Dzisiaj ważne wydarzenie dla wszystkich kinomanów czyli 83 rozdanie Oscarów. Z tej okazji postanowiłam zabawić się w członka Akademii Filmowej i przyznać moje własne Oscary. Wiele bym dała, żeby werdykt, który poznamy w nocy wyglądał właśnie tak:
Najlepszy Film- The Social Network/Czarny Łabędź Najlepszy Reżyser- David Fincher, The Social Network
Najlepszy Aktor Pierwszoplanowy- Colin Firth, Jak zostać królem
Najlepsza Aktorka Pierwszoplanowa- Natalie Portman, Czarny Łabędź
Najlepszy Aktor Drugoplanowy- Christian Bale, The Fighter Najlepsza Aktorka Drugoplanowa- Helena Bonham Carter, Jak zostać
królem
Najlepszy Scenariusz Oryginalny- Christopher Nolan, Incepcja Najlepszy Scenariusz Adaptowany- Aaron Sorkin, The Social Network
Najlepsza Scenografia- Eve Stewart, Judy Farr, Jak zostać królem
Najlepsze Kostiumy- Antonella Canarozzi, Jestem miłością (filmu nie widziałam, jedynie fragmenty i zwiastuny, ale sądzę, że sztuką nie jest zrobić dobre kostiumy do filmu historycznego czy fantastycznego, a właśnie do filmu współczesnego)
Najlepsze Zdjęcia- Matthew Libatique, Czarny Łabędź
Najlepszy Montaż- The Social Network Najlepsza Charakteryzacja- Wilkołak (aczkolwiek przyznaję, że nie widziałam, żadnego z trzech nominowanych filmów, prawdopodobnie duża część Akademii też nie ;))
Najlepsza Muzyka- Trent Reznor, Atticus Ross, The Social Network Najlepsza Piosenka- "If I Rise" Dido i A. R. Rahman, 127 godzin (ale "Coming Home" w wykonaniu Gwyneth Paltrow też zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie)
Najlepszy Montaż Dźwięku- Incepcja Najlepszy Dźwięk- Incepcja Najlepsze Efekty Specjalne- Incepcja
Myślę, że twórcy "Incepcji" liczyli na coś więcej. To jest bardzo dobry film, ale w porównaniu z rywalami nie wyróżnia się niczym poza stroną techniczną. W moim mniemaniu należałoby jednak nagrodzić także wizjonerski scenariusz Nolana.
Kategorie, które pominęłam, bo nie oglądałam żadnego z nominowanych filmów:
Najlepszy Długometrażowy Film Animowany
Najlepszy Krótkometrażowy Film Animowany
Najlepszy Film Nieanglojęzyczny
Najlepszy Pełnometrażowy Film Dokumentalny
Natalie w obiektywie Michelangelo di Battisty (In Style US, Feb 2011)
Krótki to będzie post, ale jakże piękny :) Natalie Portman rok 2010 z pewnością zaliczy do udanych: zagrała w wielu różnorodnych filmach (my efekty tej pracy oglądamy oczywiście z opóźnieniem), na planie Black Swan poznała Benjamina Millepieda, zaszła z nim w ciążę i zaręczyła się. Rok 2011 zaczął się rewelacyjnie - za swoją rolę w filmie Aronofsky'ego zgarnęła już wszelkie możliwe nagrody i pewnie kroczy po Oscara. Miejmy nadzieję, że go dostanie i że na nim ani jej kariera ani dorobek statuetek się nie skończy. Na pewno nie skończy się dla nas obecność Natalki na wielkim ekranie. Postanowiłam zrobić mały przegląd.
Już w marcu w polskich kinach pojawi się "Sex Story". O ile tytuł jest idiotyczny i w dodatku przetłumaczony z angielskiego na angielski (w oryginale "No Strings Attached") to jednak nazwisko Natalie daje nadzieję na to, że nie jest to totalny chłam, co sugerować mogłoby nazwisko jej filmowego partnera, a więc Ashtona Kutchera. Oto zwiastun:
Pod koniec kwietnia swoją polską premierę będzie mieć szumnie reklamowany "Thor 3D". Nie jestem fanką takich produkcji, ale może dla Natalie się skuszę. Poza tym miło popatrzeć na aktora grającego główną rolę ;)
Kilkanaście dni po "Thorze" na naszych ekranach zagości "Your Highness". Początkowo sceptycznie podeszłam do komedii osadzonej w średniowieczu, ale zwiastun jest bardzo obiecujący. W obsadzie oprócz Natalki także James Franco i Zooey Deschanel, którzy też zachęcają do obejrzenia.
Nie mam wątpliwości, że spodoba mi się "Hesher". Data premiery tego filmu nie jest jeszcze znana, pokazywany był dotąd tylko w Sundance. Mówi się o wiośnie i oby to się sprawdziło. Nie oznacza to, że film trafi od razu także nad Wisłę, ale rok jest długi. Tym razem bardziej od Natalie ciekawi mnie rola Josepha Gordona - Levitta. Fajnie wygląda. Natalie w tych okularkach zresztą też ;) Oceńcie sami:
"Heshera" tak jak "Sex Story" wyprodukowała sama Portman widać więc, że wierzy w te filmy. Jest też producentką filmu aż sprzed 2 lat, który jeszcze nie doczekał się premiery. Mogliście o nim słyszeć jeszcze kiedy nosił tytuł "The Other Woman", teraz go jednak udziwniono i brzmi jak tytuł kiepskiej komedii romantycznej: "Love and Other Impossible Pursuits". Chyba niewiele jednak ma wspólnego z komedią, bo Natalie gra w nim kobietę pogrążoną w depresji po stracie dziecka. Film chyba dosyć przewidywalny, ale rola Natalie wydaje się być świetna:
Jak widać, kiedy Natalie już zaszyje się z synkiem w domu, jej fani tego aż tak bardzo nie odczują. Inni mogą natomiast odczuwać przesyt jej osoby, ale oni się nie znają ^^ Ja należę zdecydowanie do grupy pierwszej i sama nie wiem, na który z tych filmów czekam najbardziej. A Wy? Możecie wyrazić swoje zdanie głosując w sondzie, znajdującej się gdzieś po prawej stronie :) Zachęcam, jestem ciekawa Waszej opinii :)
Dziś jeszcze o dwóch filmach nominowanych w tym roku do Oscara.
