26.02.2016

Z notatnika kinomanki, cz. XXXI

Hej! Dzisiaj garść refleksji na temat ostatnio obejrzanych filmów. W większość to filmy nominowane w tym roku do Oscarów. 






Dzikie historie mnie nie uwiodły. Nie poruszyły, nie wywarły wielkiego wrażenia. A szkoda. Z jednej strony rzeczywiście jest to film oryginalny – sześć historii o ludziach, którzy postanowili powiedzieć: dość i się wkurzyć, i tę złość wyładować na innych. No ale jednak Tarantino to to nie jest. U Tarantino od początku do końca wiemy, że to co widzimy nie jest na serio. Jest pewna umowność. Leje się krew, ale ona nas nie wzrusza. Natomiast w Dzikich historiach wszystko jest jednak bardziej na poważnie. Może oprócz pierwszej części, która jest dość absurdalna (ale udana). Ten niejednoznaczny ton Dzikich historii razi i sprawia, że tak naprawdę widz nie wie co ma myśleć. Poza tym, poszczególne części, poza tym, że znacznie się od siebie różnią długością, są też nierówne jakościowo. Niektóre już mi wyleciały z głowy, inne, jak końcowy segment z akcją na weselu na pewno zapamiętam na długo. A zatem, jeśli szukacie czegoś świeżego, warto obejrzeć, ale bez nastawiania się na jakieś szczególne doznania.




Film, o którym głośno było od momentu, kiedy na jaw wyszło, że Eddie Redmayne będzie w nim grał transwestytę (bo chyba tak można określić jego postać). Już wtedy oczywiście zaczęto mówić o Oscarze. Po premierze szum wokół filmu jednak ucichł, a sam obraz nie zdobył dotąd żadnych liczących się nagród (prócz tych dla Alicii Vikander). I to mnie bardzo dziwi, bo Dziewczyna z portretu spośród kilku obejrzanych przeze mnie filmów „okołooscarowych” podobała mi się najbardziej. Nie rozumiem zatem zarzutów, że film jest pusty, że brak w nim emocji, że nie trzyma w napięciu, a jedyne dzięki czemu zapisze się w historii kina to sama tematyka, wciąż rzadka w Hollywood. Ja się zupełnie nie nudziłam, ta historia mnie pochłonęła i oglądałam ją z dużym zaciekawieniem i przyjemnością do samego końca. Rzeczywiście, twórcy uderzają raczej w melodramatyczne tony, ale nie rozumiem jakie mogły być inne oczekiwania wobec tego filmu. To historia małżeństwa dwójki malarzy, z których mąż – Einar z czasem zaczyna przebierać się w kobietę, by ostatecznie zdecydować się na zmianę płci. To tak w skrócie. Być może należałoby zastanowić się nad tym, kto jest tak naprawdę głównym bohaterem tego filmu, bo zdaje mi się, że wcale nie Einar. Dla mnie to przede wszystkim film o jego małżonce Gerdzie, o jej postawie w obliczu sytuacji, gdy jej mąż staje się kimś zupełnie innym, film o jej oddaniu i miłości. Jeśli ten film to czyjś portret to przede wszystkim jej, a jest wiarygodny dzięki wspaniałej Alici Vikander, od której wprost nie można oderwać oczu (jaka szkoda, że prawdopodobnie nie dostanie Oscara). Piękny wizualnie i poruszający emocjonalnie, taki jest film Toma Hoopera. Warto wspomnieć o dobrych rolach drugoplanowych (Matthias Schoenaerts, Ben Whishaw, Sebastian Koch i…Amber Heard), a co do Redmayne’a – momentami jest trochę zbyt teatralny, zbyt ckliwy, trochę za dużo w nim zostało ze Stephena Hawkinga, ale czy oprócz Cilliana Murphy przychodzi Wam do głowy ktoś inny kto tak dobrze sprawdziłby się w tej roli?

Spotlight 6/10



Nie miałam wielkich nadziei względem tego filmu, dlatego też długo się zastanawiałam czy w ogóle oglądać. Ciekawość zwyciężyła. Czy to jest dobry film? Na pewno tak. Porządnie, solidnie zrobiony, jeśli o to chodzi. Czy to jest film na miarę Oscara? Dla mnie nie, ale jeśli wyznacznikiem Oscarów i innych nagród jest ważka tematyka – na pewno tak. Czy to jest film ciekawy, zajmujący? Dla mnie nie. Dziennikarskie śledztwo jest wciągające tylko do pewnego momentu. Film niestety nie trzyma za bardzo w napięciu, nie ma jakichś wyraźnych punktów zwrotnych, jest bardzo monotonny, jak ktoś zauważył na filmwebie – bohaterowie mogliby równie dobrze pisać książkę kucharską i podobnie by to wyglądało. Akcja praktycznie zerowa, dialogi średnie, emocji jak na lekarstwo. I w tym wszystkim tym bardziej dziwi czy może wręcz śmieszy nominacja do Oscara dla Rachel McAdams, która nie pokazała w tym filmie nic. Nie zagrała źle, ale absolutnie nie pokazała nic wybitnego. Nie dla tego, że nie potrafi – po prostu nie miała nic do zagrania. Jej postać jest nudna, nie wyróżnia się niczym, jest po prostu ambitną, dobrą reporterką, ale nie poznajemy jej emocji, nie wchodzimy do życia prywatnego. Trochę więcej do zagrania miał Mark Ruffalo, a może po prostu nadał swojemu bohaterowi bardziej charakterystycznych cech, w każdym razie jego postać była jakaś. Reszta – do zapomnienia. Wychodzi więc na to, że Spotlight zbiera dobre recenzje tylko za swoją tematykę, która niestety przesłania wielu osobom inne elementy filmu.  Film zdecydowanie na jeden raz.

Brooklyn 6+/10



 Kolejny oscarowy film, który rozczarowuje. To film „ładny”, jak ja to mówię, czyli chwytający za serce, taki, który wciąga i który dobrze się ogląda. Ale obiektywnie patrząc nie wnosi on nic nowego do kina ani nie budzi w widzu zachwytu z serii „łał, dawno tak dobrego filmu nie widziałam!”. To raczej film dla „odmóżdżenia” niż dla intelektualnej uczty. Brak mu oryginalności i świeżości, a za dużo w nim taniego sentymentalizmu. To typowy wyciskacz łez, i to jest ok., ale już oceniając go kontekście wielkich nagród trzeba powiedzieć, że pozytywny odbiór Brooklynu jest zaskakujący. Historia jest prosta, schematyczna i nie została opowiedziana w szczególnie nowatorski sposób. Mam wrażenie, że to film, o którym za rok nikt nie będzie pamiętał. No ale tu po raz kolejny kłania się nam ważki temat – czyli irlandzcy emigranci w USA – który zapewne zapunktował u członków Akademii. Choć zdecydowanie bardziej jest to film o miłości niż o emigracji. 

