29.03.2011

Och, życie (reż. G. Berlanti, 2010)



Są takie dni, kiedy nic się nie chce. Co więcej, nie ma się siły ruszyć ani ręką ani nogą. Żeby nie myśleć o tym fatalnym samopoczuciu najlepiej włączyć jakiś niewiele wymagający film. Tak też uczyniłam, kiedy mnie dopadł ten stan. Włączyłam film, który wydał mi się być najmniej wymagającym myślenia spośród tych, które miałam pod ręką. Było to "Och, życie". Po obejrzeniu wypada mi stwierdzić, że mój gust filmowy naprawdę jest dobry skoro teoretycznie "najgłupszy" film okazał się bardzo sympatyczną komedią romantyczną, której z czystym sumieniem mogę wystawić dobrą ocenę. 



Niby jest to komedia, która powiela wszystkie już znane schematy tego gatunku i tak miałam nastawienie włączając ją. Nie spodziewałam się, że twórcy mnie czymś zaskoczą i w sumie tak też się nie stało. Aczkolwiek nie widziałam chyba do tej pory filmu o parze niezbyt lubiących się osób, które nagle zostają opiekunami osieroconej przez ich znajomych rocznej dziewczynki (swoją drogą, uroczej). No, ale wiadomo jak to się musi skończyć. Tyle, że po drodze dzieje się naprawdę wiele dobrego. Na pewno nie jest to nudny film. Najwięcej zawdzięcza chyba aktorom. Brakuje mi Katherine Heigl w "Chirurgach", dlatego obejrzeć ją w tym filmie to była czysta przyjemność. Była to dopiero moja pierwsza komedia romantyczna z jej udziałem, a zagrała już przecież w wielu. Wyrasta chyba na ich nową gwiazdę, następczynię Meg Ryan (a może macie inną ulubienicę w tej kategorii?). Jej bohaterki to pewnie zazwyczaj podobny typ kobiet, a więc role które mogą się przejeść ale jeszcze ze dwa filmy z Katherine wcielającą się w sympatyczną singielkę bym obejrzała. Pasuje do nich doskonale, robi naprawdę pozytywne wrażenie dziewczyny, z którą chciałoby się zakumplować. Miło zaskoczył też partnerujący jej Josh Duhamel, którego do tej pory nie miałam okazji w niczym zobaczyć.


I cóż. "Och, życie" to właściwie taki film, o którym nie da się za wiele powiedzieć, bo nie jest skomplikowany. Nie ma w nim jakiejś szczególnej głębi, to film na poprawę humoru albo na zrelaksowanie się. Jest ciepły, tak bym go opisała jednym słowem. Nic ani nikt w nim nie irytuje (no może oprócz sąsiadów głównych bohaterów, ale to też ma swój urok), chwilami nawet śmieszy (to dużo, bo niektóre romantyczne filmy komediami są tylko z nazwy) i ma niezłą ścieżkę dźwiękową. Nie jest to film, który trzeba obowiązkowo zobaczyć, ale jeśli będziecie szukać przyzwoitej rozrywki to polecam :)

Obejrzyjcie trailer

Moja ocena to  7/10

27.03.2011

Angelina (Andrew Morton, 2010)

Tak, tak, tak! Po niespełna dwóch tygodniach obudziłam się z letargu i mam zamiar ożywić ten blog. W końcu przyszła i wiosna i tak dalej... Co prawda z filmami jestem bardzo do tyłu, ale mam nadzieję te zaległości nadrobić i zdawać bieżące relacje, choć myślę, że nikt tu za nimi nie płacze ;) Ale gdyby ktoś jednak chciał wiedzieć, czy warto sięgnąć po najnowszą biografię Angeliny Jolie (jedyną dostępną w Polsce) to niech przeczyta ten post :)

