28.02.2013

Mad Men (AMC, 2007 - ?)

Mad Men ma bardzo dobre kampanie
reklamowe, w tym plakaty, co nie dziwi
bo w końcu to serial o świecie reklamy

Miałam przygotowaną długą notkę o Mad Men. Stwierdziłam jednak, że w ogóle nie nadaje się ona do czytania i co ważniejsze  - w ogóle nie wynika z niej, czemu ten serial jest tak świetny jak jest. Może to dlatego, że o Mad Men już wszystko zostało napisane i ja ze swoimi uwagami nie jestem jakoś szczególnie oryginalna. Ale o serialu chcę napisać, bo to jedna z lepszych rzeczy, które odkryłam w popkulturze. Dlatego postanowiłam postawić na bardziej przejrzystą i milszą w lekturze formę  wyliczeń.

Ja dla siebie odkryłam Mad Men późno, bo po piątym wyemitowanym w Stanach sezonie (w Polsce o emisję pokusiła się na razie TVP Kultura, ale to zaledwie jeden czy dwa sezony dopiero). Na oglądaniu Mad Men zeszła mi końcówka ubiegłego roku. I  właściwie dobrze, że tyle czekałam, bo mogłam się delektować 65 odcinkami obejrzanymi niemal pod rząd. A w przypadku tego serialu, wyczekiwanie tydzień na kolejny odcinek to muszą być prawdziwe katusze. Zastanawiałam się w trakcie oglądania, co takiego jest w tym serialu, że miliony ludzi na całym świecie z miejsca go pokochały. I do jakich doszłam wniosków?


Serial z zacięciem socjologicznym. Przede wszystkim, muszę powiedzieć, że Mad Men to dla mnie Six Feet Under 40 lat wcześniej. Ten sam ciężar gatunkowy (słodko-gorzka mieszanka tragedii i komedii), to samo znakomite aktorstwo, ten sam rozmach realizacyjny, podobna problematyka, równie duży nacisk położony na psychologię postaci. Mad Men to opowieść o świecie reklamy, pracownikach robiących karierę w rządzonej brutalnymi prawami korporacji. Ta praca ma na nich ogromny wpływ i determinuje ich życie. Te dwie sfery – zawodowa i prywatna nie dają się w ich życiu oddzielić. Don, Roger, Pete, Peggy, Joan, Harry, Lane, Paul i inni, poza pracą uwikłani są jednak w różne niekomfortowe sytuacje. To ludzie z krwi i kości. Przede wszystkim każdy z nich poszukuje tego czegoś, pierwiastka szczęścia, który sprawi, że ich życie będzie lepsze. Szukają go w alkoholu, w pozamałżeńskich związkach, w narkotykach, w niezobowiązującym seksie, w luksusowych przedmiotach… Ale dla każdego tym czymś okazuje się być ostatecznie praca. Praca w agencji to ich pasja. Mad Men jest dla mnie m.in. serialem o pasji właśnie. Poza tym, jest to serial, w którym łatwo odnaleźć odbicie większości problemów i rozterek, jakie w ciągu całego życia targają człowiekiem. Świetnie, że scenarzyści nie omijają najmłodszych bohaterów (w kolejnych sezonach mamy okazję podglądać dorastanie Sally Draper). Nawet jeśli podejmowane tematy nie dotyczą nas bezpośrednio, z większością z nich możemy się spotkać w naszym otoczeniu. Z socjologicznego punktu widzenia, Mad Men ma więc wartość nieocenioną.



Burzliwe lata 60. Nie dziwi, że Mad Men jest ukochanym serialem Amerykanów. Ci jak wiadomo, czuli są na produkcje mówiące o ich historii, a Mad Men realia lat 60. oddaje z pieczołowitą wręcz dokładnością. Serial podejmuje problemy tamtych czasów, wiele miejsca poświęcając obowiązującym wówczas konwenansom, a także przygląda się ówczesnej sytuacji kobiet („szklany sufit” to tylko jeden z nich). W tle pojawia się kadencja Kennedy’ego zakończona jego zabójstwem, wojna w Wietnamie, zimna wojna, ruch hippisowski, LSD i marihuana, sekta Hare Kriszna,  lot na Księżyc czy nawet śmierć Marilyn Monroe.  Scenarzyści nie zapominają też o tematach trudnych takich jak aborcja, antykoncepcja, czy dojrzewanie seksualne dzieci, które to tematy były wówczas bardziej drażliwe niż dziś.

Filmowy sposób realizacji. Oczywiście ducha ówczesnych czasów oddają najlepiej scenografia dopracowana w każdym szczególe oraz oszałamiające kostiumy i charakteryzacja. Mad Men jest serialem, na który z pewnością nikt nie szczędzi środków, bo wizualnie to bodaj jeden z najlepszych seriali, jakie miałam okazję oglądać (o modzie w Mad Men i o modzie na retro, zainspirowanej przez niego, z pewnością powstanie osobny wpis). Nie tylko za sprawą wyglądu bohaterów czy pomieszczeń, ale też z uwagi na znakomite kadrowanie i zdjęcia. Serial ten kręcony jest jak film, i to film dla wymagającego widza. Długie sceny, które nie kończą się tam, gdzie ewidentnie wydawałoby się to prawdopodobne, płynne przejścia montażowe (najbardziej charakterystyczne chyba z otwieraniem drzwi i przechodzeniem przez nie – trudno na to nie zwrócić uwagi), częste sceny zbiorowe, dynamiczne dialogi – to wszystko sprawia, że Mad Men to zdecydowanie coś więcej niż serial.


Don Draper. Mad Men zagrany jest wręcz koncertowo. W obsadzie nie ma właściwie słabych punktów, drugi, a nawet trzeci, plan radzi sobie równie dobrze, co pierwszy. Bryluje oczywiście Jon Hamm w roli głównego bohatera, chorobliwie ambitnego kobieciarza, Dona Drapera. Don jest kwintesencją tego serialu. Choć to typ człowieka, którego generalnie nie powinno się lubić – w końcu wiemy o nim, że nagminnie zdradza żonę, jest typowym kobieciarzem, dla współpracowników często jest opryskliwy, nurza się w alkoholu i oparach tytoniu (jak większość bohaterów, co tylko dodaje serialowi klimatu dekadencji) i do tego nawet nie jest tym, za kogo się podaje. Ale Hamm gra go tak, że nie sposób go nie kochać (przekonałam się nawet do jego wyglądu, a początkowo nie wydawał mi się zbyt przystojny; jednak Draper to taki typ, który jak najbardziej ma prawo pociągać kobiety) i mu nie współczuć. Aktor potrafi oddać wszystkie emocje swojego bohatera, przeskakiwać od wybuchów agresji czy przemów pełnych ekspresji (jego prezentacje przed klientami są genialne), do chwil, w których jego bohater jawi się jako człowiek złamany lub zrezygnowany. Draper z wszystkimi swoimi słabościami jest szalenie interesującą, złożoną postacią, jedną z najbarwniejszych jakie zrodziła nam telewizja. To z jednej strony everyman, z drugiej postać o niepowtarzalnej biografii. Typ bogartowski – chłodny, zamknięty w sobie, ukrywający emocje o twarzy zmęczonej życiem, ze szklaneczką whisky w jednej dłoni, papierosem w drugiej. Za takimi bohaterami tęsknimy, takich bohaterów kochamy (patrz: Dr House).