Ale żeby nie było, że tylko krytykuję. Nie można odmówić Saorise Ronan uroku, wiarygodności i talentu – rola Ellis to zdecydowanie jedna z jej najlepszych ról i mam nadzieję, że teraz posypią się kolejne ciekawe propozycje dla tej młodej aktorki. A  Brooklyn to przede wszystkim ciepły film, trochę „bajkowy”, ale ładny wizualnie, klimatyczny ze względu na świetne oddanie ducha lat 50. Warto obejrzeć, zwłaszcza jeśli lubi się stylistykę retro. Przyznam, że ja liczyłam na coś w stylu An education czyli Była sobie dziewczyna (tu i tu scenariusz pisał Nick Hornby). Trochę się zawiodłam, co nie zmienia faktu, że nie żałuje, że ten film obejrzałam.




Jeden z hitów zeszłorocznego festiwalu w Sundance, film, którego mocno wyglądałam. I co? I znowu lekkie rozczarowanie. Główna bohaterka filmu, nastoletnia Minnie, potrafi nieźle zirytować swoim lekkomyślnym, typowo młodzieńczym zachowaniem, którym kierują tylko i wyłącznie hormony. O tym zresztą jest ten film – o okresie dojrzewania, który to jest okresem pierwszych fascynacji i eksperymentów seksualnych. Rozerotyzowanie bohaterki może jednak drażnić, a ono jest głównym motorem napędowym jej działań. Z drugiej strony daleko jej do nimfomanki. Sama historia jest w zasadzie banalna i śmiało można powiedzieć, że w filmie dzieje się naprawdę niewiele. Widać brak jakiegoś głębszego pomysłu na scenariusz. Nie jest jednak nudno, co w dużej mierze jest zasługą ciekawej oprawy wizualnej utrzymanej w estetyce komiksowej, no i grającej Minnie uroczej Bel Powley, która sprawia, że mimo wszystko tę dziewczynę – z którą w prawdziwym życiu na pewno bym się nie zaprzyjaźniła – nawet polubiłam. Dla wielu Wyznania nastolatki (taki jest polski tytuł) to przede wszystkim film, w którym boski Alexander Skarsgard ma wąsy. Przyznam, że jego rola nie powaliła mnie na kolana, ale to raczej dlatego, że wiele do zagrania nie ma. Dużo ciekawiej wypada Kristen Wiig, którą chyba nieco niesłusznie do tej pory uważałam za irytującą aktorkę typowo komediową. Summa summarum, można obejrzeć, ale uczulam co bardziej delikatnych, że może Wam ten film nie podejść.

Marsjanin 7/10



Marsjanin to bardzo ciekawy przypadek – dowcipne, optymistyczne science fiction. I kto by pomyślał, że może je nakręcić Ridley Scott! Pomijając „bajkowość” całej historii Marka Watneya, to naprawdę przyjemne kino, które dobrze się ogląda. Przyjęta przez twórców konwencja odświeżyła dość skostniały gatunek. Zaskakująco dobrze wypadł też w roli głównej Matt Damon, aktor, którego raczej nie ceniłam. Do roli Watneya wydaje się być jednak stworzony. Marsjanin jest jednak filmem trochę nierównym – ma mniej i bardziej ciekawe momenty, końcówka jest niestety nudna i dość przewidywalna. Twórcy nie skupiają się też na psychologii postaci, które są tu jednowymiarowe, konsekwencją czego tak dobrzy aktorzy jak Jessica Chastain czy Sean Bean nie mają wiele do zagrania i wręcz się marnują. Całościowo to jednak dobra rzecz i na pewno film, o którym za kilka czy kilkanaście lat będzie się pamiętać.

Carol 7/10



Hmmm, śmiało można powiedzieć, że ten wpis to lista moich rozczarowań. Film Carol, który wedle recenzji i zapowiedzi miał być romansem wszechczasów, najpiękniejszym filmem o miłości i Bóg wie czym jeszcze okazał się być jedynie poprawny. A przyznaję, że liczyłam na film, który zrobi na mnie kolosalne wrażenie, nie da o sobie zapomnieć i do którego będę chciała jak najszybciej wrócić. Niestety, trochę za mało jest w tym filmie emocji, a wątek miłosny dwóch głównych bohaterek tak naprawdę pokazany jest dosyć powierzchownie, nie angażując zbytnio widza. To nie to, co w Tajemnicy Brokeback Mountain, kiedy cierpimy wraz z nie mogącymi być razem kochankami. Reżyser Carol trzyma tymczasem widzów na dystans. Konstrukcja postaci sprawia, że trudno się do nich emocjonalnie zbliżyć. Bohaterka Cate Blanchett jest chłodna, posągowa. Z kolei Therese, grana przez Rooney Marę, jest dość  nieśmiała, wycofana, to taka typowa szara myszka, która przechodzi przemianę, pod wpływem dojrzałej kobiety, w której się zakochuje, ale tak właściwie nie do końca wiemy co się dzieje w jej psychice. Nie potrafiłam kibicować związkowi tych dwóch bohaterek i być może to sprawiło, że Carol nie wywarła na mnie aż tak wielkiego wrażenia, na jakie liczyłam. Plusem na pewno jest zakończenie, spinające film klamrą i pozostawiające niedosyt, choć wymowne. O stronie wizualnej chyba nie muszę pisać – świetne kostiumy, scenografia, zdjęcia. Gdybym miała oceniać, film lepszy od Brooklynu i to on powinien się znaleźć w gronie nominowanych do Oscara za najlepszy film. Choć statuetki bym mu nie dała.