Może marna ze mnie fanka, ale wiele informacji zawartych w tej książce było dla mnie nowością. Gwoli ścisłości, jaki jest mój stosunek do Jolie? Jest dla mnie szalenie intrygującą postacią, lubię takich dziwaków - piekielnie inteligentnych, nie potrafiących znaleźć swojego miejsca w świecie, odstających od normy, zagubionych samotników, ekscentryków szukających ukojenia w używkach. Jest kilka osób wpisujących się w ten obraz, których cenię, nie będę ich wymieniać, bo nie o to chodzi, w każdym razie Jolie do nich należy. Moje serce tak naprawdę podbiła rolą w Przerwanej lekcji muzyki, którą obejrzałam pierwszy raz jakieś 5-6 lat temu i od tego czasu dopiero zaczęłam mieć ją na uwadze. Aktorką jest moim zdaniem bardzo dobrą, tyle że wybiera sobie bardzo zróżnicowane role. Ostatnio bryluje raczej w filmach akcji, w których może co najwyżej pokazać talent do biegania czy skakania po dachach. Moim zdaniem powinna się skupić na filmach dramatycznych, bo to właśnie w nich widać jak jest utalentowana. Jej role w Cenie odwagi, Oszukanej, Gii czy wspomnianej Przerwanej lekcji muzyki są bardzo sugestywne, poruszające i potwierdzają to liczne nominacje do nagród filmowych. Angelina nie jest gwiazdą z przypadku. Poza tym imponuje mi jej działalność charytatywna. Nie dość, że bez mrugnięcia okiem przekazuje gigantyczne kwoty na różnego rodzaju fundacje itp., to jeszcze spędza dużo czasu podróżując po najbiedniejszych krajach, co świadczy o prawdziwym zaangażowaniu. Dokonać przelewu potrafi każdy, jechać w sam środek Afryki nie każdy chce. Oczywiście, powiecie że się lansuje na krzywdzie innych. Nie sądzę. Prasa ma tysiące innych powodów żeby o niej pisać, więc nawet jeśli zależy jej na byciu w mediach (w co też wątpię) to nie musi uciekać się do fałszywego zainteresowania uchodźcami, Trzecim Światem i sierotami. Poza tym to trwa zdecydowanie za długo, żeby miało nie być sztuczne. Dobra, koniec tej mowy obronnej w imieniu aktorki, dodam tylko, że jak dla mnie jest też jedną z najpiękniejszych kobiet świata. 

Angie z baaardzo bliska, tak wygląda dziś...

Co do samej książki, mam mieszane uczucia. Jak napisałam, kilku ciekawych rzeczy się dowiedziałam, i to nie tylko o samej Angelinie. Ale najpierw zarzuty. Są trzy podstawowe. Po pierwsze, książka przez pierwszych kilkadziesiąt stron jest nudna. Przybiera coś na kształt kroniki. Autor dokładnie opisuje dzieciństwo i dorastanie rodziców aktorki, Jona Voighta i Marcheline Bertrand. Potem dowiadujemy się jak doszło do ich małżeństwa, a następnie opisane jest trudne dzieciństwo Angie, które jest wg Mortona przyczyną jej późniejszych problemów z narkotykami i w ogóle zaważyło całkowicie na tym kim jest dzisiaj. Dopóki nie wejdziemy w nastoletnie lata Angie, lektura się wlecze. Na szczęście potem jest już znacznie lepiej, bo Angie im starsza, tym ciekawsza. 

W tym momencie pojawić się musi jednak zarzut drugi. Otóż, można odnieść wrażenie, że Jolie została pokazana przez Mortona głównie przez pryzmat swojego uzależnienia od narkotyków. To pułapka, w którą biografowie wpadają dość często, zwłaszcza przy biografiach filmowych. Trzy czwarte tej książki opisuje czasy kiedy Angie brała, więc wzmianki o narkotykach są nieuniknione. Przestała tak naprawdę dopiero w momencie adopcji pierwszego dziecka. Wiedziałam, że nigdy nie była święta, ale autor mógłby raczej zastanowić się nad tym dlaczego brała, a nie tylko pisać co robiła po zażyciu. 


...tak wyglądała kiedyś

Trzeci zarzut odnosi się do autentyczności książki. Wielokrotnie podczas lektury można sobie zadać pytanie "skąd on to wie". Pojawiają się nazwiska, ale też bliżej nieokreśleni "przyjaciele rodziny" czy "przyjaciółka aktorki". Za bardzo polega też Morton na pierwszej opiekunce Angeliny która przestała się nią opiekować dość wcześnie i nie miała z nią potem kontaktu, a wypowiada się o jej obecnym życiu, jak by była ekspertem w tej sprawie. Każdą nieautoryzowaną biografię trzeba brać z przymrużeniem oka, bo może zawierać informacje wyssane z palca, ale z drugiej strony tylko taka może też ujawnić sekrety i nieznane oblicza gwiazd, powiedzieć o czymś, do czego same nigdy by się nie przyznały. Dlatego naprawdę trudno mi tę książkę jednoznacznie ocenić. Zwłaszcza, że jej autor nie ma dobrej opinii. Wcześniej zasłynął kontrowersyjnymi biografiami Księżnej Diany i Toma Cruise'a. Po zeszłorocznej premierze Angeliny, w światowych mediach głównie pojawiło się oburzenie, że Morton przedstawia Angelinę jako kobietę, która ma ewidentną słabość do zajętych mężczyzn i frajdę sprawia jej ich odbijanie, choć najczęściej są oni dla niej i tak tylko przelotnym romansem. No i w jaki sposób zweryfikować, co tu jest prawdą, a co nie? Sama zainteresowana książki nie czytała, bo nie czyta żadnych doniesień na swój temat. A ci, którzy wieszczyli, że książka przyczyni się do rozpadu Brangeliny, nie mieli racji, bo najnowsze zdjęcia paparazzich pokazują szczęśliwą rodzinkę na zakupach. 