Tytuł „Do szpiku kości” idealnie
pasuje do zeszłorocznego zwycięzcy z Sundance. Nie dość, że ludzie, których
portretuje są do szpiku kości źli, to do szpiku kości nas ten film przenika.
Nie jest przesadą napisanie, że bije z niego chłód. Generalnie film ukazuje
patologiczne środowisko amerykańskiej prowincji, gdzie życie kręci się wokół
produkcji metamfetaminy, bo to jedyne z czego można wyżyć w tamtym rejonie.
Tutaj powiedzenie „człowiek człowiekowi wilkiem” nabiera realnego znaczenia.
Kiedy Ree (Jennifer Lawrence) wyrusza na wędrówkę w poszukiwaniu ojca , który
musi się stawić na rozprawie o handel narkotykami, nikt z sąsiadów nie chce jej
pomóc, nie chce udzielić żadnych informacji. A Ree musi odnaleźć ojca jak
najszybciej – żywego lub martwego - inaczej jej rodzina straci dom i ziemię, na
której mieszka. Tu każdy jednak martwi się o siebie, ludzie wydają się być
pozbawieni moralności. Ponury to obraz i przygnębiający. Trudno nie zapłakać
nad losem Ree. Na barkach 17-letniej dziewczyny jest dom, chora psychicznie
matka, dwójka młodszego rodzeństwa. To film o gigantycznym poświęceniu, za
które i tak nie dostanie się nic w zamian. Smutny wniosek z niego płynące jest
taki, że Ree nie ma widoków na przyszłość. Nie ma nadziei, że coś się zmieni.
Może dom zostanie, i ziemia zostanie, ale ludzie się nie zmienią, bieda nie
zniknie. Chciałoby się uciec, ale nie ma dokąd. I najbardziej mnie przeraża, że
takich miejsc jak to filmowe jest na świecie wiele.
Uciekając od tej smutnej
refleksji, chciałabym pochwalić Jennifer Lawrence. Nie bez powodu zrobiło się
głośno o jej roli. Ktoś kto wpadł na pomysł, by śliczną blondynkę obsadzić w
roli niezłomnej, zdeterminowanej dziewczyny patroszącej wiewiórki (uwaga osoby
o słabych nerwach!) był naprawdę odważny. Ale osoba ta poznała się na młodej
aktorce, bo dziewczyna ewidentnie ma talent. To kolejny z oscarowych filmów,
gdzie cała uwaga widza zostaje skupiona na jednym bohaterze. Lawrence na
ekranie robi duże wrażenie. Jej gra jest oszczędna w środkach: nie mówi dużo,
ma nieodgadniony wyraz twarzy, jej mimika jest bardzo uboga, gesty i ruchy
spokojne. Najwięcej chyba mówią jej smutne oczy. Wyrażają więcej niż tysiąc
słów. Odbijają się w nich wszystkie emocje Ree i to się czuje.
Ten skromny film robi wrażenie także
poprzez pokazanie innego oblicza Ameryki niż to z którym mamy do czynienia w
serialach czy większości filmów. Ta Ameryka, którą tu widzimy jest odpychająca,
a jej obraz jest bardzo sugestywny, gdyż zadbano o wszystkie istotne dla
takiego odbioru detale jak wygląd postaci, scenografia czy same krajobrazy. Tym
samym film ten ogląda się trochę jak dokument.
Z rzeczywistością natomiast
niewiele ma wspólnego najnowszy film braci Coen "Prawdziwe męstwo," zdobywca aż 10 nominacji do
tegorocznych nagród Akademii, czego osobiście pojąć nie mogę, ale jak zwykle
wytłumaczenie może być proste: nie znam się i już.
Film ogólnie nie jest zły, kłamać
nie będę. Tylko jest taki nijaki, nie budzi większych emocji. Po pierwsze
historia jest dla mnie niewiarygodna i to bardzo rzutowało na mój odbiór. Bo w
filmie gra dziecko, które jest za mądre jak na swój wiek i w dodatku dorośli w
tym filmie traktują to dziecko poważnie (dziecko to chce się zemścić na
mordercy swojego ojca i do pomocy zatrudnia zapijaczonego szeryfa). Szczerze mówiąc
sama nie wiem o co mi chodzi, bo w "Leonie Zawodowcu" i rozlicznych innych
filmach mi to nie przeszkadzało, ale tutaj jakoś od samego początku 14-letnia Mattie
bardzo mnie irytuje. Nie przeszkadza mi to jednak dostrzec, że grająca ją
debiutantka Hailee Steinfeld ma talent o czym zresztą właśnie świadczy niechęć
jaką wzbudziła we mnie jej bohaterka (choć po przeczytaniu wywiadu z tą dziewczynką
mam wrażenie że jej samej też bym nie polubiła). Po drugie początek filmu jest
strasznie nudny, aczkolwiek ratują go sceny targowania się Mattie o konie. Generalnie
akcja w pozostałej części filmu też nie jest zbyt dynamiczna, ale może to
specyfika westernów? Ja western widziałam wcześniej tylko jeden i był jeszcze
gorszy (i nudniejszy) od tego, więc wiedzy w tym temacie nie mam żadnej. Rzekomo
wspaniałe zdjęcia w ogóle mnie nie urzekły, ale może są one dobre z innych
względów, nie estetycznych, których ja nie jestem w stanie dostrzec. Oprócz tego
brak mi w filmie czegoś co by mnie poruszyło. Po napisach końcowych nie
pojawiła się u mnie żadna refleksja. Powiecie, że to moja wina, widocznie nie
dostrzegłam tego „czegoś”. A może za dużo wymagam. W każdym razie film ma też
swoje mocne strony. Są to zwłaszcza dwaj panowie: świetny Jeff Bridges i Matt
Damon, który pokazał, że potrafi zagrać kogoś innego niż klony Jasona Bourne’a.