Zjawa 8/10



A czy Oscar należy się Zjawie? Z odpowiedzią na to pytanie mam problem. Być może w gronie nominowanych to rzeczywiście najlepszy film. Ja nad takie widowiskowe produkcje przedkładam kino kameralne, ale z obejrzanych do tej pory kameralnych oscarowych filmów żaden mnie jednak nie ujął (nie widziałam jeszcze zachwalanego Pokoju). Przyznanie Oscara Zjawie na pewno będzie dobrą decyzją, bo to bardzo dobry, świetnie zrobiony film. Niemniej – czysta rozrywka, a ja bardzo chciałabym widzieć z Oscarami twórców filmów bardziej ambitnych i wymagających. Takich jakie kiedyś kręcił Inarritu (o wiele bardziej od jego nowych propozycji wolę genialne 21 gramów i Babel). O Zjawie wszystko już zostało powiedziane i ja się z tłumu przychylnych recenzentów nie wyłamię. Ten film nie ma złych stron, wszystko w nim zagrało tak jak powinno. Jedyne co budzi moją wątpliwość to wiarygodność przedstawionej historii (mam na myśli zwłaszcza scenę z niedźwiedziem), ale w gąszczu zalet schodzi ona na drugi plan. A zalet jest całe mnóstwo. Przede wszystkim ta historia angażuje widza. Sprzyja na pewno temu temat – motyw zemsty i walki o przetrwanie. Każdy chce żeby głównemu bohaterowi się udało. Ogromnym plusem jest to, że dzięki nieco metafizycznym retrospekcjom możemy poznać bohatera granego przez Leonardo DiCaprio, jego przeszłość, która go ukształtowała. Ten film to zatem nie tylko świetne zdjęcia zjawiskowych plenerów i mocne, zapadające w pamięć sceny. Jest tu też miejsce na uczucia i refleksję. Samotna wędrówka Hugo Glassa, w której widz ma wrażenie, że uczestniczy, jest podszyta niebywałym smutkiem, smutkiem ojca chcącego pomścić syna. Leonardo DiCaprio w roli Glassa jest przekonywujący, ale nie bardziej niż w każdej innej roli. Nie pokazał niczego wielkiego, ma na koncie wiele lepszych ról. Ale rola w Zjawie była najbardziej wymagającą w jego życiu, to widać i za to właśnie dostanie Oscara (musi dostać, inaczej przegram zakład ;)). Za kąpiel w zimnym jeziorze, za czołganie się po ziemi i cierpliwe znoszenie 5-godzinnej charakteryzacji. Oscar za Zjawę to będzie dla DiCaprio jednak bardziej Oscar honorowy, za wszystkie te razy, kiedy go nie dostał. Inne pytanie brzmi czy Leo był najlepszy spośród swoich współnominowanych? Ale nie widziałam ról Michaela Fassbendera i Bryana Cranstona więc się nie wypowiem. Wracając do Zjawy, film kradnie DiCaprio jego przyjaciel, choć nie na ekranie, Tom Hardy. Przyznam, nie doceniałam Brytyjczyka. Każda scena w Zjawie z jego udziałem to perełka. Swoją postać zbudował kompletnie, od a do z, poprzez akcent czy mimikę, stał się swoim bohaterem i zrobił to w taki sposób, że widz od początku życzy mu śmierci.  Mam nadzieję, że on także zgarnie w tym roku najbardziej pożądaną przez aktorów statuetkę.
Podsumowując, Zjawa to uczta dla oka i dobra rozrywka na wysokim poziomie. Tylko tyle albo aż tyle.


Sicario 7/10



Im więcej czasu mija od mojego seansu Sicario, tym lepiej go oceniam. W trakcie oglądania czułam rozczarowanie – Denis Villeneuve w Labiryncie i Wrogu pokazał jak oryginalnym, pomysłowym jest reżyserem i jak dobrze wychodzą mu thrillery. Tymczasem Sicario thrillerem nie jest, w dodatku to film o kartelach narkotykowych, więc tematyka specyficzna i nie dla każdego interesująca. Na przykład dla mnie. Z jednej strony nie ma dla mnie w tym filmie żadnego „łał”, z drugiej – doceniam go jako porządne kino, które ogląda się bezboleśnie. Nie ma w tym filmie nic co zachwyca, nic co byłoby szczególnie wyróżniające się – oprócz fenomenalnej muzyki Johana Johanssona, która znakomicie buduje klimat (nominacja do Oscara!). Scenariusz nie jest wybitny, film momentami nudzi, ale mimo tego jest nieprzewidywalny do samego końca. Nie trzyma mocno w napięciu, ale na pewno utrzymuje w stanie zaciekawienia. Duża w tym zasługa aktorów. Emily Bunt początkowo może się wydawać mdła w swojej roli (zresztą Sicario w ogóle nie ma wyrazistych postaci), ale z perspektywy czasu trzeba powiedzieć, że taka właśnie miała być – milcząca, oniemiała, przerażona i zagubiona w sytuacji, w której się znalazła. Josh Brolin i Benicio del Toro do swoich ról też jak znalazł. Castingowy strzał w dziesiątkę. Plus Sicario ma sporo mocnych scen, które wgniatają w fotel. W sumie to dosyć mroczny i ponury obraz, wcale nie taki lekki. Coś w sobie ma.

15.01.2016

Kącik polskiego filmu: Czerwony pająk (reż. M. Koszałka, 2015)





Polskie kino często mnie miło zaskakuje. Czerwony pająk był jednym z takich filmów, na które właśnie mocno liczyłam w tej kwestii. Niestety, stało się dokładnie odwrotnie i film mnie mocno rozczarował. Tak mocno, że w głowie mam przede wszystkim jedno pytanie: jak można kręcić tak słabe filmy?
Czerwony pająk to historia seryjnego mordercy i zafascynowanego nim 19-latka. Skąd się bierze ta fascynacja, ba, skąd w ogóle Karol wie, kto jest mordercą – tego nie wiemy. I to najbardziej irytuje. Wystarczy też trochę zagłębić się w fakty, by dowiedzieć, się że film wcale nie jest na nich oparty. „Czerwony pająk” to bowiem morderca fikcyjny, miejska legenda chciałoby się powiedzieć, ktoś kto nigdy nie istniał, ale o jego rzekomych zbrodniach było głośno. Z kolei ktoś taki jak Karol Kot (w filmie mamy Karola Kremera) rzeczywiście był nastoletnim seryjnym mordercą. Nasz Karol Kremer mordercą nie jest. Ale chce nim być, podąża więc obsesyjnie tropem „Czerwonego pająka”. Mamy więc do czynienia z zupełnie niepotrzebnym mixem dwóch prawdziwych historii, które dały jedną mało strawną. Chyba, że lubicie flaki z olejem, wówczas jest to film dla Was. Ale nie tyle chodzi o to, że film jest nudny. Znam nudne filmy, ale mądre, ciekawe, mówiące o czymś ważnym czy poruszającym. Tymczasem Czerwony pająk nie robi tego, czego bym od takiego filmu – który miał być thrillerem czy też kryminałem – oczekiwała, a więc nie zgłębia psychologii postaci, nie tłumaczy motywacji głównego bohatera i w konsekwencji – nie boję się tego napisać – jest dla mnie po prostu płytki. To co jednak w nim najgorsze to brak logiki. A cytując klasyka, „to elementarne”. Scenariusz zbudowany jest na niedopowiedzeniach, które zamiast cieszyć (bo nie wiem, jak Wy, ale ja lubię kiedy zostawi mi się miejsce na interpretację) irytują, ponieważ dotyczą kwestii, które akurat wymagają wyjaśnienia. Natomiast kolejne sceny filmu nie mają uzasadnienia w poprzednich, nie wynikają z siebie i są mało wiarygodne. Tak jakby pomiędzy nimi jeszcze jakichś scen zabrakło. I tym samym trudno uwierzyć w nawarstwiające się zbiegi okoliczności, trudno zrozumieć którąkolwiek z postaci, papierowych, bo ledwie naszkicowanych. Scenariusz, o ile w ogóle jakiś powstał, ma tyle dziur co ser szwajcarski. A takie zabiegi jak sugerowanie, że to odzywający się półsłówkami, nie mogący się z sobą dogadać rodzice są źródłem skrzywionego zachowania Karola, są tak banalne i oklepane, że aż wstyd.  Wszystko to w filmie, którego zwiastun został zmontowany tak, byśmy sądzili, że mamy do czynienia z thrillerem/kryminałem/ewentualnie dramatem psychologicznym najwyższej jakości i który sprawił, że od kilku miesięcy czekałam z niecierpliwością na możliwość obejrzenia tego filmu na dużym ekranie. Tymczasem reżyser Marcin Koszałka, uznany dokumentalista i operator, chyba sam do końca nie wiedział co chce pokazać, o czym powiedzieć i w jakim gatunku to zrobić. Wyszło mu więc dzieło nijakie, a zaryzykuję nawet stwierdzenie, że po prostu złe, które niestety położy się cieniem na jego dotychczasowej filmografii.


