochwała wyuzdanego seksu, lecz przede wszystkim psychologia postaci. Nie jest to epicki melodramat nakręcony z rozmachem, ale kameralna opowieść skoncentrowana niemal całkowicie na dwójce bohaterów i tym, co się miedzy nimi dzieje. Reżyser stara się uchwycić tragizm sytuacji, w jakiej się znajdują. Oni wiedzą, że będą musieli się rozstać, więc prawie ze sobą nie rozmawiają, by zbytnio się nie zaangażować, by nie mieć jeszcze większych powodów, by się w sobie zakochać. Ona kalkuluje to na chłodno – nie zdaje sobie dokładnie sprawy z tego, co odrzuca, z wyjątkowości tego uczucia. Zupełnie nie stara się zrozumieć jego, nie liczy się z jego uczuciami. A może nie chce, bo wie że tak będzie lepiej. W każdym razie, w cudownym zakończeniu, które stanowi wraz ze sceną początkową, piękną, symboliczną klamrę, jej prawdziwe uczucia wychodzą w końcu na wierzch.  I jej łzy to nasze łzy. Warto obejrzeć.

Moja ocena to 8/10.


A na koniec pewien historyczny fakt - przeczytaliście właśnie mój 100 post na tym blogu. Nie będę się rozwodzić nad tym, dlaczego dopiero setny, skoro już dwa lata wkrótce miną od założenia bloga. Wychodzi to tak, jakby jeden post przypadał na jeden tydzień. To mało. Ale miałam przecież pół roku blogowej przerwy. Teraz już jednak nie wyobrażam sobie, by zarzucić pisanie. Jest mi to potrzebne, choć akurat jestem jedną z tych osób, których życie generalnie sprowadza się do pisania. Wiem, że to nie jakiś szałowy wynik, ale 50 osób zaznaczyło, że obserwuje ten blog i ta liczba mnie bardzo cieszy, choć ogólnie nie przywiązuję żadnej wagi do statystyk. Ale z drugiej strony, nie przeczę, jestem osobą, która potrzebuje odzewu, że to co robi jest fajne/słuszne. Dlatego dziękuję wszystkim, którzy czytają mój blog. Wierzę, że robicie to dla przyjemności. A skoro jest okazja, by wstawić zdjęcie kota z urodzinową babeczką, to czemu nie ;)


27.11.2012

Moda z seriali: New Girl (FOX)


Dzisiaj w cyklu modowo – serialowym w roli głównej Zooey Deschanel. Aktorka dała się poznać dzięki roli Summer w filmie 500 dni miłości i z miejsca podbiła serca większości widzów. Facetów zjednała swoim urokiem dziewczyny z sąsiedztwa (czy raczej Manic Pixie Dream Girl), a kobiety przede wszystkim swoim wyglądem, który na fali popularności wszystkiego co retro, dla wielu stał się ogromną inspiracją. Nie dziwi też, że aktorka stała się ikoną hipsterów (w Stanach nazywana jest hipster queen; Zooey jest też wokalistką zespołu grającego muzykę z pogranicza folk/indie, a to też nie jest dla hipsterów bez znaczenia). Ostatnio rozbawiło mnie znalezione w Internecie stwierdzenie, że Zooey Deschanel to nie aktorka, to stan umysłu. Niewątpliwie coś w tym jest, bo sama mam w otoczeniu osoby które Zooey inspiruje i nie ukrywając – ja również kocham jej styl. Zooey, prawdopodobnie widząc, z jakim spotyka się odbiorem, założyła w ubiegłym roku wraz z dwoma przyjaciółkami portal dla młodych dziewczyn i kobiet hellogiggles.com, który ma już 1,5 mln zarejestrowanych użytkowników. Redagują go oni (właściwie one) poprzez dostarczanie tekstów czy filmików na dość błahe, dziewczyńskie tematy: moda, uroda (przeważa chyba zdobienie paznokci), ulubione filmy, przekąski itd. Wszystko, co tam zobaczycie jest sweet, nice lub cute.