Angelina w obiektywie Brada (sesja dla magazynu W)

To teraz fakty z życia Angeliny i innych gwiazd Hollywoodu,  które dla mnie były zaskoczeniem, a o których pisze Andrew Morton:

1. Angelina po obejrzeniu Edwarda Nożycorękiego, kiedy była nastolatką, zakochała się w Johnnym Deppie. Jego osoba zawsze ją fascynowała, ale kiedy przyszło im razem zagrać, co był spełnieniem jej marzeń, wcale nie wdała się z nim w romans, ku powszechnemu zaskoczeniu. Choć Vanessa Paradis i tak jej ponoć nie znosi.

2. Świadkiem na pierwszym ślubie Angeliny, z Jonnym Lee Millerem był sam Jude Law!

3. Wieczór po zdobyciu Złotego Globa za rolę drugoplanową w filmie George Wallace, Angie spędziła w towarzystwie Leonardo DiCaprio. Między aktorami jednak nie zaiskrzyło.

4. W Gii Angie grała sceny erotyczne z Elizabeth Mitchell, znaną dziś z roli w Zagubionych, która wyraźnie miała z tym problem.

5. Laura Dern, jedna z ulubionych aktorek Lyncha, w książce zostaje pokazana jako histeryczka. To ją porzucił dla Angeliny Billy Bob Thornton.

Kadr z Przerwanej lekcji muzyki

 6.  Podczas kręcenia Przerwanej lekcji muzyki Angelina tak wczuła się w rolę, że nawet poza planem była bardzo nieprzyjemna dla partnerujących jej aktorek, zwłaszcza Winony Ryder, która wówczas spotykała się z Johnnym Deppem.

7. Angeliną przez wiele lat zainteresowany był Mick Jagger. Angie zwodziła go, to przyjmując zaproszenia na udział w trasie Rolling Stones, to odmawiając. Do niczego więcej jednak między nimi nie doszło. Za to jej matce bardzo zależało na ich małżeństwie, bo była ogromną fanką Jaggera.

8. Ralph Fiennes to mega podrywacz. Tak, był też chwilowo z Angie.

9. Angelina w 2003 roku wydała książkę Notes From My Travels. Jak sama nazwa wskazuje, to jej zapiski z podróży jakie odbyła w latach 2001-2002 jako ambasador dobrej woli ONZ.

10. Z kolei w 2007 roku premierę miał film dokumentalny A Place In Time, który wyprodukowała i wyreżyserowała sama Angelina. 27 ekip filmowych zostało wysłanych w różne strony świata, na wszystkie 7 kontynentów, by o tej samej porze - 11 stycznia 2005 roku w południe czasu Greenwich - uruchomić kamery na trzy minuty. Te same trzy minuty zdjęć kręconych w różnych częściach globu, w miejscach takich jak: USA, Kambodża, Czad, Chiny, Włochy, Haiti, Liban czy Antarktyda. W projekcie udział wzięli m.in. Anne Hathaway, Wyclef Jean, Jonny Lee Miller i Jude Law. Film nie wszedł niestety do oficjalnej dystrybucji i nie mam pojęcia gdzie można go obejrzeć. Szkoda, że przeszedł tak bez echa, bo zwiastun jest naprawdę obiecujący. Możecie go obejrzeć tu.

Jedno ze zdjęć znajdujących się w książce

To tyle na temat książki. Czy ją polecam? Myślę, że warto się z nią zapoznać, aczkolwiek po przeczytaniu tej notki to, co najważniejsze już wiecie ;) Dodam tylko, że sporo w książce niepublikowanych wcześniej zdjęć aktorki, co może być jakąś zachętą, by jednak po nią sięgnąć.