Jedyne za co w zasadzie można pochwalić Czerwonego pająka to zdjęcia. To na nich skupił się reżyser, bo w tym akurat jest dobry. Zdjęcia (zwłaszcza te kręcone w plenerze, a szczególnie nad jeziorem) robią wrażenie, są wysmakowane i klimatyczne, pokazują też Kraków lat 60. z innej, bardziej brudnej i mrocznej strony.
Na planie Czerwonego pająka zebrała się ekipa naprawdę dobrych aktorów. Problem w tym, że nie bardzo mają oni co grać. Piotr Głowacki i Wojciech Zieliński marnują się w epizodach, a Małgorzata Foremniak i Marek Kalita, aktorzy wcale nie tylko telewizyjni, co mogliby z powodzeniem udowodnić, grają postaci zupełnie pozbawione charakteru. Najjaśniej świeci gwiazda Julii Kijowskiej, która jak zawsze potrafi zaczarować widza. Na pochwałę zasługuje też młody Filip Pławiak w roli głównej, który przyćmiewa swoją grą partnerującego mu Adama Woronowicza, grającego poprawnie, ale nie zachwycającego.


Autorski film fabularny Marcina Koszałki dowodzi, że jest wyraźna różnica w kręceniu filmów dokumentalnych i fabularnych. Różnica, której nie da się ot tak przeskoczyć. A jednak nie on jeden próbuje przejść z jednej części szeroko pojętej branży filmowej do drugiej. Pamiętajmy, że nie do końca wszystko poszło dobrze na przykład w debiucie fabularnym reżysera teledysków Krzysztofa Skoniecznego, którego Hardkor Disko także nie było pozbawione scenariuszowych wad. Tymczasem na premierę czeka już Na granicy, innego dokumentalisty, Wojciecha Kasperskiego. Trzymam kciuki żeby tym razem poszło lepiej.  I żeby rok 2016 przyniósł mi już tylko seanse dobrych polskich filmów. 

Moja ocena: 4/10

4.01.2016

Podsumowanie roku 2015 : filmy i seriale

Co mi przyniósł ten rok filmowo? 87 filmów obejrzanych, o ile nie pomyliłam się w obliczeniach (w tym filmy oglądane po raz któryś z kolei). Mało, dużo za mało, ale czasu też za mało żeby pogodzić różne zainteresowania i inne rozrywki. Ale sporo z tych filmów było naprawdę dobrych. Ocenę 10/10 stawiam rzadko, prawie nigdy, za to 9/10 dostały:

Mama reż. X. Dolan
Życie Adeli reż. A. Kechiche
Disco Polo reż. M. Bochniak
Bogowie reż. Ł. Palkowski
Boyhood reż. R. Linklater

I rzeczywiście, mogę powiedzieć, że są to najlepsze obejrzane przeze mnie filmy w minionym roku. Mama to chyba rzeczywiście najlepszy film Dolana (choć moim nr 1 zawsze będą Wyśnione miłości), Życie Adeli to prosty film, ale niezwykle prawdziwy, poruszający i nawet momentami bolesny. Ale nie mam tu na myśli bynajmniej scen erotycznych, na wyrost ocenionych jako niezwykle kontrowersyjne. Tak, Życie Adeli to chyba najlepsze co obejrzałam w 2015 roku. I chyba czas na powtórkę. No ale też Boyhood mnie zachwycił. Mam z Richardem Linklaterem bardzo podobną wrażliwość. Obejrzałam też w tym roku Bogów i w końcu wiem, o co było tyle hałasu. Tomasz Kot faktycznie zasłużył na wszelkie możliwe wyróżnienia za swoją kreację, a sam film jest przykładem tego, że biografia nie musi być nudna i nie musi być laurką. Film w iście hollywoodzkim stylu. Disco Polo to z kolei świetna zabawa, na wysokim poziomie, ale też ciekawa satyra na lata 90.




Na wyróżnienie zasługują także:

Dziewczyna z szafy reż. B. Kox
Sils Maria reż. O. Assayas
Body/Ciało reż. M. Szumowska
Chce się żyć reż. M. Pieprzyca
Hardkor Disko reż. K. Skonieczny
Ognie św. Elma reż. J. Schumacher (perełka z lat 80., jeśli lubicie Klub winowajców to coś dla Was, koniecznie nadróbcie!) 

Największe rozczarowania filmowe minionego roku to zdecydowanie Hiszpanka, po której sobie wiele obiecywałam, a była jedynym w życiu filmem, podczas którego miałam ochotę wyjść z kina w trakcie seansu. Niezmiernie mnie ten film zirytował. Drugie rozczarowanie to Jestem twój. Obejrzany przypadkowo w telewizji fragment zachęcił mnie do obejrzenia filmu w całości, od początku do końca. Fragment ten był mocny, świetnie zagrany. I w sumie cały film taki jest, szokujący i zachwycający grą aktorów, ale…Ten film nie mógł się udać, skoro wszyscy jego bohaterowie są jakimiś psychopatami. On nie opowiada o normalnych ludziach, w związku z czym trudno brać go na poważnie, choć niby o poważnych rzeczach traktuje. Żeby zrozumieć o czym mówię, najlepiej go samemu obejrzeć, dla wyrobienia opinii. Dla mnie to jeden z najbardziej kontrowersyjnych polskich filmów ostatnich lat. A nie tam żadna Ida.




Jeśli chodzi o seriale, początek roku upłynął mi pod znakiem Rodziny Borgiów. Od wakacji oglądam Homeland i aktualnie kończę 5 sezon. Zaliczyłam też takie miniseriale jak Fleming (słaby), Olive Kitteridge (doskonały), Zaginiony (bardzo wciągający kryminał) i Fortitude (dziwny, ale wart uwagi). Ten ostatni powróci z drugim sezonem, nie wiem jednak czy się skuszę. Dałam też szansę Peaky Blinders, ale strasznie mnie pierwszy sezon wynudził i odpuściłam. Oczywiście oglądałam też odcinki seriali, którym jestem wierna od lat albo co najmniej od roku, ale o tym nie ma co pisać, bo za długo. Może jedynie wspomnę, że Mad Men miał godne zakończenie. Smuteczek jednak pozostał. Najciekawsze jest, że nie zaczęłam oglądać żadnego nowego serialu, takiego który by w 2015 zadebiutował, a przecież o kilku tytułach było naprawdę głośno. Ale szczerze mówiąc, nie znalazłam niczego co by mogło mnie naprawdę mocno zainteresować. Może dlatego, że coraz więcej powstaje seriali z gatunku science – fiction, co kompletnie mi nie odpowiada.