Taka też jest Zooey w serialu New Girl, którego jest także producentką. Zooey wciela się w postać ok. trzydziestoletniej nauczycielki Jessici Day, która po rozstaniu z chłopakiem, zamieszkuje z trzema współlokatorami. Zooey jako producentka ma duży wpływ na serial i pomijając, że świetnie w nim gra, to jej bohaterka właściwie swoim stylem ubierania w ogóle nie różni się od Zooey. Jess jest przedłużeniem tego, kim była Summer, znajdziemy tu wszystkie znajome akcenty. Nie dziwi, że Debra McGuire, stylistka serialu, zdecydowała się ubrać Jess na podobieństwo Summer z 500 dni.... Przecież taką Zooey pokochały miliony, pokochała ten styl sama ona. A dziewczęcy charakter strojów i żywa kolorystyka pasują do żywiołowej i radosnej Jess.


No to jaki jest ten styl? Co ważne, jest to jeden z niewielu serialowych image’ów, który łatwo można samej skopiować. Jego wyznacznikiem nie są bowiem marki, ale desenie i fasony. Z pewnością są to ubrania z sieciówek. Ja sama znalazłam ostatnio w second – handzie sweterek identyczny do tego, jaki w jednym z odcinków serialu nosiła Jess (jak możecie się domyślać, szalałam z radości). Jak już wspomniałam, styl Zooey =styl Jess = retro. A więc lata 50. i 60., ale uwaga – w nowoczesnym wydaniu. Jess nie nosi ubrań po babci. W jej garderobie przeważają jednak charakterystyczne dla mody vintage rozkloszowane spódnice i sukienki, dość krótkie, eksponujące nogi (czasami także krótkie spodenki) oraz najlepiej z nimi się imponujące, dopasowane sweterki. To zdecydowanie baza wszystkich stylizacji bohaterki. Bardzo rzadko zobaczycie ją w spodniach (a jeśli już – będą to oczywiście rurki), jest na wskroś dziewczęca. Na nogach wiecznie baleriny, na spódniczkach wzorki, swetry w paski albo kropki. O tak, Jess kocha paski. Do tego pudełkowe płaszczyki a’la lata 60. Zero kolorystycznej nudy – biel, czerń i szarości pojawiają się w szafie bohaterki bardzo rzadko. Jess nie kombinuje zbytnio ze stylizacjami, właściwie jej ubiór w każdym kolejnym odcinku jest dość przewidywalny, ale jednocześnie zawsze jest zachwycający.



Jess oszczędnie dobiera dodatki. Na jej oczach zobaczymy często hipsterskie okulary kujonki, w talii pasek z kokardką (Jess przepada za kokardkami – wiąże paski spódnic na kokardki, albo ma jakieś inne kokardkowe elementy na sobie), a na szyi z rzadka pojawi się jakiś długi wisior (a jak już to z kokardką). Za to obowiązkowym dodatkiem jest torebka listonoszka.

Amerykanie na jej styl mają fajnie brzmiące określenie „quirky” co po polsku oznacza po prostu, że styl ten jest dziwny i ekscentryczny. Z pewnością nie wygląda ona jak przeciętna nauczycielka. Ale Jess jest nauczycielką najmłodszych klas i w tym należy upatrywać jej trwania przy dziewczęcym wyglądzie (jest zresztą odcinek, w którym Jess wyjaśnia swoje zamiłowanie do takiego wyglądu tłumacząc je właśnie pracą z dziećmi). Jess jest dowodem na to, że osoba wykonująca poważny zawód, a przy tym dobiegająca trzydziestki czyli - nie ukrywajmy – już nie najmłodsza, może wyglądać dobrze w takich strojach, a nie jak przebrana i na siłę starająca się odmłodzić. Choć być może nie każda aktorka wyglądałaby w takich ciuchach dobrze.