Sposób prowadzenia narracji. Każdy z bohaterów jest na swój sposób ciekawy i, co szczególnie warte podkreślenia, każdy nas interesuje. Bohaterowie nas po prostu obchodzą. A to dlatego, że z odcinka na odcinek, z sezonu na sezon, psychologia poszczególnych postaci jest coraz bardziej pogłębiana. W trzynastu odcinkach każdego sezonu tak udaje się pociągnąć wątki głównych bohaterów, że są oni dla nas wiarygodni. Każdy sezon to w zasadzie nowy rozdział w życiu bohaterów, mający swoje wątki przewodnie, z których każdy jest na koniec rozwiązany, co nie znaczy, że powraca echem w sezonie następnym. Jednak generalnie obowiązuje zasada: nowy sezon, nowe problemy.

Jedną z najciekawszych postaci, kwintesencją kobiety lat 60. jest dla mnie Betty
(plus : chcę mieć takie łóżko!)

Reklama. Mad Men to skarbnica wiedzy, jeśli chodzi o kulisy świata reklamy. Wszystkie kampanie pokazane w serialu naprawdę kiedyś były przeprowadzone, a Mad Men to rzeczywiste określenie na pracowników agencji reklamowych usytuowanych przy nowojorskiej Madison Avenue. Negocjacje nad wymyślaniem reklam, proces twórczy (wspomagany czasem używkami), prezentacje przed klientami - to zasadnicza część każdego odcinka serialu. Część być może nawet najciekawsza, bowiem obfitująca w burzliwe dialogi, ciekawe rozwiązania reklamowe, na które dziś patrzy się z nutką nostalgii, i nieoczekiwane zwroty akcji.

Kobiety. Pamiętajmy, że czasy Mad Men to okres, kiedy kobiety nie były traktowane poważnie. Ich rolą było zajmowanie się domem i uszczęśliwianie mężczyzn. za szczyt ich możliwości uznawano pracę sekretarki. Te, które „pchały się” na stanowiska zastrzeżone dla mężczyzn, miały pod górkę. Kobiety w Mad Men są szalenie interesujące i reprezentują zupełnie różne światy i podejście do życia. Peggy jest ambitna i chce robić karierę jako copywriterka , Joan wydaje się znać swoje miejsce w szeregu (szefowej sekretarek)i je akceptować, ale nie daje sobie przy tym w kaszę dmuchać, Betty ma dość bycia przykładną gospodynią domową i dekoracyjnym dodatkiem do swojego męża (jak większość żon w tamtych czasach), co skutkuje najpierw wizytami u psychiatry (bardzo modny wówczas sposób „leczenia” znudzonych żon), a Megan chce zostać aktorką, uważając, że ma prawo do samorealizacji. Każda z nich ma więc swoje pragnienia, które wiążą się jednak z poczuciem winy, że role dla nich zarezerwowane – matek i żon – nie wystarczająco je zadowalają. Trudno jest się przebić w świecie mężczyzn, a 50 lat temu było jeszcze trudniej, czego Mad Men jest doskonałym świadectwem. Nie mniej, z drugiej strony, kobiety w tym serialu to także męska opoka. Mówi się, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta i spoglądając na serial w szerszym kontekście, trudno temu zaprzeczyć.

To zdjęcie promocyjne doskonale pokazuje, że granica między męskim a żeńskim,
w latach 60. była wyraźnie postawiona

O Mad Men można by pisać i pisać, ale najlepiej będzie go samemu zobaczyć. W kwietniu startuje nowy sezon, jest więc jeszcze trochę czasu, by nadrobić poprzednie, jeśli jeszcze nie znacie. Lepszego serialu chyba obecnie nie ma.

26.02.2013

Take This Waltz (reż. S. Polley, 2011)


Film Sarah Polley, którą znamy przede wszystkim jako aktorkę (m.in. Moje życie beze mnie i Życie ukryte w słowach Isabel Coixet) wywołał we mnie lawinę emocji. Pewnie dlatego, że mocno daje do myślenia nad własnymi związkami.

Take This Waltz opowiada bardzo kameralną historię małżeństwa trzydziestolatków z pięcioletnim stażem. Margot pracuje w wolnym zawodzie, pisze teksty reklamowe, a Lou jest kucharzem i dnie mijają mu na gotowaniu dań z drobiu, o których pisze swoją pierwszą książkę kucharską. Pozornie wydają się być szczęśliwą, zakochaną w sobie parą. Jednak Margot tak naprawdę odczuwa duże znużenie tym związkiem. Mąż całymi dniami gotuje, a one nie do końca ma ze sobą co począć. Może sytuację zmieniłoby dziecko, którego jednak Lou na razie definitywnie nie chce. Nic więc dziwnego, że gdy Margot poznaje intrygującego (i atrakcyjnego) Daniela, zaczyna z nim spędzać coraz więcej czasu, wystawiając tym samym swoje małżeństwo na próbę.

Problemem głównej bohaterki jest to, że nie potrafi zaakceptować tego, że naturalną koleją losu jest to, że w jej życie wkradła się rutyna. „Wszystko, co nowe zamienia się z czasem w stare”, mówi któryś z bohaterów filmu i te słowa mogłyby być jego mottem. Margot ma silną potrzebę zmian. Ciągle łaknie nowych emocji, zainteresowania własną osobą, szybko się nudzi. Stąd w nowym związku decyduje się na różnorodne eksperymenty, ale z czasem i to jej nie wystarcza. Kluczowa dla całego filmu jest scena rocznicowej kolacji Lou i Margot, podczas której Lou mówi, że nie mają o czym rozmawiać, bo przecież wszystko o sobie wiedzą. Co nie oznacza bynajmniej, że mąż nie kocha Margot lub jest złym małżonkiem. On raczej rozumie, to czego pojąć nie umie ona – że taka jest kolej rzeczy. Nie zawsze w związku będą fajerwerki z początku znajomości, ale nie one są zresztą ważne. Najważniejsza jest sama obecność tej drugiej osoby i poczucie, że jest ona z nami na dobre i na złe. A wtedy milczenie nie jest bynajmniej krępujące.

Można powiedzieć „ten typ tak ma”, widocznie bohaterka grana przez Michelle Williams należy do osób, które nie potrafią żyć w stałym związku. Ale pytanie, czy takie znudzenie nie dopadnie kiedyś każdego z nas, w trakcie oglądanie filmu siłą rzeczy pojawia w naszej głowie, siejąc w niej spory zamęt. A Margot? Cóż,  rzeczywiście jest specyficzną osobą. Ma prawo irytować nas swoją infantylnością, ocierającą się miejscami o zaburzenia psychiczne, ale odgrywanie roli dziecka to jej sposób na radzenie sobie z pustką. Nie byłoby nim natomiast posiadanie własnego dziecka (o czym Margot marzy), co kanadyjska reżyserka daje do zrozumienia umieszczając w filmie postać siostry Margot. Geraldine jest alkoholiczką, która nie potrafi poradzić sobie z odpowiedzialnością, jaka wiąże się z posiadaniem rodziny. Dzieci nie są więc remedium na kobiece niespełnienie. Przyczyna problemu tkwi gdzie indziej, a sam film zyskuje tym wątkiem dodatkowy wymiar stając się nie tylko filmem o związkach, ale i o życiowej odpowiedzialności.