16.03.2011

Pogrzebany (reż. R. Cortes, 2010)



Właściwie nie mam wiele do powiedzenia o tym filmie. Mistrzostwo świata to nie jest, ale jego prostota jest ujmująca. Mamy do czynienia z klaustrofobiczną sytuacją: akcja dzieje się głęboko pod ziemią, w jednym tylko miejscu, a dokładnie mówiąc w drewnianej skrzyni, w której został zakopany nasz główny (i właściwie jedyny) bohater. Jest nim Paul (Ryan Reynolds), Amerykanin pracujący w Iraku jako kierowca. Po napadzie na konwój zostaje uwięziony pod ziemią i ma trzy godziny, aby załatwić pieniądze na okup, którego żądają przestępcy. Zapytacie jak ma niby je załatwić. Otóż Irakijczycy byli na tyle sprytni, że zostawili mu komórkę. Przez telefon Paul kontaktuje się z wieloma instytucjami, na których pomoc liczy. Uderzająca jest biurokracja z jaką się spotyka. Zanim skontaktuje się z odpowiednią osobą, musi przejść przez kilkanaście irytujących rozmów z ludźmi, dla których liczą się tylko formalności i nie zważającymi na  goniący go czas. Ale Stany Zjednoczone i Iran dzielą tysiące kilometrów i generalnie i tak Paul wydaje się być skazany na śmierć. 

Przez te kilka godzin pod ziemią (a półtorej na ekranie) dzieją się rzeczy mniej lub bardziej prawdopodobne. Można się czepiać tego, czy to możliwe że Paulowi starczyło tlenu, że zapalniczka się nie wypaliła, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności miał akurat ołówek w kieszeni. Można się czepiać i nie będzie to bezzasadne, ale w gruncie rzeczy są to drobiazgi, niestanowiące sedna filmu. Bo chodzi chyba o to, żeby dać nam do myślenia, przestraszyć nas, zdołować. To, że miejsce akcji zostaje zawężone do skrzyni, a na ekranie widzimy tylko głównego bohatera, pozwala się wczuć w jego sytuację. Tym bardziej, że ekran na zmianę zalewa ciemność i rozświetla ogień. Podobała mi się ta gra świateł. A sam początek filmu byłby najlepszym, najbardziej zaskakującym otwarciem jakie widziałam. Byłby, gdy nie mój tata, który odpowiednio wcześniej mi je zdradził ;) 



"Pogrzebany" to film jednego aktora. Ryan Reynolds wypadł poprawnie, ale zabrakło mi tego czegoś, co pokazał Franco w "127 godzinach". Bohaterowi Reynoldsa jednak i tak się współczuje i kibicuje. Żyje się razem z nim nadzieją, że uda się go uratować. Świadomość, że moglibyśmy znaleźć się w podobnej sytuacji cały czas towarzyszy odbiorowi tego filmu. Jego bodajże najmocniejszą stroną jest zakończenie. Nie mogę o nim napisać więcej, bo zepsułabym niespodziankę. Ale na pewno nie tego się będziecie spodziewać na początku.

Nie spodziewałam się po tym filmie nic specjalnego, zwłaszcza ze świadomością, że gra tam Reynolds, który raczej wybitnych produkcji się nie chwyta. Ale jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Jest to coś innego, pomysł jest ciekawy, realizacja niczego sobie, a wrażenia bardzo intensywne. Warto obejrzeć. A dodam jeszcze, że jak pewnie nie trudno się domyśleć, jest to film niskobudżetowy. Takie filmy to często istne perełki. Polecam wam "Zagładę" (zakończenie średnie, ale sam film świetny).

13.03.2011

Z notatnika kinomanki

Im więcej człowiek ma czasu, tym mniej rzeczy chce mu się robić. Myślę, że nie tylko ja tak mam. A ciąży na mnie obowiązek napisania pracy magisterskiej i wszelka działalność z tym niezwiązana wywołuje u mnie lawinę wyrzutów sumienia. W związku z czym zaniedbałam bloga, jak również regularne czytanie blogów innych. Ale ponieważ w ten weekend (który właściwie już się kończy...) i tak stron w mojej pracy nie przybędzie, to chociaż w blogosferze nadrobię zaległości. Filmów, o których chcę wam napisać jest kilka, ale nie są to wszystkie filmy, jakie widziałam w ostatnim czasie. Nie odnotowuję tu wszystkiego, tylko te bardziej zajmujące pozycje. A więc do dzieła:




Sądziłam, że co jak co, ale komedia o zombie na pewno mi się nie spodoba. Obejrzałam jednak zachęcona narastającą sympatią do Jessiego Eisenberga i Emmy Stone oraz zaskakująco pozytywną opinią Agny :) I powtórzę za nią słowa, które doskonale oddają moje wrażenia po seansie: w "Zombieland" jest moc :D Naprawdę dawno się tak dobrze nie bawiłam. Film jest po pierwsze ciekawie zrealizowany (co chwilę na ekranie pojawiają się zasady przetrwania sformułowane przez głównego bohatera granego przez Eisenberga), po drugie nieprzewidywalny, z kilkoma fajnymi zwrotami akcji, po trzecie niewymuszenie zabawny, a nie głupkowaty jak bywa w przypadku parodii typu "Straszny film", po czwarte świetnie zagrany. Eisenberg, Stone, do tego Woody Harrelson, gościnnie Bill Murray i mała miss czyli Abigail Breslin stworzyli naprawdę zgraną ekipę. Oglądając ich miałam wrażenie, że naprawdę dobrze się ze sobą bawili na planie. A ja przed ekranem komputera.


Turysta  7/10 

Nie skrytykuję tego filmu. Nie rozumiem czemu wszyscy tak się go czepiają. Przecież od początku było wiadomo, że będzie to czysta rozrywka, a nie kino wysokich lotów. Jasne, rozrywka też może być z wyższej półki, czego dowodzi choćby Quentin Tarantino. Ale "Turyście" niczego nie brakuje, choć oczywiście nie jest to żadna rewelacja. Ot, taki lekki i przyjemny film, bardziej do oglądania niż do myślenia. Na pewno nie thriller, jak chciałby dystrybutor. 
Johnny Depp i Angelina Jolie razem na ekranie - o tym głównie mówiono w kontekście tego filmu. Na ekranie jednak jakoś szczególnie nie zaiskrzyło, nie czuć jakieś wielkiej chemii, co jest trochę rozczarowujące. Ale grają dobrze, zwłaszcza Johnny, który ostatnio raczej przyzwyczaił nas do ról ekscentryków niż zwykłych facetów, a takim, przynajmniej z założenia, jest w "Turyście". Pomijam fakt, że Angelina gra Brytyjkę, co już na wstępie jest dla mnie porażką, bo albo trzeba było jej kazać się nauczyć akcentu, albo jednak wybrać kogoś innego do tej roli. 
Mamy w tym filmie piękne wnętrza, stroje, plenery (Wenecja) - miło popatrzeć. Akcja co prawda rozgrywa się trochę powoli, ale właśnie ta strona wizualna jakoś to rekompensuje. Powoli nie znaczy wcale nudno. Jasne, że jest trochę przewidywalnie, ale zakończenie mnie mimo wszystko zaskoczyło, co pewnie znaczy że jestem średnio inteligentna, bo każdy krytyk (podkreślam, krytyk - a ten z zasady krytykuje)  pisze, że po 15-minutach już wiadomo jak się skończy. Ale moim zdaniem na niedzielne popołudnie ten film jest ok. Naprawdę, oglądałam gorsze.



Które to już spotkanie z Woodym? Na pewno nie ostatnie, ale jedno z najprzyjemniejszych. Chociaż szczerze mówiąc nie przypominam sobie nieudanych. "Purpurowa Róża z Kairu" jest znakomitą satyrą na nas: zapatrzonych w filmy, ekscytujących się życiem bohaterów seriali. Film o magii kina. Któż z nas nie marzy o tym, co przytrafiło się jego głównej bohaterce: żeby nasz ulubiony bohater filmu czy serialu zszedł nagle z ekranu i spędził z nami urocze chwile? Jednak ten film to słodko-gorzka historia, która wcale nie kończy się happy endem. Bo to, co widzimy na ekranie to niemal zawsze iluzja. Pomysłowy scenariusz słusznie został doceniony Złotym Globem. W dodatku przybrał on bardzo atrakcyjną formę, przez co film ani przez chwilę nie nudzi. 



Czytałam wspaniałą książkę Kazuo Ishiguro, która niesamowicie mnie zaintrygowała. To było coś innego, historia, jakiej jeszcze nie spotkałam w prozie ani w kinie. Czekałam na jej ekranizację i z ulgą mogę to napisać: to jest bardzo dobra ekranizacja :) 

"Nie opuszczaj mnie" to bardzo smutny, przygnębiający film, podobnie jak jego pierwowzór literacki. Oczywiście nie udało się uniknąć skrótów fabularnych w stosunku do książki, ale wszystko, co najważniejsze, zostało powiedziane. W powieści Ishiguro zdecydowanie głębsza jest psychologia postaci i szerzej są opisane relacje, jakie łączą trójkę głównych bohaterów. Ale na szczęście przez powierzchowniejsze ich potraktowanie w filmie, historia nie traci ani trochę na wartości. Ciężko pozostać wobec niej obojętnym. 