To oni są bohaterami scen komediowych, których jest w tym filmie całkiem sporo
i są naprawdę bezpretensjonalnie zabawne. Mocną stroną "True Grit" są też dialogi,
ale to chyba norma w przypadku braci Coen. A dobre dialogi to już połowa
sukcesu. Według mnie więc sukces jest połowiczny, jestem trochę rozczarowana, ale
mimo to nadal mam ochotę zapoznać się z takimi klasykami braci jak "Fargo" czy
"Big Lebowski".
Moja ocena to odpowiednio 8/10 i 7/10
W najbliższym czasie na blogu: słów kilka o Natalie Portman, rozdanie moich własnych Oscarów i zachwyty nad "Zombielandem" :)
Zapowiadano, że będzie to coś
więcej, a wyszła tylko komedia romantyczna. Jak na Edwarda Zwicka to produkcja
nietypowa, bo pan ten znany jest bardziej widzom kina akcji. Komedia
romantyczna w jego wydaniu realizuje wszystkie schematy właściwe temu
gatunkowi, ale robi to z wdziękiem, w sposób który nie irytuje i nie budzi
zażenowania ani co gorsze ziewania. Może warto byłoby żeby Zwick poszedł w tym
kierunku, bo ten film wyszedł mu naprawdę nieźle. Nie jest to oczywiście żaden
fenomen, nic odkrywczego, ale przyzwoita rozrywka. Tak jak wspomniałam, w
scenariuszu tkwił jednak potencjał na coś więcej. Główna bohaterka, 26-letnia
Maggie chora jest na Parkinsona, co dość nietypowe w jej wieku. Tym samym
wyróżnia się na tle bohaterek klasycznych komedii romantycznych. W związku ze
swoją chorobą Maggie nie chce się z nikim wiązać, preferuje raczej
niezobowiązujący seks. Choroba Maggie mogła zostać pokazana bardziej dobitnie,
nie ograniczać się tylko do drżenia rąk. Z drugiej strony, Maggie jest dopiero
w I stadium choroby, może więc drżenie rąk to jedyne co jej na razie dolega,
nie jestem lekarzem, nie wiem. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że temat
choroby został potraktowany trochę za bardzo powierzchownie. Ale jak dla mnie
to i tak duży postęp, bo do tej pory bohaterowie podobnych filmów byli idealni,
a ich główne zmartwienia były daleko bardziej trywialne. Na myśl przychodzą mi
w tej chwili porównania z filmem, który mogliśmy oglądać w polskich kinach
mniej więcej rok temu, a który też nie był do końca zwykłą komedią romantyczną.
„Adam” oswajał nas z chorobą zwaną „zespołem Aspergera”. Dosłownie oswajał, bo
społeczne nieprzystosowanie głównego bohatera zostało tam pokazane dogłębniej,
zdominowało film. W „Miłości i innych używkach” delikatna kwestia poważnej
choroby została odpowiednio przycięta do ram gatunkowych komedii romantycznej i
służy raczej temu, żeby po raz kolejny uświadomić widzowi, że miłość pokona
wszystkie przeciwności. A więc zakochany w Maggie Jamie, niepoprawny kobieciarz,
postanawia zmienić dla niej swoje życie, jest gotów się ustatkować i do tego
odkrywa też swoje powołanie – jest nim medycyna i wynalezienie cudownego leku
na Parkinsona. A propos medycyny, akcja filmu dzieje się w latach 90. który to
jest czasem rozkwitu popularności takich specyfików jak Prozac i Viagra.
Wspominam o tym, bo Jamie zajmuje się akwizycją tego ostatniego i zamiennika
tego pierwszego. Mamy dzięki temu ciekawe, oryginalne tło dla naszej miłosnej
opowiastki. Jeśli miała to być krytyka koncernów farmaceutycznych to też
poniekąd się udała. Choć z drugiej strony należałoby wspomnieć o wyraźnej
reklamie firmy Pfizer, jednego z gigantów na rynku farmaceutyków. I tak
właśnie, wszystko co dobre w tym filmie, ma swój rewers. Nie ma tu nawet próby spojrzenia
na popularność Prozaca czy Viagry z socjologicznego punktu widzenia.
Przedstawiono jedynie pseudo-zabawne skutki przedawkowania tego drugiego.
To nie kadr z filmu, ale świetne zdjęcie z sesji dla Entertainment Weekly
Mimo tych wad film ten oglądało
mi się naprawdę bardzo przyjemnie. Duża w tym zasługa odtwórców głównych ról.
Anne Hathaway i Jake Gyllenhaal stworzyli bardzo sympatyczną parę, a swoich
bohaterów uczynili ciekawymi postaciami. Potrafili pokazać ich przemianę: na
początku nie pałałam do bohaterów sympatią, ale z czasem przekonali mnie do
siebie. Zresztą, jak się nie oprzeć
oczom Anne i uśmiechowi Jake’a?
Wymagający widz nie znajdzie tu
pewnie nic dla siebie, ale tym którzy nie są aż tak wybredni i są świadomi
tego, co wiąże się z hasłem „komedia romantyczna” z czystym sumieniem polecam.
W tym tekście występuje jeden
wielki spoiler, ale chyba tylko teoretyczny, bo przecież wszem i wobec wiadomo,
że w 85 minucie bohater….
„127 godzin” to kolejne miłe
zaskoczenie pośród tegorocznych oscarowych propozycji. Film, który wydawał się być maksymalnie
przewidywalny, a co za tym idzie mógł być zwyczajnie nudny, po prostu mnie
zachwycił.