W filmie mamy do czynienia z bardzo ciekawym obrazem miłości, epatującym naturalnością, wiarygodnym i pozbawionym lukru. Margot i Lou wyrażają sobie miłość poprzez dziecinne wygłupy, zabawy, odgrywanie ról, wzajemne zaczepki. Margot czasami udaje dziecko (mówi o sobie „dzidzia”), a Lou ją tak traktuje. Można uznać, że tak nie powinni zachowywać się dorośli ludzie, ale jest w tym coś bardzo prawdziwego. Mało kto się przyzna, ale czy prywatnie z naszymi ukochanym, tak się właśnie nie zachowujemy? Czy w takim infantylnym, momentami, zachowaniu, nie szukamy przypadkiem oddechu od codzienności? Mi osobiście sposób okazywania sobie uczuć Margot i Lou wydał się wyraźnie znajomy.

Znamienny jest też sposób, w jaki Polley pokazuje nowy związek Margot. Nowa miłość nie jest witana przez nią radością. lecz smutkiem, bo jest zarazem końcem starej. Wydaje się, że większość scenarzystów zapomina o tym, że wcale nie tak łatwo jest odejść od kogoś dla kogoś innego i totalnie nie mieć z tym problemu. Smutek spowodowany rozstaniem jest przez filmowców pomijany, a wystarczyłoby się postawić w podobnej sytuacji, by wiedzieć, że porzucenie kochającego(co ważne!) męża  jest to kwestia z którą nie tak łatwo sobie poradzić.

Take This Waltz ma kilka naprawdę dobrych scen, które zapadają w pamięć. Do takich należą np. zajęcia Margot na basenie, wypad na karuzelę, przesycona erotyką rozmowa z Danielem, podczas której w obrazowy, ale subtelny sposób opowiada on, co chciałby zrobić Margot czy końcowa kłótnia między Margot a Geraldine. Nie byłyby one jednak tym samym, gdyby nie znakomita obsada. Michelle Williams jak zwykle bez problemów odnalazła się w roli, ale jeszcze więcej zachwytu wzbudza Seth Rogen, odsłaniający swoje mniej komediowe oblicze. Wyrazista jest też Sarah Silverman jako Geraldine. Tylko Luke Kirby nie wzbudza jako Daniel większych emocji, co nie znaczy, że gra źle i nieprzekonująco.

                                                                       zwiastun  

Piękno Take This Waltz tkwi w jego prostocie. Film dzieje się w nieśpiesznym tempie i tak też jest budowany jego klimat, stopniowo pogrążający nas w melancholii, nostalgii i tęsknocie. Pomagają w tym przepiękne, zwłaszcza gdy są spowite w słońcu, zdjęcia Luca Montpellier. Wymowna jest też muzyka – tytułowy Take This Waltz Leonarda Cohena i przewijające się kilkukrotnie Video Killed The Radio Star, które z równym powodzeniem nadawałoby się na tytuł tego filmu o tym, że nowe wypiera stare, ale wcale nie musi być od niego lepsze.

Sarah Polley zostawia nas z zakończeniem otwartym. Film nie daje gotowych odpowiedzi, nie zamyka historii Margot happy endem, ale zostawia ją z uśmiechem na ustach. Ponad wszystko jednak budzi w nas pytania o nas samych. Nie tyle zachęca do refleksji, co po prostu ją prowokuje.

Moja ocena: 8/10

22.02.2013

Nędznicy (reż. T. Hooper, 2012)



Nędznicy dopiero co obejrzani, więc refleksje spisane naprawdę na gorąco. Przed obejrzeniem filmu przeczytałam książkę, do której przymierzałam się już od dawna, a teraz miałam słuszny pretekst, bo filmowi Nędznicy reklamowani byli jako wielkie wydarzenie. Czy nim są? Czy to nie jest wiele hałasu o nic? Cóż, najogólniej mówiąc – jako ekranizacja książki film wypada słabo, ale jako samodzielny twór – całkiem dobrze.

Nie zapominajmy jednak – co trzeba podkreślić dla ścisłości -  że film jest w rzeczywistości ekranizacją musicalu wystawianego na West Endzie i Broadwayu, a którego początki sięgają roku 1980. A więc narzekanie, że film traktuje powieść Victora Hugo bardzo wybiórczo, jest trochę nie na miejscu. Jednak tak właśnie jest – musical bardzo spłyca bohaterów, ich losy pokazuje szczątkowo, wiele pomija i wielokrotnie idzie na skróty (np. w przypadku wątku Cosette i Mariusza, których pierwsze spotkanie w książce poprzedzone było długą wzajemną „obserwacją”, a w filmie widzimy ich kiedy po pierwszym ujrzeniu się nawzajem czują już do siebie miłość). Nie wiem jak wygląda odbiór tego filmu z perspektywy osoby, która nie czytała książki, jednak sądzę że podobne uproszczenia mogą być jeszcze bardziej irytujące. Bo kto książkę czytał, ten sobie sam wszystko dopowie. Z drugiej strony, nie ma się co dziwić takiemu potraktowaniu literackiego pierwowzoru, wszak powieść ma ponad 700 stron. Czy zatem wyłuskano z książki najważniejsze wątki? Tutaj mam właśnie wątpliwości. Książka jest powieścią prawdziwie epicką, wielowątkową, napisaną z rozmachem. Nie wiem czy tak jest odbierana przez Francuzów, ale to swego rodzaju epopeja narodowa. Hugo najpierw wspomina o jakimś bohaterze, niby mimochodem, potem, za kilkadziesiąt stron jego rola urasta do rangi jednego z ważniejszych bohaterów. Porzuca ich, by potem po kilku rozdziałach do nich wrócić. Psychikę każdego bohatera, jego punkt widzenia, jego motywację, poznaje czytelnik bardzo dokładnie. Siłą powieści jest umiejętne łączenie wątków oraz swego rodzaju suspens. Otóż czytelnik wielokrotnie jest stawiany w sytuacji, kiedy dalece bardziej wie co czeka bohatera, niż on sam. I radość czytania polega tu na trwaniu w stałym napięciu. Tematycznie Nędznicy są powieścią o społecznych nierównościach, losie najniższych warstw społecznych, zbrodni i karze, odkupieniu win, napiętnowaniu społecznym…Także o miłości, ale nie jest to wątek najważniejszy. Tymczasem musical od ok. połowy filmu obiera sobie właśnie wątek romantyczny jako wątek przewodni. Moim zdaniem zbyt dużo miejsca  poświęcono uczuciu Cosette i Mariusza. Rozbudowany został też wątek miłości Eponiny do Mariusza (co akurat ma swoją dobrą stronę, bo aktorka ją grająca ma świetny głos). Nie mówię, że wątek miłosny jest tu niepotrzebny, ale mam wrażenie, że za bardzo wybija się na pierwszy plan i sens całej powieści zostaje wypaczony. Wygląda, jakby twórcy chcieli pokazać po trochu z każdego wątku: trochę o Janie Valjeanie, trochę o Javertcie, trochę o rewolucji francuskiej, trochę o miłości, a o niczym nie opowiedzieli satysfakcjonująco. I w gruncie rzeczy film się trochę też przez to dłuży. Ale jak mówię, jest to wina twórców musicalu teatralnego, a nie filmu.