I Ty możesz wyglądać jak Jess
Czy te sweterki nie są słodkie? A jeden jest mój ;)
A tu Jess w swoim najbardziej seksownym wydaniu. Paski są, a jakże.
Uzupełnieniem tego romantycznego, dość eleganckiego i stuprocentowo dziewczęcego image’u jest fryzura Jess. W sieci krąży żart, że twarz Zooey Deschanel w 50% składa się z grzywki. Trudno zaprzeczyć, że to też sprzyja byciu inspiracją dla hipsterów, w tym wypadku płci żeńskiej. Ale co by nie mówić, Zooey/Jess wpisuje się bardzo mocno w obecną modę i ma też duży wpływ na to, jak ubierają się dziewczyny, przynajmniej w Ameryce. Serial New Girl jest dobrym serialem, ale nie ukrywajmy – ogląda się go głównie dla Deschanel. Bez jej charyzmy i wdzięku na pewno wiele by stracił. A na pewno widzów, bo to nie jest serial, który jakoś szczególnie angażuje (ale bardzo go Wam polecam!).

24.11.2012

Piękność dnia (reż. L. Bunuel, 1967)



Piękność dnia to film obok którego trudno przejść obojętnym. Jedno z najważniejszych dzieł Luisa Bunuela, które, mam wrażenie, stanowi dobrą reprezentację tego, czego można się spodziewać po całej jego twórczości. Ale nie mamy tu bynajmniej do czynienia z surrealizmem w najczystszej formie, jak to  ma miejsce w sztandarowym i przełomowym Psie andaluzyjskim z 1929 roku. Niemniej, fantazja i prowokacja bardzo mocno dają o sobie znać w Piękności dnia.

Osią fabuły, będącej adaptacją powieści znanego francuskiego pisarza Josepha Kessela, jest postać młodej kobiety, Severine. Jest ona świeżo (rok czy dwa po ślubie) upieczoną mężatką, żoną wziętego lekarza. Dziewczyna ma wszystko – dom, pieniądze, eleganckie stroje (kostiumy do filmu zaprojektował sam Yves Saint Laurent), a ze strony męża nie może narzekać na brak czułości czy zainteresowania. Severine ma jednak problem natury seksualnej – nie potrafi oddać się fizycznie swojemu mężowi. Co nie oznacza, że seks jej nie interesuje. Bohaterkę nawiedzają surrealistyczne sny, w których czerpie ona rozkosz z sadomasochistycznych zbliżeń, niekoniecznie z mężem w roli głównej. Oprócz nich pojawiają się też podobne w wymowie fantazje o byciu poniżaną. Severine nie waha się przed ich spełnieniem. Zaczyna wieść podwójne życie, zatrudniając się w domu publicznym pod pseudonimem "piękność dnia".


Kluczem do interpretacji postaci Severine zdają się być zaledwie kilkusekundowe, ale wymowne wspomnienia z dzieciństwa, które niczym przekaz podprogowy pojawiają się dwukrotnie na ekranie, mącąc nam oglądaną scenę. Czy doświadczona traumą z dzieciństwa Severine, odbiera seks jako coś złego, ale jednocześnie kuszącego niczym zakazany owoc i marzy o poddaniu się mężczyźnie, bo do tego została przyzwyczajona w  dzieciństwie, czy też jest przykładem prawdziwej kobiety lekkich obyczajów, która odkrywa, że seks jest fantastyczną rozrywką, a przykładnego, kochającego męża ma za nic, bo traktuje ją zbyt…normalnie. W roli Severine wystąpiła Catherine Deneuve, będąca wówczas u progu swojej wielkiej kariery. Po Wstręcie (jeszcze przede mną), w którym (ponoć) brawurowo wcieliła się w postać niezrównoważonej psychicznie dziewczyny, musiała się wydawać idealną kandydatką do zagrania bohaterki zagubionej między fantazją a rzeczywistością. Jej gra mnie jednak nie do końca przekonała, ale to być może dlatego, że jej bohaterka nie wzbudza sympatii. Jeśli Severine miała być postacią mdłą, ciągle jakby nieobecną, nieprzekonywującą i - z lekka – głupiutką, to efekt został osiągnięty. Ale mam jednocześnie wrażenie, że aktorka nie dała tu wszystkiego z siebie. Na jej twarzy goszczą wciąż te same emocje, te same niewzruszone miny, które owszem, czynią z niej posągową piękność, ale też dostarczają trochę niedosytu.