Jest to oparta na faktach historia
młodego alpinisty, Arona Ralstona (James Franco), który uległ wypadkowi podczas
wyprawy kanionem Blue John w Utah. Ogromny głaz przygniótł mu prawe przedramię
do ściany kanionu. Mężczyzna został pozostawiony sam sobie, bo nie powiedział
nikomu o swoich planach wędrówki i szanse, że ktoś go znajdzie i mu pomoże były
bliskie zeru. Przez tytułowe 127 godzin próbował oswobodzić rękę, aż w końcu na
skraju wyczerpania postanowił ją po prostu odciąć. Jak widać, była w nim wielka
wola życia.
Danny Boyle ani trochę nie
próbował ubarwić tej historii. Zero efekciarstwa, celowych zwrotów akcji, które
miałyby za zadanie podnieść tempo filmu. Po prostu wierne oddanie tego, co
przeżywał bohater. Sam Ralston był zaangażowany w powstanie filmu. James Franco
posługuje się tą samą kamerą, którą Ralston miał przy sobie podczas pechowej
wyprawy, możemy zobaczyć go także na samym końcu filmu.
James Franco/Aron Ralston
Jak nie trudno zgadnąć, cały film
spoczywa na barkach Jamesa Franco. Wywiązał się z zadania bardzo dobrze i
pokazał swój aktorski kunszt. Nie jestem aktorką, nie wiem czy łatwiej grać z
kimś czy wypowiadać monolog, ale jeśli dla widza ten monolog nie był nudny, to
chyba aktor odniósł sukces. Ja czułam się jakbym była w kanionie razem z nim,
bardzo wczułam się w jego sytuację. Boyle i Franco pokazali moim zdaniem bardzo
wiarygodnie, co musi czuć człowiek praktycznie skazany na powolną śmierć.
Przychodzi czas na wspomnienia, marzenia, żal że czegoś się nie zrobiło, nie
powiedziało, aż w pewnym momencie fikcja miesza się z rzeczywistością. Budzi
się jednocześnie w człowieku jakaś niewyobrażalna siła, dzięki której dosłownie
jest w stanie przenosić góry. Franco pozwolił sobie jednak też na trochę
humoru, żeby choć minimalnie ostudzić emocje, które odczuwa widz. Świetnie
wyszła mu np. scena, w której jego bohater przeprowadza wywiad radiowy z samym sobą.
Bardzo pozytywnym
zaskoczeniem w przypadku „127 godzin” okazała się dla mnie ścieżka dźwiękowa.
Muzyka w filmie, który złożony jest bardziej z obrazów niż ze słów, odgrywa
wielką rolę. Tu idealnie komponuje się ona z tym, co widzimy na ekranie,
nie jest zbyt pompatyczna, ani zbyt wysublimowana. Co mnie ucieszyło to to, że
nie jest to muzyka wyłącznie instrumentalna, jak w przypadku większości
oscarowych produkcji, ale także muzyka z wokalem, i to muzyka dość różnorodna. Oddaje
charakter filmu: jest w nim sporo dramatu, ale przecież ostateczne przesłanie
to podążać za swoimi marzeniami, pasjami, aby w chwili śmierci niczego nie żałować. Momentami jest
więc spokojnie i wolno, a chwilami głośno i szybko. Naprawdę wpada w ucho. Oto
próbka:
Można się zasłuchać. A sam film
prawdopodobnie na długo zapadnie mi w pamięć. Polecam :)
Tefałen sprezentował nam w ostatni czwartek nagrodzony Oscarem film braci Coen "To nie jest kraj dla starych ludzi". Kompletnie nie rozumiem dlaczego całkiem świeży i dobry film (co można było wnioskować po ilości zdobytych nagród), był tak słabo reklamowany przez stację. Gdyby nie program tv nie wiedziałabym o jego emisji. Setna powtórka "Harry'ego Pottera...", "Władcy Pierścieni" albo co gorsze "Terminatora" czy jakieś kretyńskiej komedii romantycznej nagłaśniana jest przez dwa tygodnie. A wokół filmu, którego chyba jeszcze nie można było obejrzeć w telewizji, nie robi się praktycznie żadnego szumu. Ale to już nie moja strata, ja jestem za pan brat z gazetą o intrygującym tytule "To & Owo" oraz z programem tv portalu WP, więc takie filmy się przede mną nie ukryją ;)
Obejrzałam i co? To i owo. Mam mieszane uczucia, choć im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej dociera do mnie jego geniusz. Akcja toczy się bardzo powoli, co na początku bardzo mnie irytowało, ale z czasem staje się to największą siłą filmu - narasta napięcie, trzeba uważnie oglądać, kojarzyć fakty. Takie kino lubię. Kino, które wymaga zaangażowania, poświęcenia. Jak ten film zrozumieć, jak zrozumieć jego tytuł, jego zakończenie - po seansie przychodzi chwila konsternacji, ale potem człowiek się zaczyna zastanawiać i dochodzi do wniosku, że wcale nie taki ten film głupi.
To było dopiero moje drugie spotkanie z braćmi Coen (nie licząc ich noweli w "Zakochanym Paryżu"), ale nabrałam apetytu na ich kolejne filmy. Z większą ochotą zabiorę się za "Prawdziwe męstwo". Było to też moje drugie spotkanie z Cormakiem (nie mam pojęcia czy dobrze to zapisałam) McCarthym. Facet jest strasznym fatalistą. Czytając "Drogę", płakałam. Ostatnie co można powiedzieć o "...kraju dla starych ludzi" to to, że bije z niego optymizm. A książka, wiadomo, jest pewnie jeszcze bardziej przerażająca. Ale chyba warto po nią sięgnąć.
O filmie chciałam napisać jeszcze jedno: Javier Bardem jest wielkim aktorem i jeśli ktoś ma wątpliwości przekona się po tym filmie. Naprawdę, nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów, gdy ktoś mnie tak zachwyci swoją grą. Wcielić się w czarny charakter, w nieźle obłąkanego mordercę, to jest dopiero wyzwanie. Bo czy Bardem wygląda na mordercę? To ostatnia rola w jakiej bym go widziała. Ale ten film jest jego. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Stworzył postać godną miana jednego z ciekawszych filmowych czarnych charakterów. Nie rozumiem czemu tę rolę potraktowano jako drugoplanową, ale Oscar i tak w 100% zasłużony.