Jeśli chodzi o samą realizację filmu, wrażenia mam znacznie bardziej pozytywne. Przede wszystkim, formuła posługiwania się wyłącznie śpiewem, praktycznie bez dialogów, całkiem się sprawdziła. Początkowo może irytować, że nawet najkrótsze, najbardziej błahe kwestie są odśpiewane, ale to kwestia przyzwyczajenia. Choć osobiście wolę musicale, gdzie piosenki są jedynie uzupełnieniem dialogów. A jak poradzili sobie aktorzy w nietypowych, śpiewających rolach?  To duża sztuka śpiewać i jednocześnie wyrażać ekspresję, jak podczas normalnego grania. Trzeba przyznać, że z tym obsada nie miała problemu. Jedyne zastrzeżenia mam do Hugh Jackmana, który moim zdaniem śpiewać nie umie (skąd zatem oscarowa nominacja dla najlepszego aktora i za piosenkę?). Znacznie lepiej wypadł Russel Crowe. Rola w musicalu kompletnie mi do niego nie pasuje, ale ze śpiewaniem poradził sobie chyba najlepiej z całej męskiej obsady. Choć ceną za wokal była dość słaba interpretacja granej przez niego postaci, inspektora Javerta. Nie podobał mi się również Eddie Redmayne, za to bardzo pozytywnie zaskoczył mały Daniel Huttlestone, grający Gavroche’a. Z kolei Samantha Barks grająca Eponinę, może chyba poszczycić się najlepszym głosem spośród obsady żeńskiej. Śpiewać umie także Amanda Seyfried, która jednak znalazła się w tym filmie chyba tylko dlatego, że jej talent wokalny znamy z Mamma Mia. Do zagrania dziewczyna nie miała tu bowiem wiele. Moje wątpliwości budzi Anne Hathaway. Jej I Dreamed A Dream poruszył mnie najbardziej, podczas tych kilku minut aktorka przekonała mnie, że jej Fantyna naprawdę cierpi z powodu życia, jakie wiedzie. Hathaway jest jednak na ekranie mało i jak dla mnie chyba za mało, żebym mogła powiedzieć, że za tę role chciałabym jej dać wszystkie najważniejsze aktorskie nagrody. Jej występu faktycznie się nie zapomni, ale chyba wyłącznie ze względu na wspomnianą piosenkę. Dla mnie największymi aktorskimi perełkami Nędzników są Helena Bonham – Carter i Sasha Baron Cohen (którego nie byłam pewna, myśląc sobie że to niemożliwe, żeby ten etatowy skandalista dostał rolę w takim poważnym filmie). Co najważniejsze, para została świetnie dobrana. Tworzą na ekranie zgrany duet, który się doskonale uzupełnia. Swoje komiczne, ale i nieco odpychające w założeniu role budują z drobnych gestów, wyrazistej mimiki, podszeptów, kuksańców i śpiewu naprawdę pełnego ekspresji. Ich obecność w filmie jest oddechem od poważnej tematyki, dobrym i potrzebnym kontrastem z patosem, jakim przesiąknięty jest cały film. Generalnie, oceniając film od strony muzycznej, trzeba przyznać, że nie ma w nim właściwie utworów słabych. Kompozycje są w większości naprawdę piękne i poruszające, a słowa dobrze je uzupełniają. Świetne jest rytmiczne Look Down, otwierające film, Master Of The House śpiewane przez Baron – Cohena, wspomniane I Dreamed A Dream, Castle On A Cloud małej Isabelle Allen czy On My Own w wykonaniu Samanthy Barks. Soundtrack godny polecenia, choć jak dla mnie bez wizji to już nie to samo.

                                                      I Dreamed A Dream w wersji audio

Zdecydowanie tym elementem Nędzników, do którego nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, jest scenografia. Nie kostiumy, nie charakteryzacja, ale właśnie scenografia i zdjęcia robią największe wrażenie wizualne. Tak właśnie wyobrażałam sobie XIX – wieczny Paryż, zwłaszcza we wnętrzach. Oczywiście widać, że niektóre miejsca są wytworem speców od grafiki komputerowej, ale to dziś przecież norma. Uwagę zwraca także kadrowanie, w tym częste ustawianie aktora w jednym rogu kadru, na samym jego skraju. Nie wiem czemu to ma służyć, ale bardzo to lubię.

Nędznicy budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony – ładne widowisko, z drugiej – film ubogi w treść. Scenariusz ustępuje muzyce, scenografii i zdjęciom. Trudno nie docenić tych oczywistych atutów filmu, jednak dlaczego mielibyśmy zadowalać się tylko nimi? Filmowi brakuje tego czegoś, co sprawiałoby, że po 2,5 godzinach chcemy jeszcze więcej, albo przynajmniej czujemy satysfakcję. Tymczasem po seansie przychodzi jedynie ulga, a po niej pojawia się nutka rozczarowania.

Moja ocena: 6/10

19.02.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XVII: Jeszcze trochę Oscarów


Jeszcze kilka słów o filmach nominowanych do Oscara, w różnych kategoriach. Z filmów, które miałam zamiar obejrzeć, zostali mi do obejrzenia jeszcze Nędznicy, ale wstrzymywałam się z seansem do czasu, gdy skończę książkę. I poświęcę im osobny wpis, połączony z oceną książki. Tymczasem kilka słów o:


Film obok którego przeszłam totalnie obojętnie, bo ani nie jestem fanką Bena Afflecka, ani też temat nie wydał mi się szczególnie interesujący. To znaczy sama historia opowiedziana w filmie, czyli odbicie szóstki Amerykanów z Iranu, zanim dostaną się w ręce irańskich terrorystów, pod przykrywką kręcenia filmu, jest bardzo ciekawa i z pewnością wielu ludziom nieznana. Jednak byłam przekonana, że taką historię można opowiedzieć jedynie w sztampowy, schematyczny sposób. Jednym słowem spodziewałam się dramatu politycznego z wątkiem sensacyjnym. A takich filmów było już mnóstwo. No i rzeczywiście, Argo jest filmem bardzo typowym, czysto rozrywkowym i przewidywalnym. W czym wobec tego tkwi jego niewątpliwy fenomen? Otóż ten film jest po prostu sprawnie nakręcony, w czym zasługa słusznie nagradzanego Afflecka. Film nie udaje, że jest czymś innym. To film rozrywkowy, oparty na faktach, nie udający czegokolwiek innego. Nie ma w nim symboli, przesłania, ukrytych znaczeń. Historia jest bardzo zwarta, fabuła zdyscyplinowana (film nie jest za długi), a scenariusz nieskomplikowany. Choć teoretycznie wiadomo co się za chwilę wydarzy na ekranie, Argo trzyma w napięciu, budzi autentyczne zainteresowanie w trakcie oglądania. Zwłaszcza jego pierwsza połowa, kiedy oglądamy przygotowania do misji, ale także końcowa scena na lotnisku nakręcona jest tak, by wzbudzić w widzu jak najwięcej emocji. . Scenariusz wiele zawdzięcza samej historii, która wydarzyła się naprawdę. Szczególnie podobała mi się scena, kiedy każdy z szóstki Amerykanów uczy się swojej roli członka ekipy filmowej, przeplatana wypowiedziami irańskich bojówkarzy. Montaż jest zresztą jedną z najlepszych stron tego filmu. Zapamiętana zostaje także muzyka. Jeśli chodzi o aktorstwo nie ma tu wielkich wybitnych ról. Affleck gra na swoim stałym, przeciętnym poziomie, na jego tle zyskują więc John Goodman i Alan Arkin, którzy tworzą zabawne, pełnokrwiste postaci. Reżyser nie poświęca wiele uwagi zakładnikom – nikt nie zostaje wyróżniony, są oni raczej bohaterem zbiorowym (choć aktorsko wyróżnia się Clea DuVall), co uważam za bardzo ciekawe posunięcie. Inny reżyser raczej nie oparłby się temu, aby dopisać do ich życiorysów jakieś wielkie, osobiste dramaty. Ale Afflecka to nie interesuje. Liczą się tylko fakty i ta jedna, konkretna sytuacja.