Planów na 2016 rok nie mam (filmowych , znaczy się). Może jedynie żeby częściej chodzić do kina. To jest jednak trudne, jeśli nie lubi się blockbusterów i innych takich ;) (latem prawie nie chodzę do kina, właśnie z tego powodu). 

27.12.2015

Hello, czyli powrót. 5 najlepszych książek które przeczytałam w 2015 roku.

Cześć! Mam nadzieję, że przez 4 miesiące nie zapomniałam jak się dodaje posty. To były 4 miesiące wypełnione pracą, zmęczeniem, brakiem czasu, nauką i zmartwieniami. Trudno powiedzieć, dlaczego blog poszedł w odstawkę, ale zdecydowanie zabrakło mi motywacji do jego pisania. Teraz, kilka dni przed końcem roku postanowiłam jednak dać mu szansę. Ostatnio mam więcej czasu, co jest związane ze zmianami w moim życiu zawodowym, jest więc szansa, że blog odżyję. Chciałabym tego, ale nie wiem czy podołam. Wczoraj jednak wpadł mi do głowy pomysł na wpis, który dzisiaj chcę zrealizować. Nic odkrywczego, ale chyba właśnie takie wpisy pod koniec roku są najbardziej pożądane. Przynajmniej ja takie lubię czytać, a wciąż chce tego, żeby ten blog był taki, jaki sama chciałabym czytać. A więc 5 najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Szczerze mówiąc, przeczytałam dużo za mało książek niż bym chciała, ale i tak więcej niż statystyczny Polak (choć nie wierzę że jest z nami tak źle, skoro co drugi znalazł książkę pod choinką) – 31. Okazuje się, że jest to wynik identyczny do roku poprzedniego! Może jednak uda mi się do 31 grudnia skończyć książkę, którą obecnie czytam i wynik ten poprawię. A najlepsze z tych 31 książek były:




  1. Najgorszy człowiek na świecie – Małgorzata Halber
Niewątpliwie mój nr 1 i jedna z najlepszych książek jakie czytałam w życiu. To książka strasznie prawdziwa. To zabrzmi jak banał, bo ogromna ilość osób do Halber w ten sposób pisze, ale ja poczułam, czytając tę książkę, że to jest książka o mnie – o moich lękach, niepokojach, kompleksach, wątpliwościach. Choć nie jestem alkoholiczką, narkomanką ani innym nałogowcem. Uważam, że każdy powinien tę książkę przeczytać, bo doskonale opisuje współczesność i na wiele spraw otwiera oczy. Więcej o niej napisałam tutaj.

  1. Artur Rojek. Inaczej – Aleksandra Klich
To z kolei świeżynka, którą wczoraj skończyłam czytać. Dla fanów Artura Rojka pozycja obowiązkowa. Artur to niesamowicie ciekawy człowiek, mający wiele do powiedzenia, mający ogromną wrażliwość. To wielka przyjemność poznać go bliżej, nie tylko jako artystę, ale jako człowieka, co dzięki temu wywiadowi rzece jest możliwe. Nie wiedzieć czemu książka ta mnie poniekąd wzruszyła, może dlatego, że artysta mówi tu pięknie o miłości, rodzinie, ojcostwie, swoim dzieciństwie. Poruszane są oczywiście także tematy związane z zespołem Myslovitz - Rojek odkrywa kulisy funkcjonowania zespołu i kulisy jego rozpadu (czy raczej jego odejścia z grupy). Bez kontrowersji, ale z klasą – choć nie zawsze takie książki są dobrymi pomysłami, Rojek nie musi się wstydzić.

  1. Portret damy- Henry James
Udało mi się w tym roku sięgnąć także po klasykę. Ponoć bez Henry’ego Jamesa współczesne powieści nie wyglądałyby tak jak wyglądają. 900-stronicowy Portret damy jest interesujący nie tylko jeśli chodzi o fabułę, ale i o sam warsztat literacki. James jest mistrzem szkiców psychologicznych, co szczególnie widać w tej książce. Powołując do życia Isabel Archer stworzył jeden z najbardziej wnikliwych obrazów kobiety w literaturze. Obok jego bohaterki nie da się przejść obojętnie, jak wobec całej powieści, którą czyta się jednym tchem. Więcej o  niej pisałam tutaj.


  1. Paryż – Edward Rutherfurd
Inną książką, którą czytałam w tym roku bardzo długo z uwagi na jej objętość jest Paryż Edwarda Rutherfurda. To wielowątkowa i wielowarstwowa epopeja o Paryżu, mieście świateł i mieście miłości. O tym jak Paryż budowano, jak się w nim żyło różnym grupom społecznym i narodowościowym, o tym jak się w nim zakochiwano. Przeszłość miasta poznajemy dzięki retrospekcjom – autor funduje nam ogromne skoki czasowe. Akcję kolejnych rozdziałów dzieli czasem  200 a czasem 600 lat, co doskonale urozmaica lekturę. Rutherfurd wymyślił sobie bardzo ciekawy koncept i gdyby nie objętość pewnie już sięgnęłabym po jego Nowy Jork. Póki co jednak zaczekam na Londyn. Cała recenzja tutaj.

  1. Półbrat – Lars Saabye Christensen
Z tą ostatnią książką, szczerze mówiąc, miałam problem bo przeczytałam raczej więcej słabych czy średnich książek niż rewelacyjnych. Ale Półbrat akurat nie jest zły, wręcz przeciwnie, tyle tylko, że jest to tak trudna, wymagająca powieść, że trudno mi ją wspominać z przyjemnością. Jej przeczytanie również zajęło mi sporo czasu, bo to kolejna cegła którą w tym roku przeczytałam (900 stron; w sumie taka cegła to niezły powód do dumy ;)). Uważany za najważniejszą książkę w dorobku norweskiego kandydata do Nobla, Półbrat jest pełną dramatów sagą rodzinną, ponurą, smutną, gorzką, ale piękną. Pięknie opowiada o miłości, ale przedstawia też dużo zła. Jest jedną wielką metaforą, dlatego aby ją zrozumieć trzeba dużo uwagi i cierpliwości. Ale warto. Moja recenzja tutaj .