Zahaczyłam o temat książek, więc pociągnę go dalej. Porzuciłam właśnie lekturę książki "Raj tuż za rogiem" Mario Vargasa Llosy. Byłam pod wrażeniem "Szelmostw niegrzecznej dziewczynki" i postanowiłam, że na tej książce moja przygoda z tegorocznym Noblistą się nie skończy. Nagroda utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto. W dodatku okładki jego książek są tak cudowne, że aż się prosi, żeby wziąć książkę i przeczytać. Ale najnowsza powieść Llosy nie przypadła mi do gustu. Staram się tego nie robić i nie porzucać rozpoczętej lektury, ale czytanie na siłę nie jest dobrym pomysłem, zwłaszcza jak ma się ferie i człowiek chce sobie robić przyjemności, a nie się męczyć. A czytanie tej książki to była męczarnia. Nuda i odpychające postaci. Ale nie zrezygnuję tak łatwo, może sięgnę po...No właśnie, może ktoś wie, co Llosy może mi się spodobać?
Na koniec będzie muzyka. Moje dwa odkrycia, z czego jedno sprzed niespełna 24 godzin. Siostra i brat, którzy grają diametralnie różną muzykę, ale są w tym świetni . Nie powinno to jednak nikogo dziwić, bo talent mają we krwi. Oto Eliot Paulina i Joe Sumner, dzieci Stinga.
Szczerze mówiąc, „Fighter”
wydawał mi się najmniej interesującym spośród filmów nominowanych w tym roku do
Oscara. Bo co może być odkrywczego w kolejnym filmie o boksie? Myślałam, że po „Za
wszelką cenę” nic już nie da się oryginalnego z tego tematu wycisnąć. A jednak,
twórcom „Fightera” się udało.
Film opowiada prawdziwą historię
dwóch przyrodnich braci. Dicky (Christian Bale) był dobrze zapowiadającym się
bokserem, ale jego karierę przerwało uzależnienie od narkotyków i konflikty z
prawem. Próbuje się jednak odbić od dna, zostaje trenerem młodszego brata,
Micky’ego (Mark Wahlberg), a HBO kręci właśnie film dokumentujący jego życie. Kluczową
postacią w życiu obu mężczyzn jest ich matka, Alice (Melissa Leo). Jest ona
menadżerką Micky’ego. Oboje z Dickym pokładają w nim swoje ambicje, nie
troszcząc się tak naprawdę o to, co ważne dla samego Micky’ego. Chłopak jest
jednak całkowicie uzależniony od rodziny, przekonany, że nikt nie wie lepiej od
niej, co dla niego najlepsze. Brata traktuje wręcz jako swój największy
autorytet, mimo, że jest on wrakiem człowieka. Oczy na tą chorą sytuację
otworzy mu dopiero Charlane (Amy Adams), barmanka, z którą zaczyna się
spotykać. Tak więc nie boks, a rodzinne relacje to główny wątek filmu. Ale nie
jedyny. Warto zaznaczyć, że za produkcją filmu stoi sam Darren Aronofsky. To
jest właśnie film w jego stylu, może nie tak głęboko psychologiczny i
niepokojący jak te przez niego wyreżyserowane, ale tematyka wyraźnie mieści się
w kręgu jego zainteresowań (wystarczy wspomnieć „Zapaśnika”). Tytułowym fighterem
jest każdy z czwórki głównych bohaterów, tak jak jest nim każdy z nas,
zmagający się mniejszymi lub większymi przeciwnościami losu. Dicky walczy z uzależnieniem,
z samym sobą, a stawka jest wysoka – powrót na ring. Micky walczy o mistrzowski
tytuł, ale także o większą niezależność od apodyktycznej rodziny. Charlane chce
wrócić na studia, wyrwać się z małej mieściny, w której marnuje się jako
barmanka, a matka walczy o przyszłość swojej rodziny, nieświadoma tego, że może
ją przy okazji ranić.
Podchodziłam do „Fightera” bardzo
sceptycznie, ale nie żałuję, że go obejrzałam, bo to była czysta przyjemność.
Dla takich kreacji aktorskich naprawdę warto zobaczyć ten film. Nie ma ani
krzty przesady w pochwałach jakie zbiera za swoją rolę Christian Bale. Do tej
pory nie uważałam go za jakoś szczególnie wybitnego aktora, ale tym, co tutaj
pokazał całkowicie mnie do siebie przekonał. To, co on wyczynia na ekranie,
przechodzi ludzkie pojęcie. Nie dość, że do roli musiał drastycznie schudnąć,
to jeszcze nauczył się dziwnie mówić i specyficznie chodzić. Trzęsie się i dygocze
jak prawdziwym narkoman na głodzie, a twarz mu pracuje, jakby była z gumy. Bale
„kamienna maska” w końcu robi jakieś miny, to mnie zaskoczyło niebywale. Naprawdę, nie potrafię opisać jak wielkie
wrażenie zrobiła na mnie ta rola. Takie niespodzianki to właśnie jeden z
powodów dla których kocham kino. Żal tylko Marka Wahlberga, bo choć to on gra
główna rolę (choć muszę przyznać, że dla mnie Dicky i Micky są równorzędnymi
bohaterami), to pozostaje w cieniu – jest poprawny jak zawsze, ale trochę
nijaki, tak jak jego bohater. Natomiast mamy w filmie też dwie znakomite role
kobiece w wykonaniu Amy Adams i Melissy Leo. Ta pierwsza kojarzyła mi się ze
słodyczą, niewinnością i rolami komediowymi, a tymczasem świetnie zagrała
twardą, pewną siebie dziewczynę. Leo natomiast miała jeszcze trudniejsze zadanie, bo jej
bohaterka jest znerwicowaną histeryczką, która wydaje się mieć obsesję na punkcie swoich synów. Udało
jej się stworzyć postać, której chciałoby się dokopać, a jednocześnie się ją
rozumie i trochę współczuje.