Operacja Argo jest całkiem dobrą rozrywką, choć na pewno nie filmem, do którego można wracać. Czy zasługuje na Oscara? Moim zdaniem nie, ale jakby co, rozpaczać nie będę.



Nie od dziś wiadomo, że życie jest teatrem. A życie Anny Kareniny było nim w szczególności. Dlatego pomysł z przeniesiem akcji powieści Lwa Tołstoja na scenę od razu przypadł mi do gustu. Wykonaniu też niewiele mogę zarzucić. Film Joe Wrighta rzeczywiście ogląda się jak teatralną inscenizację. Na naszych oczach zmieniają się dekoracje, tłem dla bohaterów są często układy choreograficzne, w powietrzu unosi się pewna umowność charakterystyczna dla musicali. Aż ma się wrażenie, że aktorzy zaraz zaczną śpiewać. Akcji niemalże przez cały czas towarzyszy muzyka, wybijająca rytm kolejnych scen, na swój sposób hipnotyzująca i wciągająca (nominowana do Oscara). Niestety, nieco gorzej film wypada, gdy bohaterowie wychodzą poza teatr. Wtedy orężem pozostają już tylko słowa i aktorzy i okazuje się, ze to trochę za mało by nas porwać. Wydaje się też niektóre sceny „w terenie” proszą się o to, by jednak były zrealizowane na scenie, i odwrotnie.

Rozpatrując film w nawiązaniu do książki, trzeba przyznać, że całkiem zgrabnie zostały przedstawione jego najważniejsze wątki. Z wyjątkiem może miłości Anny i Wrońskiego, który przede wszystkim jest tu totalnie niewinnym, młodym chłopcem, u którego próżno dopatrywać się tego „czegoś”, co uwiodło książkową Annę. We wzajemną fascynację a następnie miłość między tą parą strasznie trudno uwierzyć. Po części to kwestia złego castingu, po części scenariusza. Dużo ciekawiej wypadają relacje Anny z mężem (co może też być zasługą dobrej gry Jude’a Law). Zresztą przeciwnie niż w książce – to jemu się współczuje, to on jest przedstawiony jako dobry mąż, a Anna jako po prostu rozkapryszona kobieta, która nie docenia tego, co ma. Nie mniej, pozostałe wątki książki, a przede wszystkim historia Lewina, są dość dobrze oddane, jak na film, który musi się zmieścić z tak wielowątkową historią w 120 minutach. Z drugiej jednak strony, dramat Anny i pozostałych bohaterów ginie gdzieś wśród bogatych dekoracji, pięknych kostiumów i wystudiowanych gestów. Postaci są wyraźnie spłycone i nie wierzę, że nie udało się tego uniknąć. Ale jest Anna Karenina wspaniałą ucztą dla oka i ducha, tego jej odmówić nie można. To pięknie sfotografowane widowisko, o gęstej, dość ponurej atmosferze, ogląda się z dużym zainteresowaniem. Wszyscy znają tę historię, więc podczas oglądania nie liczy się co się stanie, ale jak. Na sam sposób przełożenia scenariusza na obrazy narzekać nie można, co najwyżej na sam scenariusz.



Ta duńska superprodukcja z największą tamtejszą gwiazdą (zasłużenie) czyli Madsem Mikkelsenem jest ku mojej radości nominowana do Oscara w kategorii filmów nieanglojęzycznych. Film skupia się na fascynującej historii z duńskiego dworu królewskiego, o której w Danii do dziś się pamięta i uczy w szkołach. Akcja dzieje się w osiemnastowiecznej Danii. Na dwór przybywa młodziutka brytyjska księżniczka Karolina Matylda, która od lat była przygotowywana do roli żony europejskiego władcy. Zostaje wydana za Christiana VII, równie jak ona młodego, ale rozkapryszonego, chorego psychicznie, jak się okaże, króla. Jak można się domyśleć, młodzi nie przypadną sobie do gustu. Oczywiście, łatwo się też domyśleć, zwłaszcza w kontekście tytułu, że na horyzoncie musi pojawić się ten drugi. Jest nim nadworny lekarz Johann Friedrich Struensee, który znajduje klucz do umysłu króla. I to na tyle dobrze, że trafia do niego także ze swoimi rewolucyjnymi, oświeceniowymi ideami. Christian totalnie nie zna się na rządzeniu krajem, a może nie jest nim zainteresowany, bo dużo ciekawsze są przecież wizyty w burdelach. Jest więc tylko figurantem, jego rola ogranicza się właściwie do podpisywania kolejnych dekretów, podsuwanych mu przez ministrów. Podatny na manipulacje ulega wpływom Struensee, choć bynajmniej lekarz nie wygląda na takiego, który chce celowo wkraść się w łaski króla, by przejąć władzę. Dochodzi do tego samoistnie. Swoimi kontrowersyjnymi, liberalnymi poglądami medyk zdobywa też serce królowej Karoliny, która ma znacznie bardziej otwarty umysł niż cały dwór duński razem wzięty. Ich rozmowy na tematy społeczne i polityczne (Rousseau, Diderot, te sprawy) szybko przeradzają się w płomienny romans i chyba nawet w wielką miłość. Ale dwór zamieszkuje też Zła Macocha, wdowa po ojcu Christiana. Ona i jej poplecznicy nie dopuszczą do tego, by jakiś libertyn  zburzył istniejący, odpowiadający im konserwatywny porządek. Zła Macocha ma zresztą bowiem syna, który w obliczu fizycznej niemożności sprawowania urzędu przez Christiana, mógłby zostać królem…

Kochanek… nie jest typowym dramatem kostiumowym, jakich wiele, dramatem nieszczęśliwej kobiety, a to właśnie ze względu na odpowiednie rozłożenie ciężaru po stronie wątku melodramatycznego jak i politycznego. Owszem, jest tu pokazana nieodłączna na szczytach władzy samotność, królowa ma na dworze więcej wrogów niż przyjaciół, dworem rządzą intrygi – wszystko to znamy, ale to wszystko pokazane jest w bardzo oszczędny sposób. Kochanek... nie powstał dla widowiska, jak wiele podobnych obrazów, ale dla treści. Znacznie większa uwagę niż do kostiumów reżyser przywiązuje do zgłębienia psychiki bohaterów (choć rozmachu filmowi odmówić nie można). Główna trójka uwikłana w dramat została zresztą fantastycznie odegrana przez Mikkelsena, bardzo zdolną Alicię Vikkander (która jest też jednym z najjaśniejszych punktów wspomnianej Anny Kareniny) i rewelacyjnego debiutanta - Mikkela Folskgaarda. To oni w dużej mierze sprawiają, że napięcie w tym filmie ani na minutę nie siada. Sam film jest bardzo interesującą, wnikliwą lekcją historii, która ani nikogo nie wybiela, ani dla nikogo nie jest pomnikiem, ale przede wszystkim relacjonuje fakty. Mówi o ludziach, których nadzieje i zamierzenia są z góry skazane na porażkę, ale i zostawia z refleksją na temat tamtych wydarzeń. Jak dla mnie to jeden z najlepszych kostiumowych filmów ostatnich lat, w tyle zostawiający wszelkie Księżne i Młode Wiktorie. Tym bardziej szkoda, że nie wszedł do polskich kin, a jedynie został wydany na DVD.