Mam nadzieję, że w 2016 roku uda mi się przeczytać więcej książek (a na pewno nie mniej) i odkryć podobne perełki. A w planach mam przede wszystkim:

  1. Coś Hemingwaya. Nie wiem co (może podrzucicie jakiś tytuł?), ale wiem, że w końcu wypadałoby poznać się z Noblistą, znanym mi tylko z nawiązań do niego w innych powieściach czy z genialnego O północy w Paryżu.
  2. Co nas nie zabije. Czyli czwarta część sagi Millenium, pisana przez innego autora. Jestem ciekawa jak wyszło.
  3. Dziewczyna z pociągu. Recenzje prasowe są świetne, ale ja słyszałam że wcale nie jest to tak dobra książka. I tym bardziej zapragnęłam ją przeczytać – przed wejściem do kin ekranizacji.
  4. Ciemno, prawie noc Joanny Bator. Książka nagrodzona Nike, książka o której dużo się mówiło, książka która jest ekranizowana. A jak w Polsce jakaś książka jest ekranizowana to już coś znaczy. Poza tym Bator lubię za jej opowieści japońskie.
  5. Książki Katarzyny Bondy – Pochłaniacz, Okularnik. Bardzo lubię kryminały, ale opuściłam się w ich czytaniu. Skoro Bonda jest nową królową tego gatunku w Polsce, a jej jeszcze nie znam, trzeba to zmienić.
  6. Coś Gillian Flynn. Właściwie jak wyżej – Flynn podobno świetnie pisze, a film Zaginiona dziewczyna bardzo mi się podobał, zatem chciałabym poznać literacki pierwowzór.
  7. Coś Szczepana Twardocha. Jestem na bakier z polską literaturą nowoczesną i czuję, że proza Twardocha mi się nie spodoba, ale z uwagi na pozycję jaką osiągnął w tak krótkim czasie, uważam, że powinnam choćby dać mu szansę. 

To tyle o książkach. Mam nadzieję, że do końca roku uda mi się stworzyć podobne zestawienie filmowo – serialowe. 

23.08.2015

Z notatnika kinomanki, cz. XXXII

Trochę się filmów uzbierało od ostatniego wpisu z tego cyklu, aczkolwiek nie oglądam dużo. Sporo czasu zajmuje mi bowiem obecnie Homeland, a poza tym oglądam też dużo filmów, które już widziałam. A czasami są dni, że po prostu nic nie oglądam ;) To tylko kilka wybranych filmów, oczywiście nie wszystkie obejrzane w ciągu ostatnich 2-3 miesięcy (tak źle nie jest ;)).





Moim zdaniem ten film Burtonowi bardzo wyszedł. Rzeczywiście, jak można przeczytać w recenzjach, jest nieco może mniej „burtonowski” , trochę bardziej normalny, bo nie opowiada przecież o wampirach, trupach, jakichś dziwnych kreaturach, odmieńcach…, ale to nie oznacza, że jest gorszy, a z takimi opiniami się spotkałam. Klimat do którego nas Burton przyzwyczaił czuć także i tu: jest nieco psychodelicznie, jest pięknie wizualnie, jest też jak zawsze świetna muzyka. Ale zgodzę się też z tym, że jest to Burton nieco odmienny. I dobrze. Reżyser pokazał, że nie jest wtórny, że stać go na coś innego, mniej baśniowego, mniej w klimacie fantasy. Nakręcił film, biografię, opartą jak by nie było na faktach, która jest dobrym, wciągającym dramatem, trzymającym w napięciu i nie pozwalającym na nudę. Historię napisało tu samo życie, tym bardziej zrobiła na mnie wrażenie. Nie spodziewałam się tak dobrego filmu, czułam się nieco zniechęcona krytycznymi recenzjami, jakże więc miło, że tak pozytywnie się rozczarowałam. Jeśli jeszcze nie widzieliście również zachęcam. Warto, także dla świetnych Amy Adams i Christopha Waltza.




Ten film to przede wszystkim popis gry aktorskiej Jake’a Gyllenhalla, który za swoją rolę powinien być nominowany do Oscara. Stworzył wybitną kreację dość upiornego bohatera, któremu oddał się nie tylko duszą, ale i ciałem. Trudno być po jego stronie, a jednak nie sposób nie ulec jego urokowi. Reżyser podjął natomiast bardzo ciekawy temat: jak w dzisiejszych czasach zrobić szybko i skutecznie karierę, ale też pokazał jak wyglądają kulisy mediów. Szkoda, że ten film nie powstał kilka lat temu, ogromnie by mi się przydał do mojej pracy magisterskiej, bowiem doskonale pokazuje jakimi prawami rządzi się telewizja. Sam film natomiast jest odpowiednio wciągający, utrzymany w dobrym tempie i z ciekawą fabułą. Bez tak intrygującego bohatera jak Lou Bloom (i tak zagranego) pewnie mogło by być gorzej, ale na szczęście nie jest. Warto obejrzeć.




Teraz trochę klasyki. Moje doświadczenia z Hitchcockiem są różne: filmy bardzo dobre przeplatam przeciętnymi, a gdy oglądam jakiś jego film ponownie, często nie podoba mi się już tak jak wcześniej. Tym razem padło na M jak morderstwo trochę dlatego, że chciałam nadrobić filmografię Grace Kelly (i wciąż nie do końca rozumiem, czemu się nią tak zachwycano), a trochę dlatego, że widziałam remake tego filmu z Michaelem Douglasem i Gwyneth Paltrow i miałam mgliste wspomnienie, że była to dobra historia. No i rzeczywiście, oryginał Hitchcocka nie jest zły, ale nie lubię, kiedy wiem więcej od bohaterów. Jakoś automatycznie siada u mnie napięcie. M jak morderstwo rozgrywa się niemal wyłącznie w jednym wnętrzu i w gronie 3-4 osób. To nie jest zarzut, ale wpływa to na statyczność filmu. Za mało tu dla mnie emocji, nieprzewidywalności, zaskoczeń. A jednak ogląda się to bez znużenia, może dlatego, że można się ekscytować czym innym – kadrami, obrazem, montażem, aktorstwem. Może przy okazji ktoś jest mi w stanie polecić bardziej ekscytujący film Hitcha? Psychozę i Vertigo niestety już widziałam.