„Fighter” może się nie spodobać
fanom boksu. Nie ma tu za dużo scen samych walk (co ja akurat odnotowuję na plus), a
te które są nie są zbyt spektakularne. Innym malkontentom film może wydać się
przez to nudny, bo więcej w nim dialogów niż akcji. Jeszcze inni pewnie
dopatrzą się nieścisłości biograficznych. Również i ja uważam, że do arcydzieła
trochę mu brakuje – muzyka czy zdjęcia nie zachwycają – ale aktorzy sprawili,
że zawsze warto będzie do niego wrócić.
Twórcom "Jak zostać królem" udała
się trudna sztuka. Film jest wciągający, choć zbudowany wyłącznie z dialogów
(za to jak fenomenalnych). To film kostiumowy, ale nawet na tle innych w swoim
gatunku wydaje się być dość oryginalny. Nie ma tu przyjęć, balów, dworskiego
splendoru, lecz raczej królewska codzienność, która jest chyba znacznie
ciekawsza. Bohaterowie filmu, a więc Książe Yorku, przyszły król Jerzy VI
(Colin Firth) i jego żona (Helena Bonham Carter) ukazani są jako zwykli, ciepli
i sympatyczni ludzie, mający dystans do zajmowanej przez siebie pozycji. Arystokratyczne
pochodzenie nie chroni przed ułomnościami czego dowodem był jąkający się król,
mistrzowsko zagrany przez Colina Firtha. Ta rola, o której tak głośno od kilku
miesięcy, to rzeczywiście wielki popis jego talentu. Colin jąka się i zacina
bardzo wiarygodnie, a do tego jeszcze swoją mimiką i gestami tak potrafi
oddawać emocje (co mocno było widać już w "Samotnym mężczyźnie") swojego
bohatera, że właściwie mógłby nic nie mówić, a my i tak będziemy wiedzieć co
czuje. Tak grać potrafi tylko wielki aktor. Jeśli Akademia oscarowa nie sprawi
nam żadnej niespodzianki i statuetki powędrują w tym roku do Firtha i Natalie Portman,
będzie to w moim mniemaniu najbardziej trafiony werdykt od lat.
Ale nie tylko o jąkaniu się jest
ten film. To też film o niezwykłym człowieku jakim był Lionel Logue (Geoffrey
Rush), niespełniony aktor, który leczył wadę wymowy Jerzego VI. Jednocześnie
został jego długoletnim przyjacielem. Bo "Jak zostać królem" jest może właśnie
przede wszystkim filmem o samotności, dość powszechnej wśród arystokracji,
jeśli przypomnieć sobie liczne inne „królewskie” filmy. A czy król może
zaprzyjaźnić się ze zwykłym, niezbyt majętnym człowiekiem z ludu, w dodatku
skrajnie ekscentrycznym? Jak się okazuje pokrewieństwo dusz jest niezależne od
pochodzenia.
Końcowa scena filmu, przemówienie
króla, sprawiła że zakręciła mi się łza w oku. Lubię filmy o ludziach, którzy
zmagają się ze swoimi słabościami, muszą pokonać siebie i dzięki ciężkiej pracy
finalnie odnoszą sukces. A o tym właśnie jest ten film. Jednak jestem
przekonana, że nie robiłby tak dobrego wrażenia, gdyby nie doskonała obsada.
Cała trójka głównych aktorów otrzymała za swoje role nominacje zarówno do
Złotych Globów, jak i Oscarów. Nie są to z pewnością nominacje bezpodstawne.
Helena Bonham Carter jest mi raczej znana z ról ekscentrycznych kobiet i nie
wyobrażałam jej sobie w roli dystyngowanej księżnej. Jednak przemyciła do tej
roli sporo luzu, uczyniła z przyszłej królowej kobietę pewną siebie, ale nie wyniosłą,
nie sztywną, mającą ogromny dystans do samej siebie (co chyba jednak nie
wymagało od Heleny dużego wysiłku), a przy tym niezwykle oddaną mężowi. Jestem
pod wrażeniem. Nie gorzej od Heleny spisał się Geoffrey Rush. Jego miny, gesty,
ekspresja i sam wygląd są tak charakterystyczne, że trudno być wobec nich
obojętnym. Jak nikt Rush sprawdza się w roli lekkich dziwaków. Naprawdę nie
wyobrażam sobie całej obsady w jakimś zmienionym składzie. Trudno o to, by w
filmie naprawdę wszyscy główni bohaterowie zagrali równie dobrze, a tutaj to
się udało.
Na bardzo dobry efekt końcowy
zapracowali jednak nie tylko aktorzy. Uwagę zwracają też zdjęcia, scenografia
czy muzyka. Film Toma Hoopera jest dopracowany w każdym szczególe. Mimo to
jednak uważam, że przegrywa rywalizację z takimi filmami jak "Social Network" czy
"Black Swan". Jest bardzo dobry, ale nie zapiera tchu w piersiach, nie odbiera
mowy, nie chodzi za Tobą długo po seansie. Tegoroczna oscarowa
konkurencja jest moim zdaniem zbyt silna. Trzymam jednak kciuki za BAFTĘ dla
najlepszego brytyjskiego filmu roku.
Jest duże prawdopodobieństwo, że ta
"recenzja" jest spoilerem...I że macie już dość czytania o tym filmie…
"I felt it. Perfect. I was perfect" -
ostatnie słowa, które padają w najnowszym filmie Darrena Aronofsky'ego idealnie
oddają to, co czułam tuż po seansie i co trwa we mnie do teraz i będzie mi
towarzyszyć za każdym razem, gdy pomyślę o tym dziele. Z tymże, oczywiście, nie
ja byłam perfekcyjna, a Natalie Portman i Darren, który nią tak wspaniale
pokierował.
O tym filmie zostało napisane i powiedziane już
chyba wszystko, dlatego czuję kompletną pustkę, bo co ja mogę napisać
odkrywczego? Zresztą mam opory przed pisaniem o tak wybitnych dziełach, bo moje
słowa i tak będą niedoskonałe i nie oddadzą wielkości filmu. Ale spróbuję, „z
celnością męcząc się słów”, że tak zacytuję pewnego wokalistę.