Film Marka Romanka to produkcja brytyjska, co też da się odczuć podczas oglądania: specyficzne zdjęcia, surowe krajobrazy, wrażenie dużej realności. I aktorzy, do których nie można mieć zastrzeżeń. Prym zdecydowanie wiedzie ogromnie utalentowana, przeurocza Carey Mulligan.

Na zachętę jeszcze przepiękna piosenka, której film zawdzięcza swój tytuł:



8.03.2011

Kącik polskiego filmu: Sala samobójców (reż. J. Komasa,2010)

Wczoraj weszłam do sali samobójców. Jak widać, udało mi się wrócić. Musiałam, bo bardzo chciałam się z Wami podzielić moimi wrażeniami. Mój nastrój też jest, albo przynajmniej był przed seansem, z lekka samobójczy (nie bierzcie tego dosłownie,!), więc debiut pełnometrażowy Jana Komasy odebrałam szczególnie emocjonalnie. Emocje – to słowo tu pasuje, a jeszcze bardziej skrócone do trzech liter E-M-O – bo nieżyczliwi zapewne będą nazywać ten film filmem dla owych nastolatków z czarnymi grzywkami zaczesanymi na bok, odczuwających (przynajmniej w ich mniemaniu) werterowski „ból istnienia”. Oni, niesprawiedliwie osądzani przez  społeczeństwo, są jednak tematem na osobny wpis. Mechanizm stawania się emo można prześledzić w tym filmie, ale nie zrozumcie mnie źle: to nie jest film o emo. Takie stwierdzenie byłoby bardzo krzywdzące i na starcie zniechęcające wielu potencjalnych widzów. Z drugiej strony niewykluczone, że dla nastoletnich emo ten film stanie się co najmniej ważny.
Dominik, bohater „Sali samobójców”, w pewnym momencie przeistacza się w kogoś kogo nazwalibyśmy owym nieszczęsnym emo. To chłopak, z którym oglądające film nastolatki, z pewnością będą mogły się identyfikować. 29-letni reżyser zdaje się doskonale rozumieć 10 lat młodsze pokolenie. Jak Lester, który w „American Beauty” tłucze talerze i wykrzykuje za nas całą złość na bezsens tego świata, tak Dominik jest uosobieniem młodzieńczego buntu. Ale jego historia jest naprawdę skomplikowana. Ma bogatych rodziców, którzy zajęci są karierą i romansami na boku, a na pytanie psychologa, czym się interesuje ich syn przewracają oczami i odpowiadają: „on jest taki zamknięty w sobie”. Dominik chodzi do prywatnej szkoły, a wieczorami razem z rodzicami do opery, ma własnego szofera, od recepcjonistki wymaga, żeby mówiła do niego na „pan” i pewnie gdyby mu się „w dupie nie poprzewracało” (to cytat z filmu) stałby się takim samym pozerem i frustratem jak jego rodzice. Ale właśnie jeden pocałunek na studniówce wywrócił mu życie do góry nogami. A może raczej to, co się stało potem – bo dziś mamy facebook i taki pocałunek nie przejdzie niezauważony. Wulgarne komentarze znajomych, poddanie w wątpliwość własnej seksualności, brak zainteresowania ze strony rodziców zaprowadzą go do tytułowej internetowej sali samobójców. Pozna tam Sylwię, dziewczynę ogarniętą chęcią śmierci, z ust której przez cały film padać będą frazesy w stylu: „Nie potrzebujesz szkoły, nie potrzebujesz rodziców - wszystko, czego potrzebujesz, jest w tobie" albo „świat jest zły”, „chcę umrzeć, bo  nie chcę żyć”. Oczywiście wszystkie te banały są zamierzone, podawane nam z ironią. A Sylwia to bardzo intrygująca postać, której zachowanie nie zostało do końca wyjaśnione: może była tylko manipulatorką, grała z Dominikiem w jakąś grę, bawiła się nim z nudów? Jedno jest pewne – Dominik poddał się jej urokowi, a reszta wirtualnych znajomych stała się dla niego czymś w rodzaju rodziny. Tylko jedno go od nich różniło: Dominik tak naprawdę wcale nie chciał umrzeć. 