O filmie Bunuela pisze się jako o studium kobiecej psychiki, ale nie nadużywałabym takiego generalizowania. Choć z punktu widzenia seksuologów czy psychologów, a nawet z punktu widzenia mojego jako kobiety, jest tu pewnie sporo prawdy (w końcu popularność 50 twarzy Greya daje do myślenia), to odbieranie Piękności dnia wyłącznie jako filmu o skrywanych erotycznych pragnieniach, jest zbyt dużym uproszczeniem.

Piękność dnia to w dużej mierze drwina z mieszczańskiego stylu życiu, którą umieszczał Bunuel także w swych innych dziełach. Tutaj krytyka ujawnia się np. w przedstawieniu mężczyzn, którzy przychodzą do domu publicznego, by realizować swoje cudaczne zachcianki, jak i w samej postaci Severine, którą można by określić mianem znudzonej pani domu, która ma wszystko, ale nie potrafi tego docenić.


Film ogląda się bardzo dobrze, mimo jego oniryczności. Dla jednych może być to oczywiście forma nie do zaakceptowania, takie igranie z rzeczywistością, balansowanie pomiędzy jawą a snem, ale nie ma generalnie większych problemów w odróżnieniu na jakiej płaszczyźnie rozgrywa się dana scena. Znajdziemy tu jednak pewne obrazy, które mogą wydawać się zbyt mocne, niezrozumiałe czy perwersyjne, ale służą one wpłynięciu na świadomość widza. To właśnie dzięki jego sugestywności nie zapomnimy szybko o tym filmie. Wyjątkowości dodaje mu także intrygujące zakończenie, które spina obraz klamrą, nie dającą się jednoznacznie zinterpretować. Co jeszcze ważne, zwłaszcza dlatego, że to właśnie w tym kontekście usłyszałam o tym filmie, to jego wizualne piękno. Piękność dnia to przykład niezwykle udanego i jednego z najbardziej znanych mariaży mody i kina. Jak już wspomniałam, kostiumy zaprojektował tu Yves Saint Laurent, genialny francuski kreator mody. Wygląd Catherine Deneuve w tym filmie jest kwintesencją mody lat 60. – trapezowe sukienki, proste płaszczyki z dużymi guzikami, toczki na głowie, duże okulary…Garderoba Severine jest oszałamiająca, a na eterycznej Deneuve robi szczególne wrażenie. Nic dziwnego, że została ona muzą projektanta na długie lata.

Konkludując, film polecam. Sama chętnie do niego wrócę, by móc ponownie rozkoszować się jego wizualnym pięknem i poddać mój umysł ponownej intelektualnej wędrówce po świecie marzeń i fantazji. 

Moja ocena to 8/10.

19.11.2012

Film, nr 11/2012


Pomyślałam, że zanim odłożę najnowszy numer Filmu na półkę (a właściwie do półsegregatora z Filmami) opiszę moje wrażenia po lekturze tego odświeżonego nową redakcją pisma. Wszyscy filmowi blogerzy i miłośnicy kina czekali na ten numer jak na obietnicę spełnienia marzenia. Marzenia o piśmie obiektywnym, ciekawym, z pogłębioną publicystyką. Czy można czuć się usatysfakcjonowanym?

zdjęcie ze strony mydeal.pl
Numer zaczyna się wstępniakiem nowego naczelnego. Bardzo dobrze, że pan Tomasz Raczek (do którego żywię sympatię, zwłaszcza że odpisał mi kiedyś na maila, choć z naszymi gustami filmowymi bywa różnie) powrócił do tej formy „powitania” czytelnika i wprowadzenia w bieżący numer. Tak jest w każdym niemalże piśmie, tygodniku czy miesięczniku, więc i w Filmie być tak powinno, żeby było widać, że jest interakcja redakcja - czytelnik. A teraz w podpunktach, bo tak będzie najbardziej przejrzyście, kilka słów o tym co w numerze i jak ja to odbieram. A więc po kolei:

