5.06.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXV

Ostatnio mam fazę na stare filmy. Stare w moim pojęciu, czyli z przestrzeni lat 30 – 80. Nie chodzi tylko o odkrywanie klasyki, której znajomość jest niezbędna do odczytywania dzisiejszego kina, ale i o to, że w starych filmach, zwłaszcza tych jeszcze czarno-białych, kryje się jakiś trudny do zdefiniowania czar. Choć nie zawsze filmy z lat 30 czy 40 mnie zachwycają scenariuszem, lubię na nie po prostu patrzeć. O kilku ostatnio obejrzanych chciałabym Wam napisać.

Na początek po polsku:


Nie da się ukryć, nikt zresztą temu nie zaprzecza, że pierwsza polska komedia romantyczna to film propagandowy. I to do bólu. Trudno więc go obiektywnie ocenić, bo jest to rzemieślnictwo a nie sztuka filmowa. Fabuła, czy może przede wszystkim zachowanie bohaterów, bardzo razi – praca dla wspólnego dobra jest najważniejsza, żyje się po to, żeby wyrabiać 200 % procent – nie wierzę w takie ideały. Ogląda się jednak całkiem sympatycznie, jest trochę momentów do pośmiania się, a największym atutem jest możliwość oglądania starej Warszawy w budowie.


To bardzo miłe zaskoczenie, nigdy bowiem o tym filmie nawet nie słyszałam. Oglądałam go z dużym zaciekawieniem, przede wszystkim dlatego, że był kręcony w bliskim mi Toruniu (na toruńskim Rynku Nowomiejskim możecie znaleźć pomnik upamiętniający powstanie filmu), który „gra” tutaj Ziemie Odzyskane. Brawurową rolę zagrał w Prawie i pięści Gustaw Holoubek. Jego Andrzej Kenig to taki ostatni sprawiedliwy (nie bez powodu nazywa się ten film polskim westernem). Dołącza on do grupy mężczyzn mających zabezpieczyć mienie znajdujące się na Ziemiach Odzyskanych. Szybko okazuje się, że mężczyźni chcą jak najwięcej zagrabić dla siebie, czemu Kenig się sprzeciwia. Pojawiają się też i kobiety – byłe więźniarki obozów koncentracyjnych (jak i sam Kenig). Film ten chyba jak żaden inny przeze mnie do tej pory obejrzany doskonale oddaje klimat powojennej Polski (nie żyłam w niej, ale tak mi się wydaje). Udało się przekazać, jak bardzo ludzie pragnęli wówczas spokoju i normalności, a jednocześnie jak bardzo byli ostrożni nawzajem w stosunku do siebie. Nie da się ukryć, że film ten mówi też o miłości, subtelnie i nie na pierwszym planie, ale wątek ten bardzo dobrze został poprowadzony. Dużym atutem jest klimat filmu, który udało się osiągnąć zarówno poprzez miejsce akcji – zupełnie opuszczone, wymarłe miasto, sprawiające wrażenie, jakby nie było na świecie nikogo oprócz głównych bohaterów, jak i przez sam rytm akcji – która jest bardzo niespieszna. Tym co przede wszystkim zostaje w głowie po seansie jest przepiękna piosenka z tekstem Agnieszki Osieckiej „Nim wstanie świt”, do muzyki Krzysztofa Komedy, a wykonywana przez Edmunda Fettinga, chętnie wykonywana dziś przez współczesnych artystów (m.in. Kasię Nosowską i Strachy Na Lachy). 