 W tym miejscu chyba warto napisać, że objawił się nam nowy utalentowany aktor (i amant), Jakub Gierszał (Dominik). Na mnie zrobił wrażenie już we „Wszystko co kocham”, gdzie partnerował innemu aktorskiemu odkryciu 2010 czyli Mateuszowi Kościukiewiczowi. Ci dwaj młodzi aktorzy są zdecydowanie największą nadzieją naszego kina. Ale to też temat na osobny wpis ;) Fenomenalnie rodziców Dominika zagrali starsi stażem aktorzy: Agata Kulesza i Krzysztof Pieczyński, którzy do tej pory bardziej mi się kojarzyli ze stylistyką serialową. Spore zaskoczenie na plus. Roma Gąsiorowska (Sylwia) z kolei zagrała rolę, która po prostu była jej pisana i ciężko mi sobie teraz wyobrazić kogoś innego na jej miejscu. Tu akurat bez zaskoczenia, bo Roma to świetna aktorka. A że jej postać jest irytująca to już inna sprawa.

„Sala samobójców” to portret nie tylko młodzieży, ale całego pokolenia zapatrzonego w Internet, izolującego się, szukającego wrażeń w świecie wirtualnym, a wylogowanego ze świata realnego. Ostatnia scena filmu jest brutalna i jest doskonałym komentarzem do tej technologicznej rewolucji, której jesteśmy uczestnikami. Film jest bardzo aktualny, dlatego tak coś w duszy boli po seansie.

Mamy do czynienia z filmem na europejskim poziomie. Komasa jest odważny, nie waha się szokować, nie przebiera w słowach. Mocnej sceny zapasów (gwałtu?) nie da się zapomnieć. Na samookaleczenia żyletką ciężko patrzeć. Pocałunki są namiętne, wręcz wulgarne. Wszystko to dodaje filmowi wiarygodności. Komasa nie ucieka od życia, ta historia naprawdę mogła się zdarzyć. Co ważne, reżyser jest zdystansowany do swoich bohaterów, nikogo nie broni, nie usprawiedliwia, nie trzyma niczyjej strony. Nie jest to film umoralniający, lecz po prostu dający do myślenia. Na pewno podzieli publiczność. To nie jest film dla wszystkich. Jeśli ktoś jest przywiązany do tradycyjnego kina, nie lubi eksperymentów formalnych, zniechęca go wulgarne słownictwo, nie lubi filmów mocno oddziałujących na psychikę – to nie jest film dla niego.

 
Jedyna wada, jaką ja znajduję w „Sali…” to nadmiar animacji komputerowej. To pierwszy polski film fabularny wykorzystujący taką technikę, co stało się motorem napędowym kampanii go reklamującej. Odniosłam jednak wrażenie, że animacja jest tu dość anachroniczna, przypomina świat gier komputerowych, ale sprzed ładnych paru lat. W ogóle mnie ten wirtualny świat nie zafascynował, ale przede wszystkim znudził. To, co dzieje się w cyberświecie wnosi do filmu niewiele, bo prowadzone tam rozmowy są o niczym. Jest to niepotrzebne udziwnienie. Zdaje się, że miało być największą wartością filmu, ale stało się jego największą (jedyną?) słabością. Sam pomysł był dobry, ale wykonanie trochę rozczarowuje.

Pomimo tego małego zgrzytu zaryzykuję stwierdzenie (daleko idące, wiem), że w pewnym sensie „Sala…” jest polskim odpowiednikiem „Social Network”. Jest w niej zawarta podobna analiza socjologiczna współczesnego społeczeństwa. Mam nadzieję, że „Sala…” będzie naszym kandydatem do Oscara za rok. Choć oczywiście chciałabym zobaczyć do tego czasu jeszcze kilka tak znakomitych polskich filmów. Zdecydowanie w polskim kinie musimy postawić na młodość. Wiem, że niektórych bardzo trudno przekonać do pójścia na polską produkcję, ale mam nadzieję, że udowodniłam, że w tym wypadku nie będzie to strata ani czasu ani pieniędzy.

Moja ocena to 8+/10

1.03.2011

Co ja myślę o Oscarach?

Parę osób od wczoraj zadało mi to pytanie, a nawet gdyby nikogo to nie obchodziło i tak Was bym poinformowała jakie jest moje zdanie :D Nie mogę odpuścić okazji do urozmaicenia bloga kilkoma zdjęciami z takiej imprezy ^^

Zatrzymane w kadrze - najwięksi wygrani gali
Na 18 kategorii, w których typowałam, w 10 moje pobożne życzenia się spełniły. Niestety, nie wszystkie w tych najbardziej prestiżowych. Samej gali nie mogłam oglądać, więc nie wiem czy rację mają Ci, którzy krytykują twierdząc, że było sztywno i nudno. Ale Anne i James od początku wydawali mi się nie na miejscu, choć o dziwo bardziej wierzyłam w Jamesa, a okazuje się że podobno to on wypadł gorzej w roli prowadzącego.