17.02.2013

Aktorki. Spotkania (Ł. Maciejewski, Świat Książki, 2012)


Zwyczajne niezwyczajne - damy polskiego kina



Aktorki. Kobiety, których mężczyźni pożądają, a inne kobiety chcą naśladować. Aktorka. Zawód, o którym marzy każda mała dziewczynka. A w głębi duszy pewnie i jej mama. W naszej głowie osoby wykonywające go jawią się jako postaci z piedestału, niedostępne dla zwykłego człowieka i wiodące zupełnie inny, beztroski żywot. Łukasz Maciejewski w swojej książce „Aktorki. Spotkania” skutecznie obala ten mit.

Zacznijmy od tego, że książka znanego krytyka filmowego i teatralnego, jest książką bardzo osobistą. Wybitne polskie aktorki, z którymi autor spotkał się na jej potrzeby, wybrał bardzo subiektywnie, kierując się własnymi sympatiami. Dla niego każde z tych spotkań było przeżyciem – w końcu rozmawiał ze swoimi idolkami, które pamiętał jeszcze z czasów gdy jako młody chłopiec podziwiała je w tarnowskim kinie. Dlatego do takich osobowości jak Nina Andrycz, Zofia Krafftówna czy Irena Kwiatkowska podchodzi z należytą estymą. To zresztą znamienne, że tak młody, trzydziestokilkuletni krytyk spotkał się z tak dużym zaufaniem, w większości, starszych już pań. Ale Maciejewski wielokrotnie już udowodnił, że ma klasę. Na łamach „Filmu” od lat publikowane są jego znakomite wywiady z wielkimi osobowościami i wchodzącymi gwiazdami polskiego kina. To zdecydowanie jeden z najlepszych polskich „wywiadowców”, trzymający się z dala od sztampowych pytań i potrafiący wytworzyć pewną partnerską więź ze swoim rozmówcą. A to dar w tym zawodzie niezwykle cenny. Tom „Aktorki” to jak głosi podtytuł rzeczywiście spotkania, a nie suche, konwencjonalne wywiady. Maciejewski z niektórymi swoimi bohaterkami spotkał się raz (ale za to jak cenne to rozmowy – np. z Teresą Budzisz – Krzyżanowską, która znana jest z nieudzielania wywiadów), z niektórymi spotykał się regularnie. I notował. Wypowiedzi aktorek nie są wyłącznie odpowiadaniem na pytania, lecz w dużej mierze po prostu ich monologami, przeplatanymi wtrąceniami dziennikarza. Taka forma każdą część książki zamienia w fascynującą opowieść o ludzkim życiu, o „tamtych” czasach, a wreszcie także o historii polskiego kina i teatru. Opowieść, która po prostu płynie z serca tych kobiet, potwierdzając jak ciekawymi i mądrymi są osobami.

Schemat każdej części książki jest podobny – aktorka opowiada o swoim dzieciństwie, o tym skąd wziął się pomysł na aktorstwo, jak ciężko stawiało się pierwsze kroki na scenie i o kolejnych etapach kariery. Co ważne, książka w żadnym momencie nie popada w plotkarski ton. Owszem, pojawia się alkoholizm Stanisławy Celińskiej, czy rodzinna tragedia Ewy Błaszczyk, jednak to dokonania zawodowe są na pierwszym planie, a sprawy prywatne pojawiają się wyłącznie jako wątki poboczne. Dzięki dokładnemu researchowi autora możemy zapoznać się z całym dorobkiem danej aktorki, przypomnieć sobie jakie grała role i z jakimi reżyserami współpracowała. Przez karty książki niezmiennie przewijają się wielkie nazwiska, które wpłynęły na kształt dzisiejszego kina i teatru, co sprawia że jej lektura to wielka lekcja historii polskiej kultury. A tym samym okazja do znalezienia mnóstwa inspiracji filmowych i literackich, zwłaszcza dla młodych czytelników, którzy niektóre z aktorek mogą kojarzyć z nazwiska, ale już niekoniecznie z konkretnych ról. Maciejewski stara się zdefiniować aktorstwo każdej z nich i nie ulega wątpliwości, że wszystkie swoje rozmówczynie postrzega jako równie wybitne (choć może zastanawiać brak w tym gronie Krystyny Jandy i obecność Danuty Stenki).

Co jednak najważniejsze, dzięki tej książce możemy się przekonać, jakimi osobami są kobiety, o których myślimy „gwiazda”. A większość z nich przyznaje i potwierdza to swoim życiem, że z gwiazdorstwem niewiele ma wspólnego. Każda z nich to zwykła kobieta, niejednokrotnie naznaczona przez piętno wojny, jak Alina Janowska czy Danuta Szaflarska, osobiste dramaty jak Ewa Błaszczyk czy Anna Dymna, albo zapomniana już przez reżyserów jak Anna Nehrebecka czy Zofia Kucówna. Aktorki dają się jednak poznać jako pogodzone z losem, szczęśliwe kobiety, które prawdziwą radość czerpią z sukcesów dnia codziennego, a nie ze sławy i poklasku. Łączy je jedno – misja. Tak właśnie postrzegają swój zawód – w kategoriach misji. Beata Tyszkiewicz przyznaje, że nie ma nic przeciwko temu, że obsadzano ją głównie w rolach wytwornych dam. Takiej jej chcieli ludzie, a ona jest wszak dla ludzi. Wtórują jej pozostałe koleżanki po fachu, przyznając że do zawodu wchodzi się z myślą o grze w teatrze, która ma za zadanie edukować ludzi, mówić im o czymś ważnym. Kino pojawia się zawsze przy okazji (choć wspomniana Tyszkiewicz jest tu wyjątkiem, bo gra wyłącznie w kinie i telewizji), a sława to wręcz nieproszony gość.

„Aktorki” to książka wyjątkowa, bo wielowymiarowa. Wspomnienie, biografia, publicystyka, leksykon teatralno – filmowy w jednym. Jedyne, czego w niej brakuje to zdjęć, które ilustrowałyby kariery jej bohaterek. Ale nawet bez tego fotograficznego akcentu, nie sposób nie wsiąknąć w ich historie.

Moja ocena to: 7/10

Recenzja została opublikowana w serwisie Lubimy Czytać.

14.02.2013

W roli głównej: Piosenki o miłości


Ok., skoro się zobowiązałam pod wpływem chwili, że stworzę listę ulubionych piosenek o miłości, no to tworzę. Choć dziś już nie do końca uważam, że to dobry pomysł, bo moja lista po pierwsze będzie dosyć monotematyczna (polski rock), po drugie ciężko wybrać tylko dziesięć takich piosenek, a nie chcę też rozciągać listy w nieskończoność.