Film, który był na moim celowniku od dawna, ale jak to z klasykami bywa, odkładałam go zawsze na później. W końcu jednak stwierdziłam, że do niego dorosłam. I całe szczęście, nie zawiodłam się na Wajdzie, do którego stosunek mam ambiwalentny, choć większość jego filmów które obejrzałam oceniłam zaskakująco wysoko. Człowiek z marmuru, film który wylansował Krystynę Jandę i jest ważnym głosem na temat historii Polski, jawił mi się od zawsze jako film, który trzeba zobaczyć, trzeba znać. Teraz kiedy już go poznałam mogę śmiało polecić innym, bo to naprawdę znakomity, wciągający i mądry obraz. Ale nie żałuję, że go nie obejrzałam wcześniej – cieszę się z takich późnych odkryć. Człowiek z marmuru to historia dawnego bohatera, przodownika pracy, który popadł nagle w zapomnienie. Historia jego wyniesienia na wyżyny i upadku. Historia, która wytyka wady systemowi. Ale tematyka, choć interesująca, sama nie czyni tego filmu jeszcze tak dobrym. To sposób realizacji zasługuje na pochwałę. Wajda, a może raczej scenarzysta Aleksander Ścibor – Rylski, miał świetny pomysł na fabułę. Główną bohaterką jest młoda reżyserka, która w latach 70. robi film o Mateuszu Birkucie jednym z największych bohaterów Polski lat 50. To daje twórcom pretekst do licznych retrospekcji, czy to zapisanych na taśmie Kroniki Filmowej, czy to będących wynikiem wspomnień osób, które znały Birkuta. Co ciekawe, większość Kronik pojawiających się w filmie jest fikcyjnych, a wyglądają jak prawdziwe, co tylko wzbudza jeszcze większe moje uznanie. Świetna jest gra Jerzego Radziwiłowicza, ale film kradnie dla siebie młoda Janda, której postać była podobno wzorowana na Agnieszce Osieckiej. Bohaterka ma zresztą na imię Agnieszka. Jej strój – spodnie dzwony, dżinsowy płaszczyk, wysokie buty - stał się równie kultowy co okulary-muchy noszone przez Małgorzatę Braunek w innym filmie Wajdy. Ale Agnieszka to przede wszystkim osobowość – odpalającą papierosa od papierosa, kobieta ambitna, nieustępliwa, odważna, którą ciągle „nosi” i która swoją osobą zawłaszcza sobie całą przestrzeń, w której się znajduje. Kobieta pociągająca i irytująca zarazem, chodząca nonszalancja. Elementem, który dopełnia dynamicznej, wciągającej akcji pełnej bardzo dobrych dialogów, jest muzyka. Muszę przyznać, że co jak co, ale Wajda ma ucho do muzyki i to po dziś dzień (świetna jest muzyka w Wałęsie). Ogólnie zatem – nie zapominając o zdjęciach i montażu – mamy do czynienia z bardzo dobrym filmem, który jest może lekcją historii, ale za to bardzo pasjonującą. Teraz czas na Człowieka z żelaza, po którym obiecuję sobie jeszcze więcej.

Wstręt 7/10

















Wstręt jako kolejny film, po Piękności dnia, w którym Catherine Deneuve gra osobę chorą psychicznie, ma z tym drugim wiele punktów wspólnych. Przede wszystkim podobna jest atmosfera obu filmów: są to filmy niełatwe, pełne symboliki, niezrozumiałych, nielogicznych scen, które są głównie wytworem wyobraźni bohaterek. Podobnie jak w Piękności dnia, mamy też we Wstręcie esencję lat 60., z modą i wyglądem ludzi na czele. To sprawia, że niejako jest to film hipnotyzujący widza, co oczywiście jest jego dużą zaletą. Najwspanialsza jest oczywiście Catherine Deneuve, która naprawdę doskonale potrafi się wcielać w kobiety na skraju szaleństwa. Jej bohaterkę ponownie trudno polubić, ponownie jest osobą bardzo skrytą i intrygującą, której motywacja pozostaje dla widza niezrozumiała. Udało się też zbudować narastające napięcie, dzięki czemu ten film to naprawdę dobry thriller, choć nie taki klasyczny. Oczywiście, Polański, tak jak lubi po dziś dzień, buduje tu klimat klaustrofobiczny, zamykając samotną bohaterkę w czterech ścianach i zapraszając do nich widza. Nie mniej jednak, choć ten zabieg jest dużą siłą filmu, ma on też słabsze momenty, kiedy wieje nudą i chciałoby się więcej akcji, dynamiki i dialogu. Generalnie jednak film wart jest uwagi, a wręcz polecam go poznać, bo niewątpliwie formalnie to jeden z bardziej oryginalnych filmów Polańskiego (choć nie znam jeszcze wszystkich, ale już zbliżam się do tego ;)).

Przy okazji, chętnie przyjmę rekomendacje ciekawych filmów z Deneuve, zwłaszcza młodszą.


Taniec, taniec i jeszcze raz muzyka ;) Ale wbrew pozorom to nie tylko film o tańcu, muzyce i dobrej zabawie. To wszystko podszyte jest nutką goryczy. Bo przecież to też film o spełnianiu swoich marzeń, o trudnych relacjach rodzinnych, o nieszczęśliwej miłości, dyskryminacji…Film, który stał się swego czasu manifestem nastolatków i dziś również przez młodych ludzi powinien być doceniany, bo to o ich problemach głównie mówi, a te jak się okazuje, nie zmieniają się przez lata. I możemy w osobie Tony’ego Manero odnaleźć współczesnych nastolatków – nie do końca „lotnych”, choć sympatycznych, którzy odskocznię od codzienności znajdują na dyskotekowym parkiecie. Tyle, że czy dziś dla nich liczy się aby na pewno taniec, jak dla Tony’ego?