Przyznam, że żadnego filmu nie wyczekiwałam
ostatnimi czasy, jak właśnie „Czarnego Łabędzia”. I miałam w sobie pewność, że
się nie zawiodę i dostanę naprawdę wspaniały film. Rekomendowałam go nawet w
ciemno wszystkim znajomym. Gdyby mnie zawiódł, rozczarował - nie wiem, co bym
tu napisała i boję się aż pomyśleć. Na szczęście mogę napisać o nim w samych
superlatywach. Przyznam, że początkowe minuty mnie znużyły, ogarnął mnie
niepokój, ale niepostrzeżenie, nie wiadomo kiedy zniknął. Świat Niny, głównej
bohaterki, wciągnął mnie bez reszty, do tego stopnia, że nie byłam w stanie
oderwać oczu od ekranu ani na sekundę. Pisząc te słowa, zakładam, że każdy z
Was wie o czym jest ten film, ale jeśli nie to pokuszę się o małe streszczenie:
Otóż jest sobie baletnica Nina, grana przez Natalie Portman, która chce dostać
główną rolę w „Jeziorze Łabędzim”. Nie będzie to jednak zwykły spektakl, bo
główna baletnica będzie musiała wcielić się zarówno w Białego jak i Czarnego
Łabędzia, a więc w dobrego i złego. Nina jest grzeczną dziewczynką,
podporządkowaną całkowicie apodyktycznej matce, która swoją dorosłą córkę
traktuje nadal jak dziecko. Dziewczyna jest jednak bardzo zdeterminowana, aby
dostać tę rolę. Kiedy jej się to udaje, zaczyna dążyć do absolutnej perfekcji,
zatraca się w ćwiczeniach i stara się odkryć swoją mroczną naturę, która
pozwoliłaby jej jak najlepiej zagrać Czarnego Łabędzia. A musi się mieć na
baczności, bo w balecie pojawia się nowa dziewczyna, Lily (Mila Kunis) łudząco
podobna do Niny i równie utalentowana. Nina zaczyna mieć obsesję już nie tylko
na punkcie własnej perfekcji, ale też na punkcie Lily...A Lily wydaje się
bardzo lubić Ninę, tak bardzo, że wydaje się być to podejrzane...A jak to się
wszystko skończy to już musicie zobaczyć sami. W każdym razie kończy się tak
jak powinno. No bo czy ktoś z Was, oglądających, jest rozczarowany tym
zakończeniem? Śmiem wątpić.
Darren Aronofsky w tym filmie wprowadza nas w
specyficzny świat baletu, pewien zamknięty do tej pory krąg, o którym niewiele
wiadomo. Osobiście zawsze czułam pewien szacunek do tego rodzaju sztuki, a
tancerze baletu wydawali mi się ludźmi niezwykłymi, jakimiś istotami wyższymi,
niedostępnymi. Pomijam fakt, że nigdy nie oglądałam w całości żadnego
przedstawienia baletowego (ale po tym filmie nabrałam ochoty). Wyrzeczenia,
determinacja, rywalizacja - to trzy najważniejsze cechy baletu, które wyłaniają
się z obrazu Aronofsky'ego. Warto zobaczyć ten film choćby po to, żeby zajrzeć
za kulisy tego świata. Jednak ma on nam do zaoferowania znacznie więcej.
Niezwykle ważną kwestią jest skomplikowana relacja Niny z matką (Barbara
Hershey w tej roli spisała się znakomicie). To przez jej wychowanie Nina jest
potulna, cicha, skromna, niewinna, posłuszna, słowem - jest uosobieniem
słodyczy, a Czarny Łabędź nie może nim być. Wspomniana już Lily rozbudza jednak
w Ninie ukryte pokłady zmysłowości, których potrzebuje ona by zagrać
uwodzicielkę.
Jak dla mnie ten film jest o trzech rzeczach:
O tym, że nie można nigdy dopuścić do tak
toksycznej relacji jak między Niną a jej matką.
O tym, że w każdym z nas tkwi jego druga natura,
która jest uśpiona, a kiedy zostaje obudzona, zaczyna się bardzo podobać i
przejmuje nad nami kontrolę (słowem każdy posiada w sobie białego i czarnego
łabędzia).
O tym, że dążenie do ideału jest zgubne.
Jednak po zapoznaniu się z interpretacją innych
widzów (np. że Nina była molestowana przez matkę) przyznam, że to, co ja
dostrzegłam w filmie, moje jego rozumienie, jest niewystarczające. Jak się
okazuje jest to film niezwykle wieloznaczny i niedopowiedziany, a te cechy są
dla mnie zawsze wyznacznikiem filmowego geniuszu. Nie ma chyba jednak sensu
dociekanie jaka jest prawidłowa interpretacja, bo takowej może nawet nie być,
reżyser sam mógł nie mieć konkretnej wizji i chciał zostawić furtkę na tyle
otwartą, aby każdy mógł doszukać się innego sensu.
Nie będzie chyba nadużyciem stwierdzenie, że cały
film na swoich barkach dźwiga Natalie Portman. Jednak robi to z mistrzowską
lekkością. A rolą bynajmniej nie należy do łatwych – wymagała od aktorki
drakońskiej diety (czego efektem są prześwitujące przez bluzkę żebra) i nauki
tańca (czego efektem jest obłędny taniec, i oczywiście nowy narzeczony). Natalie
jest jedną z moich ulubionych aktorek, ale muszę uczciwie przyznać, że nie jest
aktorką ani charakterystyczną ani charyzmatyczną. Często gra bardzo podobne do
siebie postaci, które nie wyróżniają się niczym szczególnym. Jednak kiedy
dostanie szansę, żeby móc w pełni wykorzystać swój potencjał, wychodzi jej to
znakomicie, czego dowodem jest Złoty Glob i nominacja do Oscara za rolę w „Bliżej”. Rola w „Black Swan”
bije jednak tamtą na głowę i pewnie długo aktorka nie zagra nic równie przejmującego.