Skutkiem tego, w dziesiątce znalazły się tylko dwie piosenki po angielsku. Generalnie trzeba przyznać, że wybór był ogromny, bo przecież jakieś 80 % piosenek to piosenki o miłości. O części na pewno teraz zapomniałam, ale jednak te które wybrałam to taki stały zestaw, którego słucham i który lubię nie od dziś. Ja się bardzo łatwo wzruszam i jestem dużą romantyczką, więc "ładna" piosenka o miłości wystarczy, by zakręciła mi się łezka. Przy większości z tych piosenek płakałam co najmniej raz. Ale zacznijmy energetycznie:

Coma – Na pół

To piosenka o miłości, nie inaczej. Jak zauważył recenzent, bodajże „Gitarzysty”, jest to najlepszy liryk Piotra Roguckiego. Jego mistrzostwo polega na tym, że jest wyznaniem miłości pozbawionym wielkich słów. Za to bardzo pozytywnym.



Coma – 100 tysięcy jednakowych miast

Piosenkami Comy i Piotra Roguckiego mogłabym zapełnić całą tę listę, ale nie chcę zostać odebrana jako zapatrzona w Roguca psychofanka ;) Jednak przydałoby się miejsce dla Popołudni bezkarnie cytrynowych, Małej, Wolnej piosenki o miłości… Ale 100 tysięcy… jest piękną balladą. Co warte podkreślenia, Roguc raczej nigdy nie pisze o miłości wprost, pojawia się ona zawsze gdzieś między słowami, trochę przy okazji.



Strachy na lachy – Dziewczyna o chłopięcych sutkach

To jest z kolei najlepsza chyba piosenka erotyczna, jaką znam. Dla mnie czysta poezja.



Myslovitz – Chciałbym umrzeć z miłości

Podpisuje się pod stanowiskiem autora tekstu (nie jestem pewna czy był to Artur Rojek). Też bym chciała. Och, a jakie cudne jest wykonanie z Edytą Bartosiewicz…


Teledysk okazuje się być chyba zbyt obrazoburczy, bo nie ma go na YT. A szkoda, bo jest piękny.

Hey – Zazdrość

Wybrałam Zazdrość, choć może się wydawać, że to piosenka nie o miłości, tylko właśnie o tytułowej zazdrości. Ale przecież, jak śpiewała inna pani, „nie ma miłości, bez zazdrości”. Nosowskiej w tym tekście udało się znakomicie uchwycić co czuje zakochana kobieta, zwłaszcza na początku znajomości. Ale piękne jest też znacznie później powstałe Mimo wszystko, mówiące o wszystkich, także tych ciemniejszych stronach wspólnego z kimś życia.



Closterkeller - Pora iść już drogi mój

Z wyborem piosenki Closterkellera miałam duży problem. Anja Orthodox pisze bowiem głównie o miłości. Zdecydowałam się, dosyć przewrotnie, na piosenkę mówiącą o końcu miłości. Wybrałam ją w dużej mierze dlatego, że jest to piosenka tego zespołu, którą najszybciej polubiłam (słucham Closterkellera od niedawna) i zawszę będę mieć do niej duży sentyment. Ale mogłabym też tu wymienić wiele piosenek z płyty Bordeaux np. Abracadabra czy innych np. Czas komety czy Owoce Wschodu.



Piotr Banach i Dziun – Jej piosenka o miłości

Ta piosenka jest wyjątkowa, bo od początku do końca opowiada pewną historię. I to poniekąd z dwóch perspektyw, bo powstała też wersja męska, zaśpiewana przez Gutka. Ja wolę chyba tę, bo w końcu jestem dziewczyną ;)



Robert Gawliński – Trzy noce z deszczem

W sumie piosenek Wilków czy samego Gawlińskiego też mogłoby się tu znaleźć więcej, bo Gawliński ma talent do pisania o miłości. Lubię też bardzo Z tobą odeszły anioły czy Eli lama sabachtani. Cóż, lubię piosenki smutne ;)



Oasis – Wonderwall

Od dziecka kocham tę piosenkę, choć fanką tych prekursorów brit popu nigdy nie byłam. Ale ta piosenka jest cudowna. I teledysk kojarzy mi się z dobrymi, starymi czasami, kiedy na MTV można było posłuchać dobrej muzyki.



Coldplay – The Scientist

Jedna z tych piosenek, w której jesteś zakochany już po pierwszym wysłuchaniu. 



To tyle. Pewnie nie znaleźliście ze mną wiele podobieństw. No ale cóż, to mój blog, więc skoro miałam ochotę popełnić taki wpis, no to go popełniłam :) Coś mi się w te Walentynki należy, skoro moja miłość daleko ;)

13.02.2013

W roli głównej: Filmy o miłości


Są takie dni, w które bardziej niż zwykle ma się ochotę na film o miłości. Albo dlatego, że się nie ma do kogo przytulić, albo dlatego że właśnie ma się z kim taki film obejrzeć. Nasza kultura narzuca nam że mamy być jakoś do Walentynek ustosunkowani. A więc możemy albo się upić z rozpaczy, że nikt nas nie kocha, albo - jeśli jesteśmy w gronie szczęśliwców – kupić lubej/lubemu coś (koniecznie!) czerwonego i w kształcie serca i obejrzeć razem film. O miłości oczywiście. Kolacja przy świecach też mile widziana. Pamiętajcie, w Walentynki, nie dzień po lub przed, bo wtedy się nie liczy i nie ma to nic wspólnego z miłością. Miłość okazujemy sobie tylko w Walentynki. Niestety, Walentynki dopiero jutro. Ale jeśli nie macie jeszcze filmowych planów na ten dzień (wieczór) to może zasugerujecie się moją listą filmów o miłości, które najbardziej lubię. Nie są to filmy najwybitniejsze, najbardziej utytułowane itd. – to są filmy moje, które we mnie wywołują wiele emocji i które mogę oglądać wielokrotnie. Choć niekoniecznie w Walentynki.















Może i nieco hipsterski, może nieco cukierkowy. Może. Ale dla mnie to film o przeznaczeniu, w które sama bardzo wierzę. Słodko – gorzkie studium miłości, oparte na niebanalnym montażu, który jest bodaj najlepszą zaletą filmu, tuż obok czarującej Zooey Deschanel i uroczo chłopięcego Josepha Gordon – Levitta w rolach głównych. Do tego mnóstwo smaczków jak scena musicalowa czy scena „expectations/reality”. Lekki, świeży, optymistyczny film, w którym trudno się nie zakochać.

Away We Go (2009)














Ten film widziałam, co prawda, dopiero raz, ale chętnie do niego wrócę, bo pozytywnie mnie zaskoczył i zauroczył (więcej pisałam o nim tu). To już film w nieco poważniejszym tonie. Nie oglądajcie go na pierwszej czy drugiej randce. Nie oglądajcie go jeśli to wasze pierwsze wspólne walentynki. Ten film w ciepły i wzruszający sposób mówi o problemach, dylematach jakie stają przed młodymi parami u progu dorosłości. Założyć rodzinę – fajnie, ale czy uda nam się zapewnić dziecku wszystko co trzeba, czy damy radę opłacać co miesiąc rachunki, czy nadajemy się na rodziców, skoro sami jeszcze trochę czujemy się dziećmi? I tak, film hołduje truizmowi, że jeśli się kochamy, to wszystko się uda, bo nie trzeba żyć, tak jak chcą inni. Można być szczęśliwym bez wszelkich wygód etc. Film chwilami boleśnie prawdziwy, ale ciepły, pozytywnie nastrajający. Choć warto mieć pod ręką chusteczki.