Jak film muzyczno – taneczny Gorączka sobotniej nocy nie ma sobie równych. Spodoba się nawet tym, którzy za takimi filmami nie przepadają, bo układy taneczne do muzyki Bee Gees są po prostu hipnotyzujące. Ten film się chyba nigdy nie zestarzeje i zawsze z sentymentem będziemy spoglądać na roztańczonego Johna Travoltę. I jednocześnie rwać się do tańca.


Z tym filmem mam lekki problem. Z jednej strony – jest to istny teatr, bo fabuła rozpisana jest na kilku bohaterów i rozgrywa się niemal w jednym miejscu. Jak wiadomo taka forma rządzi się swoimi prawami. A więc: rozmowy, rozmowy, rozmowy. Ale to nie oznacza, że powinno być mało emocji. A tu jednak jest ich mało, ogląda się ten film bardzo na chłodno. Cała akcja toczy się wokół czarnoskórego narzeczonego córki, który wywołuje szok u jej rodziców. Tematyka aktualna jak na lata 60., a i dziś możemy sobie postawić na jego miejscu np. muzułmanina i będzie tak samo aktualna (zresztą w Polsce to nawet i czarnoskórego). Jednego tylko nie mogę przeboleć – para zna się dwa tygodnie i już planuje ślub. Albo ja żyję w innym świecie, albo po prostu nie rozumiem, że tak można. Dla mnie nie można, więc jest to niewiarygodne, a przynajmniej rodzi pewien zgrzyt w odbiorze. Jak brać takich bohaterów na poważnie? Trzpiotowata Joey jest niemiłosiernie irytująca. Film jest lepszy w swojej pierwszej połowie, w której wszystko jest jeszcze nie tak oczywiste. Potem jednak wiadomo już do jakiego zakończenia film zmierza, a oglądanie ciągłych rozmów między różnymi osobami na ten sam temat robi się nudne. Koniec końców, film broni się jednak dobrym aktorstwem, pomysłem i przedstawieniem bardzo ważnego problemu.


























Stało się. Obejrzałam przełomowy film osławionej Nowej Fali. Do utraty tchu rzekomo wprowadziło do kina nową estetykę, zaproponowało nowe treści dla filmów – w tym nowy rodzaj bohaterów i nowe formy np. kręcenie z ręki czy tylko naturalne lokacje, a nie studia filmowe. Z tego powodu na pewno warto poznać debiut Godarda, bo można w nim dopatrzyć się tego, co później pojawia się w wielu innych filmach. Co ciekawe, w Polsce w tym samy czasie Wajda nakręcił Niewinnych czarodziejów, którzy w dużej mierze wpisują się w ten nowy nurt zaproponowany przez Godarda. Do utraty tchu to film skromny, skupiony na bohaterach, a nie dekoracjach, wnętrzach, rozbudowanej akcji. To co może się podobać w obydwu w zasadzie filmach to nonszalancja bohaterów – lekkomyślnych, impulsywnych, złożonych ze sprzeczności. To film, który wyniósł Jeana Paula Belmondo do rangi amanta kina. Partnerująca mu Jean Seberg też jest pełna uroku, urzekła mnie ogromnie. Sama fabuła jest w zasadzie szczątkowa i nieszczególnie porywająca, ale nie ma to większego znaczenia, bo ten film ogląda się dla konkretnych scen i ogólnego wrażenia wizualnego, które jest bardzo pozytywne.


Klasyk musicalu opowiadający o kręceniu jednego z pierwszych filmów dźwiękowych. Film uroczy, w wielu momentach zabawny, ale też banalny w treści i nie zapadający w pamięć. Dziś została po nim ledwie jedna piosenka, którą się pamięta i na różne sposoby wykorzystuje. Przyznacie, że to trochę mało. Oczywiście, było wiele świetnych scen, na które fani musicalu do dziś będą spoglądać z rozrzewnieniem. Ale pod tymi piosenkami i tańcami prawie nic nie ma, poza dużą dawką optymizmu. Dla mnie to jednak za mało. Nawet musical powinien przemycać jakieś wartościowe treści. Być może nie tego oczekiwałam. Jednak obejrzeć dla rozrywki i relaksu – jak najbardziej warto.