  • Nie bardzo rozumiem sens zamieszczania informacji o koncertach w kalendarium życia filmowego, ale tak jest w Filmie odkąd go czytam.
  • 5 rzeczy, które powinniście wiedzieć o… (w tym numerze o Joaqinie Phoenixie) to pomysł na dobry cykl, który miejmy nadzieje cyklem będzie, a nie tylko jednorazową akcją. Szkoda tylko, że tekst nie jest podpisany. Na tej samej stronie również nieopatrzony nazwiskiem króciuteńki wywiad z Xavierem Dolanem. Dolana lubimy, więc się cieszymy i z tego.
  • Bardzo ciekawy okazał się być wywiad z Pasikowskim. Nie znam ani jego filmów, ani samej postaci reżysera, ale od razu go polubiłam dzięki rozmowie z Anną Serdiukow. Wydaje się być bezkompromisowym reżyserem mającym gdzieś krytykę, odważnym i stroniącym od popularności. Fajnie. Może przełamię się i obejrzę jakiś jego film.
  • Wywiad ze Stuhrem w ramach promowania Pokłosia też oceniam na plus. Stuhr zawsze mówi do rzeczy, a wywiad robi Maciejewski więc nic więcej nie trzeba. Stuhr m.in. odnosi się do swojej pracy w formie konferansjera.
  • Tekst o nowym kanonie s-f nie do końca mnie przekonuje. Michał Zygmunt stosuje tu zdaje się, że zamiennie określenie s-f i fantastyka, a to chyba nie jest to samo.
  • One Woman Show – tekst Katarzyny Wajdy, który przeczytałam z największym zainteresowaniem. Anna Karenina podbiła moje serce (tzn. powieść, nie irytująca bohaterka), więc przyjemnością było przeczytać o ekranowych jej adaptacjach. Cień na artykuł rzuca śmieszny, ale głębiej patrząc – żenujący, błąd na zdjęciu – strona 43, gdzie podpis brzmi „Granie tytułowej postaci zaproponowano m.in. Cate Blanchett, Andrei Riseborough i Benedict Cumberbatch (…)". Nie trzeba chyba należeć do fandomu Sherlocka, by wiedzieć, że Cumberbath jest mężczyzną. Takie błędy nie powinny mieć miejsca w żadnej prasie, a już na pewno nie w filmowej.
  • Wywiad z Victorią Abril –zachęcił mnie do obejrzenia 101 Reykjavik, więc oceniam na plus.
  • Bez happy endu Jana Mirosława - zupełnie zbędny, nic nie wnoszący tekst o ukazywaniu przez kino miłości niemożliwej. Zbyt krótki, zbyt powierzchowny, nie wiem czemu miał służyć.
  • Wywiad z Pattinsonem o życiu przed i po Zmierzchu – można pytać, czemu z nim, a nie z Kirsten Stewart, ale w gruncie rzeczy nie ma się o co przyczepiać. Dobrze, że Zmierzch jest obecny na łamach Filmu, bo ignorować coś, co cieszy się taką popularnością nie byłoby dobrym manewrem.
  • Jeśli chodzi o dział recenzji – o dziwo, choć doczekał się nawet osobnego, wyróżniającego go papieru, robi na mnie póki co mniejsze wrażenie niż za czasów Jacka Rakowieckiego. Recenzje były krótsze i bardziej konkretne, ale było ich więcej. I niech mi ktoś wytłumaczy, czemu wstęp Oleszczyka, szefa działu, opatrzony został zdjęciem skąpo ubranej dziewczyny. Nie jest to, z tego co mi się wydaje, kadr z żadnej listopadowej premiery, więc o co chodzi? Ktoś coś wie?! Sama recenzja Oleszczyka filmu Moonrise Kingdom jest jednak świetna i zachęcająca do obejrzenia nie tylko tego jednego filmu Andersona. Najlepsza recenzja numeru (choć przyznaję, że nie czytałam wszystkich m.in. recenzji Miłości i Pokłosia – te filmy mi się już przejadły. Mam wrażenie, że niedługo otworzę lodówkę, a tam znajdę Pokłosie). Dalej mamy recenzję Loopera autorstwa pani Kai Klimek (kimkolwiek jest ta pani). Daje ona filmowi 6 gwiazdek czyli najwyższą ocenę. Z tego co mi wiadomo, film ten nie jest jakimś szczególnym hitem, nie mówi się o nim w kontekście jego wybitność, więc taka wysoka ocena mnie