Hołd dla rozmowy, która jest pierwszym krokiem do miłości. O filmie pisałam więcej tutaj. Jego siła niewątpliwie tkwi w aktorstwie. Julie Delpy i Ethan Hawke powołali do życia postaci, między którymi od początku jest wyraźna chemia. Postaci, które także widz jest w stanie od razu obdarzyć sympatią. Sam film przychyla się do teorii o istnieniu przeznaczenia. Jednak jego bohaterowie to przede wszystkim ludzie otwarci na nowe doświadczenia, chcący jak najwięcej przeżyć, zobaczyć…Nie ma tu ani seksu, ani happy endu, jest tylko rozmowa, uwodzenie słowem. Po obejrzeniu tego filmu zatęsknicie właśnie za tym.















Xaviera Dolana się kocha albo nienawidzi. Ja jestem w tej pierwszej grupie i bynajmniej nie jestem hipsterką. Ale przyznaję, kocham ten film głównie za formę, która jednak moim zdaniem wcale nie przerasta treści. Mamy tu do czynienia z estetyzacją rzeczywistości, nasuwają się skojarzenia z latami 50. i 60. i to sprawia, że wizualnie ten film to po prostu uczta dla oka. Fabularnie to historia o uczuciowym trójkącie – ich dwóch, ona jedna. Ale to bynajmniej nie o kobietę toczy się tu rozgrywka. Wyśnione miłości w formie jaką przybrały – bardzo dużo slow motion plus wypowiedzi stylizowane na dokumentalne – są dla mnie doskonałym opisem uczuć towarzyszących zakochaniu. Więcej o filmie tu 


Ten film nigdy się nie znudzi. I mnie, i pewnie wielu, wielu osobom. Zdaje się, że ku mojemu zaskoczeniu jeszcze nigdy o nim nie pisałam. Co jest w nim takiego urzekającego, że wracamy do niego zawsze z tym samym entuzjazmem? Czemu uznawany jest za kultowy? Fenomen tkwi z pewnością w postaci Holly Golightly granej przez Audrey Hepburn. Reprezentuje ona chyba marzenia i rozterki większości kobiet. Do tego znakomity scenariusz, dialogi, muzyka…Kultowy pocałunek w deszczu, siedzenie w zlewie, maski, pierścionek znaleziony w orzeszkach, wizyta u Tiffany’ego, zrzędliwy sąsiad, zachwycający wygląd Holly…Jest za co wielbić ten film.


Like Crazy (2011)











Film o miłości Angielki i Amerykanina urzeka swoją bezpretensjonalnością. Jest zapisem procesu zakochania – celebracja spojrzeń, wspólne czytanie, subtelny dotyk – to ukazanie tych najzwyklejszych elementów, które składają się na miłość stanowi o wyjątkowości filmu. Podglądanie rozkwitającego uczucia podszyte jest jednak melancholią. Ten film daje do myślenia. Stawia pytania, o to czy miłość może być wieczna, czy tak jak wszystko, z czasem i ta jedna, wydawałoby się jedyna, osoba musi się nam kiedyś znudzić. Drgająca kamera, nastrojowa muzyka, Felicity Jones i ciekawe zakończenie. Trzeba obejrzeć. A przedtem możecie przeczytać moją dłuższą recenzję - tutaj
















Sofię Coppolę darzę miłością absolutną. Jej filmy są mi bardzo bliskie, odbieram je bardzo emocjonalnie, za każdym razem. Temat samotności nigdy mi się nie znudzi (mam nadzieję, że jej też nie). Między słowami, z akcją rozgrywającą się w wielkim Tokio, jest niczym innym jak filmem o samotności w tłumie. Świetnie napisanym, wyreżyserowanym i zagranym. Scarlett Johansson i Bill Murray zagrali tu swoje role życia. Szczególnie bliska jest mi postać Charlotte, bo choć ona się nie starzeje, to jednak jesteśmy na podobnym etapie życia i mamy podobne rozterki. Podoba mi się to, że Coppola koncentruje się na swoich bohaterach – obserwując zadumaną przy oknie, lub snująca się po zakątkach Tokio Charlotte czy patrząc na minę Boba słuchającego przez telefon żony, wiemy doskonale, co czują. I wiemy, że to może dosięgnąć każdego z nas. Fenomenalna jest ich rozmowa w łóżku, fenomenalne jest zakończenie. Między innymi dla niego mogę oglądać Między słowami wielokrotnie. Z każdym obejrzeniem jestem bliżej znalezienia odpowiedzi na pytanie, co było dalej.

Love Actually (2003)

Nic nie poradzę, że to także moja ulubiona scena z LA
Jak tego filmu nie kochać, skoro daje tyle różnorodnych wariacji na temat miłości. A przede wszystkim jest optymistyczny, dający nadzieję, ale nie popadając przy tym w banał. Para poznająca się podczas grania w pornosie, nieco odjechany premier, pisarz zakochujący się w dziewczynie, z którą dosłownie nie jest w stanie się dogadać…Kolejne sceny, dialogi, mają taki urok, że film za każdym razem (a było już ich wiele w moim wypadku) ogląda się z taką samą radością. I podczas końcowej sceny na lotnisku, chcąc nie chcąc, kręci się łezka w oku ;)




To jeden z tych filmów, podczas oglądania których człowiek zamiera. Zakończenie odejmuje mowę, a na napisach końcowych płaczesz. Samotny mężczyzna jest filmem wybitnym: wizualnie, aktorsko, muzycznie. I niezwykle poruszającym za sprawą całkiem prostej historii, która kryje jednak w sobie wiele życiowych prawd i jest pochwałą miłości. Miłości która jest dla jego bohaterów jak tlen. Znacznie dłuższa recenzja tutaj.

  
Z dziesiątym filmem mam spory problem. Bo generalnie uwielbiam filmy o miłości, o ile nie są banalnymi wyciskaczami łez lub nieśmiesznymi komediami romantycznymi. A więc do najlepszych mogłabym jeszcze zaliczyć wzruszającą Elegię, zabawną Annie Hall, okropnie smutną Tajemnicę Brokeback Mountain, może zmysłowego Kochanka, albo poruszające Blue Valentine. Ale na ten moment wybieram coś krótkiego:

Prawda (2004)

Czyli krótkometrażówkę Toma Tykwera, będącą częścią filmu Zakochany Paryż. Obejrzycie ją tutaj, ale jak przeszukacie inne sfery Internetu, znajdziecie także wersję reżyserską, która trwa dłużej, bo 11 minut. Czemu lubię ten film? To trochę taka historia związku w pigułce, z bardzo ciekawym, szybkim montażem i uroczą Natalie Portman. Ogromnym plusem jest narracja zakochanego w jej bohaterce, niewidomego chłopaka, który jest przekonany, że dziewczyna właśnie chce go rzucić. Tymczasem zakończenie okazuje się przewrotne.


A jutro, moje ulubione piosenki o miłości. A co! 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...