Ninoczka 6/10

Mój pierwszy film z Gretą Garbo okazał się być wyjątkiem w jej karierze, bo to podobny pierwszy film, w którym Greta się śmieje. Warto go obejrzeć chyba tylko dla niej, bo oglądany współcześnie może po prostu zanudzić. Wszystko to co widzimy na ekranie już gdzieś było, ale trzeba pamiętać, że to właśnie dzięki takim filmom jak Ninoczka taka lekka konwencja filmów z trywialną fabułą stała się popularna. Znajdziemy tu charakterystyczne dla ówczesnych czasów przerysowanie postaci, które albo się kupuje albo nie. Trzeba przyznać, że sporo jest tu momentów do śmiechu i Ninoczka dość dobrze sprawdza się jako komedia. Wątek romantyczny jest z kolei mało wiarygodny, podobnie jak bardzo szybka przemiana głównej bohaterki. Ale tak jak wspomniałam, warto obejrzeć dla Garbo, która w tym filmie faktycznie pokazuje swój talent w pełni. Jej bohaterka przechodzi metamorfozę: najpierw jest sztywną, surową i chłodną agentką a potem okazuje się, że potrafi być też uczuciową, uwodzicielską kobietą. Nie jest to wiarygodne, ale Garbo w obydwu tych wydaniach jest bardzo przekonująca.


























Okno na podwórze to realizacja znakomitego pomysłu Hitchcocka. Posadzić bohatera na wózku inwalidzkim, kazać mu całymi dniami patrzeć na okna mieszkań sąsiadów i sprawić, by dopatrzył się gdzieś zbrodni. Wiadomo, że śledztwo prowadzone przez amatora zawsze ma potencjał fabularny i ten potencjał Hitchcock wykorzystał. Film ten oglądam z niejakim podziwem, ze względu na wybudowaną specjalnie scenografię (całe tytułowe podwórze to dekoracja) i sposób kręcenia. Niczym główny bohater obserwujemy akcję w wybranych mieszkaniach tylko z daleka, cały film jest nakręcony, prócz dwóch scen, z perspektywy mieszkania Jeffa. Jak on jesteśmy podglądaczami i musimy być uważni, bo akcja zawiera się tu przede wszystkim w obrazie a nie w słowach (co było właśnie intencją reżysera). Także muzyka czy inne dźwięki jakie pojawiają się w filmie są naturalne tzn. słyszymy tylko to, co dobiega do uszu bohatera. Jesteśmy dosłownie postawieni w miejscu bohatera. Hitch skutecznie buduje też napięcie, podrzucając kolejne sceny, które mogą świadczyć o popełnionym morderstwie, a jednocześnie mogą oznaczać zupełnie co innego. Bo w dużej mierze Okno na podwórze to film złożony z niedopowiedzeń z których sami budujemy interpretację. Także jeśli chodzi o związek Jeffa i Lisy, w którą wcieliła się Grace Kelly. Przyznam, że obejrzałam ten film po raz drugi, żeby lepiej przyjrzeć się właśnie grze Kelly. I szczerze mówiąc jedyne co mogę o niej powiedzieć to to, że miała klasę. A uwypuklają ją w dodatku suknie specjalnie zaprojektowane dla niej przez Edith Head, czyli bodaj największą, najlepszą kostiumografkę w historii Hollywood. Te bajeczne suknie znajdują jednak uzasadnienie, Lisa jest bowiem modelką. To jednak postać nudna i dość irytująca, trudno jednak stwierdzić, czy to wina pięknej aktorki.

Czy w Oknie na podwórze kryje się coś więcej niż historia kryminalna? Myślę, że tak. To film o naszej skłonności do podglądactwa (istniało na długo przed Big Brotherem), ale i o tym, że dramaty czają się za rogiem, o czym zupełnie możemy nie mieć pojęcia. A to już trochę wzbudza niepokój. Efekt zatem osiągnięty, Hitchcockowi można tylko pogratulować.