Postać Niny to w ogóle jedna z ciekawszych filmowych bohaterek, jakie
kiedykolwiek ktoś powołał do życia. Bardzo skomplikowana psychologicznie,
trudna do rozgryzienia dla widza, a tym bardziej trudna do zagrania. Aronofsky zresztą
wszystkich swoich bohaterów uczynił bardzo interesującymi postaciami. Jacy są
tak naprawdę Lily, Thomas, Beth i matka Niny? Nie jestem w stanie nikogo z nich
jednoznacznie ocenić. To z pewnością też zasługa dobrej obsady. Nie znajdziecie
tu słabego punktu. Oprócz Portman i wspomnianej Barbary Hershey na pewno trzeba
docenić Milę Kunis. Nie wiem czy jest to rola godna nominacji do Złotego Globu
i SAG, ale przekonała mnie do siebie. Lily w jej wykonaniu to bardzo intrygująca
osoba, a o to chyba chodziło. Cieszy mnie, że kilka chwil na ekranie dostała
Winona Ryder. Szkoda, że tak mało, ale po tym co zobaczyłam wydaje mi się, że
jest w formie i liczę, że jeszcze kiedyś to ona będzie brylować na ekranie tak
jak teraz Natalie. O Vincencie Casselu nie zapomniałam, wzbudził we mnie
strach, idealnie pasował na wymagającego, despotycznego nauczyciela Niny.
„Czarny Łabędź” nie robiłby na pewno tak
wielkiego wrażenia gdyby nie perfekcyjna realizacja. Już od pierwszych sekund
praca kamery zachwyca, a potem jest tylko lepiej. Znakomite są zdjęcia i szybki
montaż, co charakterystyczne dla wszystkich filmów tego reżysera. Podoba mi się
ogromnie to, że film z biegiem czasu przechodzi z dramatu w niemalże horror. Napięcie
w trakcie seansu systematycznie wzrasta, zaciera się granica między prawdą a
fikcją, a niektóre straszne sceny zapierają dech w piersiach. I trudno nawet
orzec, co jest bardziej przerażające: takie akcje jak wbijanie pilniczka w
ciało innej kobiety czy może raczej to, co robi Nina z własnym ciałem.
Kolejny istotny element filmu to muzyka. Wiadomo,
skoro „Jezioro Łabędzie”, to muzyka Piotra Czajkowskiego. A do tego motywy,
które napisał i zgrabnie wplótł w ścieżkę dźwiękową nieoceniony Clint Mansell. W
ogóle myślę, że cały ten film można potraktować jako reinterpretację właśnie „Jeziora ...”, w końcu analogii między Królową Łabędzi, a Niną jest aż nadto. Z drugiej
strony, może też być tak, że film jest realizacją snu Niny, o którym mówi ona
na samym początku filmu.
Domniemywać, co chciał nam przekazać reżyser
można by bardzo długo. „Black Swan” nie jest więc tylko pustą rozrywką,
efektownym widowiskiem do podziwiania. Chyba największym sukcesem twórców jest
to, że po obejrzeniu ich filmu w głowie mnożą się pytania, pod powiekami wciąż znajduje się twarz Natalie
Portman, a w uszach dźwięczy „Perfection”. Perfect. It was perfect.
Z racji tego, że nie miałam ostatnio czasu na oglądanie filmów, ani czytanie niczego poza notatkami, dawno nic tu nie pisałam. Nie mam też czym się pochwalić dzisiaj (może oprócz tego, że czytanie notatek przyniosło dobre rezultaty). Ale żeby nie przedłużać przerwy w pisaniu uraczę Was czyli olbrzymie grono moich czytelników :D, wpisem muzycznym. Takiego jeszcze tu nie ma, a więc myślę, że to dobry pomysł. Muzyka jest w moim życiu bardzo ważna, myślę że chyba każdy z nas tak ma. Nie znam człowieka, który nie lubiłby słuchać muzyki. Kiedy z głośników/słuchawek płynie moja ulubiona muzyka, życie po prostu wydaje się lepsze, nawet (paradoksalnie) gdy jest to muzyka bardzo depresyjna ;)
Rok 2011 zaczął się dla mnie pod względem muzycznym bardzo przyjemnie, a zapowiada się jeszcze lepiej. Postanowiłam zebrać w tym miejscu listę albumów, których wyczekuję z ogromną niecierpliwością i podekscytowaniem.
1. Na jesieni nowa płyta Comy :) Wcześniej, podobno w marcu, solowa płyta Piotra Roguckiego. Mam nadzieję, że ta informacja się potwierdzić, bo na razie są to spekulacje.
2. Na wiosnę nowa płyta Myslovitz :)))) W końcu! Słyszałam już jeden premierowy kawałek, który wprost mnie oczarował, więc jestem spokojna o to, że płyta będzie doskonała.
3. Nową płytę na pewno dostaniemy też od Coldplay. W dodatku zespół przyjeżdża do naszego kraju - zagra na Open'erze w Gdyni. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie cena biletów...
4. Czekam też na powrót Amy Winehouse. Mam nadzieję, że będzie to comeback w wielkim stylu.
5. Nie mogę pominąć nowej płyty Edyty Bartosiewicz. Czy jest ktoś, kto choć troszkę nie jest jej ciekawy? Kiedy Edyta postanowiła zniknąć, ja jeszcze nawet nie myślałam o słuchaniu porządnej muzyki, więc nie zdążyłam być jej fanką, ale niektóre piosenki, a płytę "Sen" praktycznie w całości, bardzo, bardzo lubię.
6. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem rok 2011 przyniesie też nowe płyty utalentowanych pań: Cat Power, Florence + The Machine i Bjork.
To takie podstawowe albumy, na które czekam, bo wiem że mają się pojawić w tym roku. Mam nadzieję, że jeszcze inni lubiani przez mnie wykonawcy sprawią mi podobne prezenty. A jakiś dobroczyńca mógłby sfinansować ich zakup...;)