Z siedmiu sukienek Anne ta była najlepsza :)
 Co do werdyktu, Akademia nie jest Bogiem ani wyrocznią, dlatego nie należy przyjmować jej decyzji bezkrytycznie. Wielokrotnie już nie doceniała zasłużonych, tylko tych, którzy albo byli nominowani setny raz i po prostu trzeba im było dać w końcu nagrodę, żeby nie było im przykro, albo tych, którzy wzruszyli ją jakąś pokrzepiającą serca historyjką, która wcale nie musiała być wybitna. Ale to fenomenalnie opisał zwierz. Akademia boi się odważnych tematów. Może je wyróżnić nominację, ale już nie nagrodą. Nie lubi czarnych charakterów (choć są oczywiście wyjątki jak np. Oscar dla Javiera Bardema za "To nie jest kraj dla starych ludzi"). Tak, trzeba przyznać, że jest zachowawcza i poprawna. Nagroda dla "Jak zostać królem" nie jest może jakimś dramatem, film mi się podobał, ale czy rzeczywiście był lepszy od dajmy na to "Social Network" i "Black Swan"? Jest świetnie nakręcony, udało się zrobić film, w którym ciągle tylko gadają, ale nie nudzi to absolutnie widza. To przede wszystkim zasługa świetnej obsady, która swoim "gadaniem" potrafiła zainteresować. Ale co ten film wnosi nowego do naszego życia? Schemat scenariusza wyeksploatowany do granic możliwości: człowiek pokonuje swoje słabości, zmotywowany przez odpowiednią osobę, która potem staje się dla niego bardzo ważna. Co ten film wnosi nowego do kina? Czy mówi o czymś, o czym do tej pory się nie mówiło? Czy wykorzystuje jakieś nowe środki wyrazu? Nie, nie, nie. Podpisuję się pod tym, co napisał pan Jacek Wakar z Przekroju. Warto też wiedzieć, jak głosuje Akademia. O tym pisze Bartosz Węglarczyk. Ten system się nie sprawdza, to pewne. Z drugiej strony, wcześniej Akademia też nie była bezbłędna. Z trzeciej, nie dogodzi się każdemu. 

Aż miło popatrzeć :)
 Za to jednym mnie Akademia bardzo pozytywnie zaskoczyła. Po BAFCIE dla Alexandra Desplata i w ogóle po całej BAFCIE, kiedy "Jak zostać królem nagle" zastąpiło film Finchera w roli głównego faworyta Oscarów, zaczęłam się poważnie obawiać o panów Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Pogodziłam się już wtedy z faktem, że prawdopodobnie Akademia nie pójdzie z duchem czasu i przyzna nagrodę za muzykę nudnej ścieżce do "...Króla". A tu proszę, niespodzianka :) Bardzo, bardzo się cieszę :) "Social Network" bez tej muzyki to nie byłby ten sam, genialny film. A i bez obrazu miło posłuchać :)



Oglądając w internecie mowę dziękczynną Natalie Portman sama się nieomal wzruszyłam. Bloody Hell! W końcu, chciałoby się krzyknąć za Christianem Bale'm. A Melissa Leo? Tu mam wątpliwość - wpadka to czy kolejna dobrze zagrana rola?

A czerwony dywan? Może zanim do niego przejdę, rzućcie okiem na to, kto z kim siedział i rozmawiał. Wiele mówiące jest zdjęcie numer 24 :)

Co do sukienek to chyba jakiś modowy kryzys. Oczywiście, nie widziałam wszystkich kreacji, to chyba niemożliwe. Ale z tych, które zajmowały czołowe miejsca w serwisach internetowych najlepsze wrażenie zrobiła na mnie sukienka Natalki (ale ona nawet w worku na kartofle wyglądałaby cudnie, bo ciąża wyraźnie jej służy), Halle Berry i Hilary Swank. Nad paniami, którym nie wyszło, pastwić się nie będę :) A może coś ciekawego mi umknęło? Dajcie znać.


Podobne. I chyba dlatego tak mi się obydwie spodobały.

Kocham na nią patrzeć


I to tyle. Ciekawe jak będzie za rok.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...