zdziwiła. Żeby jeszcze Klimek ją uzasadniła. Ale nie, ona porównuje go tylko do Drive, pisząc że też przekracza ramy swojego gatunku czyli science-fiction. Cóż, chyba sama muszę obejrzeć. ale pozytywna ocena przestaje mnie dziwić gdy docieram do końca gazety – na ostatniej stronie reklama Loopera. I ja mam wierzyć w obiektywizm? Na szczęście nie zawodzi mnie Żurawiecki (szkoda że zabrakło miejsca na jego zjadliwy felieton). Nie dziwi, że to jemu przypadło w udziale zrecenzowanie ostatniego filmu Dolana. Dalej mamy pomniejsze recenzje – trzy na stronie. I zaczyna się robić źle. Mam wrażenie, że te recenzje są pisane na kolanie. Często nie mają wstępu ani zakończenia (np. Sinister czy Od pełni do pełni). Dziwi mnie też, że mało miejsca poświęcono na tak głośne tytuły jak Fuck For Forest i Paperboy.
  • Kończymy z recenzjami i pojawia się tekst o serialach Wojciecha Orlińskiego z Gazety Wyborczej. Tekst ten jest chyba kondensacją tego wszystkiego, co autor już gdzieś kiedyś o serialach amerykańskich napisał, a pisze na ten temat dość często. W tym tekście nie znajdziemy nic nowego, przynajmniej ci, którzy jako tako interesują się amerykańskimi serialami i oglądali chociaż kilka. Strata miejsca, naprawdę. Za to niech będzie chwała za obecność Sebastiana Łupaka. Jego artykuł o Homeland, poparty tekstem Wioli Myszkowskiej o izraelskim jego pierwowzorze bardzo zachęcił mnie do obejrzenia serialu.
  • Dział DVD/Blu Ray – używając słownictwa redagującego go Piotra Plucińskiego, jest poprawny. Ale stanowczo zbyt ubogi.
  • Przywrócono dział (właściwie dzialik) z recenzjami soundtracków. To dobry pomysł, szkoda tylko że recenzje nie są bardziej pogłębione.
  • Nowością jest filmowy top „To lubię”, w którym zaproszone osoby wskazują swoje ulubione filmy. W tym numerze Michał Urbaniak - robi to barwnie i wzbudza zaciekawienie danymi tytułami. Jestem ciekawa następnych gości.
  • Rozmaitości filmowe – dział, który dla mnie mógłby nie istnieć.
  • Listy do redakcji – tak, tak, tak! Ale po pierwszej fali entuzjazmu zapala mi się lampka – czy aby te teksty nie są fabrykowane? Ale kto wie, może sama coś napiszę.
  • Cykl Nie do lamusa, a w nim Michał Oleszczyk przypomina filmy nieco zapomniane, ale godne uwagi. Dobry pomysł inspirowany oczywiście Raczkiem i Kałużyńskim i ich telewizyjnym cyklem Perły z lamusa. Oleszczyk pisze ciekawie o filmie Lola Montes, który prawdopodobnie niewiele osób kojarzy, ale to nie ma znaczenia. Oleszczyk umie zaciekawić. 
I tyle. Pominęłam kilka tekstów, których nie przeczytałam, albo uznałam, że nie wniosą nic do tej oceny. Po lekturze pierwszego numeru Filmu po zmianie ekipy mogę powiedzieć tylko tyle, że nie ma co wyrokować po tym jednym numerze. Ekipa miała niewiele czasu by go przygotować. Liczę na to, że grudniowy będzie lepszy. Choć ten nie jest zły. Nowe działy, niektóre przywrócone – to na razie delikatne, ale już pozytywne zmiany. Przyzwyczajona byłam do dobrych tekstów pań Anity Zuchory i Elżbiety Ciapary. Wyraźnie ich brakuje. Trzeba się teraz przyzwyczaić do innych. Odpowiedzialna za publicystykę Anna Serdiukow na razie budzi moje ambiwalentne uczucia, ale zobaczymy co będzie dalej. Moje stałe wątpliwości rodzi też deklarowana niezależność pisma. Ogólnie jednak rzecz biorąc, z Filmem nie jest źle, ale jeszcze wiele pozostawia do życzenia. Film powinien się bardziej ukierunkować na jakiegoś konkretnego czytelnika, a na to na razie się nie zanosi. 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...