Przed obejrzeniem Rebeki Hitchcocka widziałam włoski telewizyjny remake z 2008 roku. Może dlatego nie czułam do końca tego ponurego, niepokojącego klimatu jaki ten film niewątpliwie posiada. Kto jednak totalnie nie zna historii Rebeki, powinien być pod wrażeniem filmu Hitchcocka. Choć oczywiście w tym wypadku nie cały splendor spada na reżysera, bo film jest „tylko” adaptacją powieści Daphne du Maurier.  Powieści, która nosi wszelkie znamiona powieści gotyckiej. Są tu więc: tajemnica, nawiedzony dom, demonicznie wyglądające postaci, dwuznaczne relacje między bohaterami czy narastające poczucie grozy. Generalnie trzeba powiedzieć, że intryga w Rebece nie jest mocno skomplikowana, a wręcz jest banalna (momentami przewidywalna, ale właśnie taka jest istota wymyślonego przez Hitcha suspensu), ale Hitchcock postarał się, by historię poprowadzić w sposób ciekawy dla widza. Warto zwrócić uwagę, że Rebeka to nie tyle film grozy, thriller, co raczej subtelny film psychologiczny. Bezimienna główna bohaterka z którą łatwo się identyfikować, musi sobie poradzić z ciężarem życia w cieniu Rebeki, poprzedniej żony swojego męża, o której na każdym kroku jej się przypomina. Druga sprawa – Rebeka, która się w filmie nawet nie pojawia, tak naprawdę zdominowała go. Jaka była, jaki były jej relacje z mężem czy diaboliczną panią Danvers, czy była zła, czy dobra – tego wszystkiego nie wiemy. Reżyser zostawia miejsce na naszą interpretację podobnie jak we wspomnianym Oknie…I teoretycznie wszystko kończy się dobrze, ale jakiś niepokój w widzu zostaje.

Kabaret  8/10

Nie sądziłam, że ten film może tak wciągnąć. To po części zasługa piosenek i występów, które możemy oglądać w tytułowym kabarecie, ale i samej postaci głównej bohaterki. Liza Minelli wykreowała postać dziewczyny, od której nie można oderwać oczu i która jest bardzo urocza w swojej nonszalancji i lekkim podejściu do życia. Drugim ciekawym bohaterem jest Brian, nieśmiały, dobrze wychowany Anglik (bardzo dobra gra Michaela Yorka), który nie bardzo pasuje do wariackiego świata dziewczyny. Bardzo subtelnie zostało zarysowane tło akcji, czyli dojście do władzy nazistów. Tę zmianę warty w Niemczech widzimy tylko poprzez symbole - kilka scen, kilka słów wypowiedzianych przez przerażającego konferansjera, rosnąca liczba gości ze swastykami na ramieniu w tytułowym kabarecie. Jest tu też miejsce na uczuciowy trójkąt i związek homoseksualny. Kabaret jest filmem odważnym, trochę niepokojącym i nie dającym się łatwo zapomnieć. Na końcu konferansjer pyta, czy zapomnieliśmy podczas oglądania o swoich problemach. Ze zdumieniem musiałam przyznać, że tak, co nie zawsze mi się zdarza. Niech to będzie więc najlepsza rekomendacja.

5 komentarzy:

  1. O właśnie ostatnio dowiedziałam się od mamy, że istnieje taki film jak "Przygoda na Mariensztacie", uwielbiam to miejsce, tą ulicę, jest tam tak inaczej, no przepięknie ;) Jednak w taki razie sobie przynajmniej na razie daruję. Mnie "Okno na podwórze" zachwyciło. Dałam 9/10.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Okno.." zrobiło na mnie lepsze wrażenie za pierwszym razem. Obejrzane ponownie już nie aż tak bardzo, więc wydaje mi się że to film na raz. A skoro mieszkasz w Wa-wie to myślę, że wart jednak byś zobaczyła "Przygodę..." :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tyle filmów a ja widziałam tylko jeden - Zgadnij który - Zgadnij kto przyjdzie na obiad - mam podobne zdanie na jego temat, moze nawet bardziej surowe. Zaciekawiłaś mnie przede wszystkim dwoma filmami z Deneuve i Oknem na podwórze. Juz od dawna wiem, ze są podobno dobre, a Ty potwierdzasz.

    Ostatnio oglądałam film z Jean Seberg pt. "Lilith", ale bardziej zdziwiły mnie jej dalsze losy i smutny koniec...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale wybrałaś smakowite tytuły! Przygodę na...bardzo lubię. Oglądam bo mnie wzrusza. Ostatnio oglądanie zbiegło mi się z lekturą książki Beaty Chomątowskiej "Stacja Muranów" i tym ciekawej mi się oglądało.
    A widziałaś drugi polski film po Zakazanych piosenkach "Skarb"? Jeśli nie to musisz koniecznie! Toż to skarb polskiej kinematografii:) Pozdrawiam Papryczka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Additionally, user opinions can be very valuable in helping you understand if your game has annoying glitches
    or not. They did not get rich by playing the lottery or
    gambling. I think a lot of" Star - Craft," but I was glued to the TV going like, Zerg rush, Zerg
    rush, don't you know.

    My blog post The Simpsons Tapped Out Cheats

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...