A to już film z zupełnie innej bajki. Właściwie bajką nie jest. Pamiętam dobrze, że jak mieszkałam w Olsztynie, całe miasto żyło tzw. seksaferą w olsztyńskim ratuszu. Prezydent miasta miał molestować pracownice. W referendum mieszkańcy tegoż prezydenta odwołali. Sąd nie wydał wyroku z tego co kojarzę chyba do dziś, a prezydent potem ponownie startował w wyborach. Temat był na tyle nośny, że nawet moja koleżanka napisała o tym pracę magisterską. Natomiast Sławomir Fabicki nakręcił film. Nie wiemy czy dzieje się on w Olsztynie, ale chyba nawet sam reżyser nie zaprzeczał co go zainspirowało. Jednak nie jakakolwiek seksafera jest w tym filmie najważniejsza. To przede wszystkim poruszająca historia związku dwojga ludzi, Tomka i Marii, których spokój zostaje zakłócony przez szefa dziewczyny. Pytanie jednak, czy gwałt nie przyczynił się tylko do tego, że wyciągnął na wierzch wszystko co między nimi już od jakiegoś czasu było nie tak. Miłość opowiada bowiem o mniej więcej tym samym momencie w związku co rewelacyjny Take This Waltz, tak przygnębiający, że boję się go drugi raz obejrzeć. To ten moment kilka lat po ślubie, kiedy w związku pojawia się nuda. Wkrada się do niego przyzwyczajenie, rutyna. Może przydałoby się dziecko, może jakaś inna zmiana. A może to nie ta osoba? Wydaje mi się, że na takim właśnie etapie zastajemy Tomka i Marysię. Sytuacja z szefem Marysi nie jest łatwa dla nich obojga, może jednak dziwić postawa Tomka, który zamiast wspierać żonę, robi jej wyrzuty, że sama tego chciała. Jego zachowanie jest najciekawsze, niełatwe do zrozumienia. Ale i sama Marysia budzi wątpliwości – lubiła szefa, sama poniekąd z nim flirtowała, chodziła na kolacje. Ale gwałtu przecież nie chciała. Miłość to film o traumatycznym doświadczeniu i jego konsekwencjach, znakomicie zagrany przez Marcina Dorocińskiego i Julię Kijowską (aktorka z Olsztyna, swoją drogą) zbudowany na wielu emocjonujących, intymnych scenach. No i to zakończenie!




Takich filmów jak Słowo na M są setki. Rocznie powstają ich dziesiątki. To klasyczne rom – comy, gdzie para ona i on spotykają się, wpadają sobie w oko, ale wiedzą, że mogą być co najwyżej przyjaciółmi, bo jedno z nich/oboje kogoś już mają, co jednak nie zmienia faktu, że ostatecznie lądują w łóżku, a sprawy się komplikują. W tej komedii jest podobnie, aczkolwiek abstrahując od jej przewidywalności, ma ona pewną przewagę nad podobnymi produkcjami w osobie Zoe Kazan i Daniela Radcliffe’a, którzy tworzą na ekranie zadziwiająco zgrany duet. Film nie wnosi nic nowego do swojego gatunku, ale jest całkiem przyjemny, a jeżeli akurat macie podobne miłosne rozterki co główna bohaterka, to możecie się nawet całkiem nieźle bawić. Plusem dla mnie jest plejada młodych gwiazd na ekranie, jeszcze nieopatrzonych – oprócz już wymienionych jeszcze Adam Driver czy Mackenzie Davis.




Dobry film, mówili. Mieli rację. Dziewczyna z szafy jest filmem dziwnym, nie da się ukryć, ale jest to taka dziwność, którą jeszcze toleruję. Dziwność skandynawska chciałoby się powiedzieć. Kto oglądał takie filmy jak Zakochani widzą słonie, Noi albinoi czy Elling wie o czym mówię. W Dziewczynie z szafy nie ma dosłowności. Film opowiada historię młodego mężczyzny opiekującego się autystycznym bratem. Choć opowiedziana na wesoło, ich historia to dramat. Dramat o poświęceniach, wyrzeczeniach, ale i o prawdziwej, braterskiej miłości. A także o chorych, których uznajemy za „głupków”, nie mając pojęcia jakie mogą mieć talenty i wyobraźnię. Film inteligentny, dużo zabawniejszy niż nie jedna polska komedia w stylu Kac Wawy, a przy tym mądry, wzruszający i dający do myślenia. Do tego świetnie zagrany. Czepiać mogę się jedynie postaci Magdy, której motywacje są niejasne i nie do końca zrozumiałe. Ale na to oko przymykam, bo dawno nie widziałam tak świeżego, oryginalnego polskiego filmu. Mam nadzieję, że Bodo Kox jeszcze nakręci coś równie dobrego.

Gość 6/10



O Gościu też słyszałam dużo dobrego. Że zaskoczenie, że fajny klimat, fajna retro stylizacja, ogółem coś świeżego. No i faktycznie, to jest coś innego niż większość filmów jakie oglądam, ale…No właśnie, jest dużo tych ale, bo Gość to patisz czy też może parodia (wiem, wstyd, ale nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć różnicy między tymi dwoma pojęciami), która chyba nie bardzo chce się przyznać do tego, że nią jest. Odnoszę wrażenie, że twórcy chcieli, żeby była to parodia filmów akcji klasy B (może nawet C) a jednocześnie zrobili ten film całkiem na serio. A przecież to się wyklucza. Nie bardzo wiedziałam, czy mam się śmiać podczas seansu czy płakać nad żenującym poziomem scenariusza. Największym problemem jest bowiem to, że Gość jest mega przewidywalny, a tego mu wybaczyć nie mogę. Przewidywalność w dużej dawce oznacza zaś nudę. Oglądałam Gościa znużona, wiedząc niemal dokładnie co się za chwilę wydarzy. Jedynie zakończenie jakoś tam mnie poderwało i sprawiło, że się uśmiechnęłam. Ale trzeba oddać Danowi Stevensowi, że świetnie sobie poradził (i to bardzo szybko) z porzuceniem łatki Matthew z Downton Abbey. Teraz zapewne będzie się już o nim mówić David z Gościa. I dobrze, bo mnie tą rolą przekonał. Z tymi swoimi słodkimi oczami i uśmiechem grzecznego chłopca idealnie pasuje do roli nieprzewidywalnego mordercy. Oczywiście przy okazji Gościa nie wypada nie wspomnieć o muzyce, która na myśl przywodzi soundtrack Drive. Zdecydowanie pomaga budować klimat. Jakiś klimat bowiem tutaj jest, ale uwaga: jest tu też dużo scen brutalnych, ostrzegam wrażliwych. Mówi się, że Gość będzie kiedyś filmem kultowym. Szczerze – wątpię, ale przekonamy się za naście lat.




Filmy Francois Ozona są tak różne…Bywają świetne, bywają średnie. Ten jest średni, choć zapowiadał się na bardzo dobry. Być może komuś spodoba się bardziej, mnie jednak jakoś szczególnie nie oczarował. To historia z cyklu uczeń – nauczyciel, ale trochę inna niż zazwyczaj. Tutaj mamy relację budowaną na ciekawości nauczyciela, który ulega fascynacji opowieściom swojego ucznia, Claude’a, będącym jego wrażeniami z pobytu w domu kolegi. Opowieści te są o tyle skandalizujące, że wyłania się z nich obraz nastolatka pożądającego matki swojego rówieśnika. Kolejne zapiski podsuwane przez chłopaka podsycają wyobraźnię nie tylko nauczyciela, ale i jego żony, która sama zaczyna mieć ciągoty w kierunku chłopaka. Pytanie zasadnicze, które towarzyszy seansowi: czy relacje Claude’a są fikcją czy prawdą? Gdzie leży granica? Rzeczywistość miesza się tu z pewnością z fikcją, ale co do niczego nie ma pewności, co ostatecznie mnie zirytowało. Liczyłam na coś w rodzaju thrillera, coś co wywrze na mnie większe wrażenie. Tymczasem moje odczucia w stosunku do U niej w domu są dosyć letnie. Na pewno film dobrze pokazuje w jaki sposób twórca może wpływać na swoich odbiorców, ten przekaz jest uniwersalny. Film jest też dobrze zagrany, mamy tu m.in. dwie świetne aktorki – Kristin Scott Thomas i Emmanuelle Seigner. Jednak szkoda, że i tym razem Ozonowi nie udało się zbudować atmosfery takiej jak w niedoścignionym Basenie.
  

12.07.2015

7 x TAK dla Kristen Stewart

W końcu jest! Nowy wpis na blogu!

**********************************************************************************************************************************



Kristen Stewart to jedna z najbardziej znienawidzonych aktorek. Nie wiem, czy na całym świecie, ale na pewno wśród polskich blogerów filmowych. Powód jest dla mnie zupełnie niezrozumiały. Odkąd bowiem Stewart zagrała Belllę Swan w ekranizacji sagi Zmierzch mówi się, że jest fatalną aktorką, aktorskim drewnem, które na ekranie ma do zaprezentowanie wiecznie jedną minę. Pytanie jednak, czy to faktycznie powód do takiej nienawiści. Wydaje mi się, że krytycy Stewart już zawsze będą na „nie” dla tej dziewczyny i z góry każdą jej rolę uznają na porażkę. A moim zdaniem, Stewart bardzo pasowała do irytującej książkowej Belli i dobrze sprawdziła się w swojej roli. Oczywiście, romans z Robertem Pattinsonem, a następnie zdrada, jakiej się dopuściła, narobił aktorce jeszcze więcej wrogów. Tymczasem Stewart to nie tylko Bella i nie tylko była dziewczyna Pattinsona, co warto, by w końcu sobie uświadomić. To naprawdę dobra aktorka, a do tego fajna, zwyczajna dziewczyna. Dowody? Proszę bardzo:

  1. Kristen Stewart to nie tylko saga Zmierzch. Młoda aktorka od najmłodszych lat występuje w ambitnych produkcjach. Jako 12-latkę mogliśmy ją oglądać w Azylu Davida Finchera, a jedną ze swoich najlepszych ról zagrała w wieku 14 lat w Ucieczce w milczenie. Z powodzeniem występuje w niezależnych produkcjach – obejrzyjcie  ją w Adventurland i przede wszystkim w Witamy u Rileyów. W tym ostatnim z powodzeniem dorównuje starszym od niej aktorom. Do bardzo dobrych (i różnorodnych) ról Stewart trzeba zaliczyć rolę Joan Jett w The Runaways, epizod we Wszystko za życie, dającą się zapamiętać rolę we W drodze i występ u boku Julianne Moore w Still Alice. Ale prawdziwą bombą jest Sils Maria, gdzie Stewart kradnie cały film Juliette Binoche. Naprawdę miło patrzeć, jak ta dziewczyna się rozwinęła aktorsko i od roli Belli, która nie była szczególnie wymagająca aktorsko, przeszła do grania bardzo ciekawych, niełatwych postaci.
Kadr z W drodze

  1. Skoro o Sils Maria mowa – Kristen Stewart jest pierwszą Amerykanką, która otrzymała nagrodę Cezara dla najlepszej aktorki drugoplanowej. To nie byle jaka nagroda, to nie Teen Choice, których Stewart ma pełno. Ta nagroda coś znaczy. Podobnie jak tytuł Rising Star przyznany jej w 2010 roku przez Brytyjską Akademię Sztuk Filmowych i Telewizyjnych BAFTA. Nadzieja kina? Moim zdaniem Stewart ma szansę za jakiś czas dostać nawet Oscara.


  1. Tym bardziej, że zagra w najnowszym filmie Woody’ego Allena. Przy czym na jednym może się nie skończyć, bo Allen gdy znajdzie sobie nową muzę, kręci z nią najczęściej więcej niż jeden film. O nowym filmie nie wiadomo na razie nic, poza tym, że Stewart mieliby partnerować Bruce Willis i Jesse Eisenberger. Zapowiada się ciekawie.

  1. O Kristen Stewart śmiało można powiedzieć, że ma swój styl ubierania. Nie każdemu musi się on podobać, ale w tłumie podobnych do siebie gwiazd, często ślepo podążających za modą, świecących tyłkami i biustem albo noszących ubrania sponsorowane przez największych projektantów, Stewart fajnie się wyróżnia. Można ją zobaczyć najczęściej w dżinsach, T-shirtach, koszulach i trampkach, a także bluzach z kapturem i kurtkach ramoneskach. Preferuje styl rockowy, nosi się na luzie, jest przy tym bardzo nonszalancka. Uzupełnieniem stroju są potargane włosy i przeważnie wyrazisty makijaż oczu. Rzadko można ją zobaczyć w spódniczce czy sukience – najczęściej wyjątki robi na czerwonym dywanie. Rzadko jednak są to wielkie, długie suknie z trenem, choć zdarzają się i takie. Nigdy jednaj nie słyszałam, żeby ktoś jej strój na jakiejś gali skrytykował. Fajne jest też to, że reżyserzy szanują jej styl i starają się jej „nie przebierać”.  A sama Stewart w 2013 roku została twarzą Chanel i muzą samego Karla Lagerfelda.


Kampania Chanel 2015

  1. Stewart ma dystans do siebie co często udowadnia podczas wywiadów, a także np. w tym teledysku: 


  1. Kristen Stewart była przed Jennifer Lawrence. Co mam na myśli? A no to, że filmowa Bella także też bywa często zakłopotana, zabawna i nie wie co powiedzieć, język jej się plącze, a co za tym idzie nie kontroluje wtedy swoich ruchów, robiąc sobie na przykład masakrę na włosach albo dziwnie się bujając jak podczas tego wywiadu. Czasami zachowuje się głupio, co ma jednak swój urok. Tak było na przykład gdy odbierała Cezara. Z tym że Lawrence chyba wie, jak te swoje drobne wpadki obrócić na swoją korzyść, a Stewart nawet nie jest tym zainteresowana.


  1. Bo ma wszystko …gdzieś. Takie odnoszę wrażenie gdy na nią patrzę czy o niej czytam i za takie podejście ma u mnie ogromnego plusa. Krytykowana ze wszystkich stron, a to za swoją grę aktorską, a to za wygląd, a to za życie prywatne (ostatnio przyznała że jest lesbijką), już dawno mogłaby zaliczyć depresję, uzależnienie i odwyk, a jednak nie użala się nad sobą i robi swoje. Nie robi ze swojego życia skandalu, ale też nie przejmuje się, kiedy ten skandal sam wybucha. I to mi się podoba.


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...