11.08.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XXI

Uff, skończyły się upały, więc mogę powrócić do pisania. Gdy słupki rtęci pokazują 35 stopni, szczerze mówiąc, obcowanie z laptopem to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Z racji zajęć zarobkowych i innych zobowiązań jest to nie do uniknięcia, ale gdy nie muszę, to staram się trzymać wówczas od parzącego wręcz komputera z daleka. Teraz, gdy upały odeszły, postaram się nadrobić blogowe zaległości. Nie wiem jak Wy, ale ja bardzo lubię wpisy typu misz-masz, w których można przeczytać krótkie opinie na temat obejrzanych filmów czy przeczytanych książek, których właściwie nic nie łączy. Nie ukrywajmy też, że dla piszącego jest to bardzo wygodna formuła, bo nie trzeba się angażować w pisanie bóg wie jak długiej i ambitnej recenzji i wymyślać oryginalnego tematu dla wpisu. A kilka zdań chyba w zupełności wystarczy - ja zazwyczaj czuję się po nich odpowiednio zachęcona lub zniechęcona do danego filmu. A więc przed Wami kilka moich krótkich refleksji na temat ostatnio obejrzanych filmów. Piszę tylko o filmach, które widziałam po raz pierwszy, bo oglądam też sporo filmów po raz drugi czy trzeci, pokazując je swojej drugiej połówce [właściwie one dominują, ale jakże się cieszę, gdy na przykład po obejrzeniu Wyśnionych miłości, słyszę: „Będziemy oglądać wszystkie filmy tego reżysera” ;)]. Trzeba przyznać, że do „nowości” mam średnie szczęście, bo część z tych produkcji jest bardzo przeciętna. Ale po kolei:
  




















Mieliśmy ochotę na film z Audrey Hepburn, bo oboje ją lubimy. Dodatkowo szukałam filmu, który byłby trochę mniej banalny i trzymał w napięciu. Padło na Doczekać zmroku, za który Audrey dostała nominacje do Oscara i Złotego Globu. To jednak była pomyłka, choć sama Audrey nas nie zawiodła. Niespełna 40-letnia już wówczas aktorka wciela się tutaj w rolę niewidomej kobiety, która wzrok straciła stosunkowo niedawno i jeszcze nie do końca radzi sobie z tą sytuacją. Jej mąż, który jest fotografem podczas powrotu z służbowego wyjazdu otrzymał od nieznajomej lalkę. Okazuje się, że w lalce ukryta jest heroina. Przestępcy chcą ją odzyskać. Niewidoma kobieta sama w domu wydaje się być łatwym celem. Taka sytuacja wydaje się też być dobrym punktem wyjścia do naprawdę dobrego thrillera. Niestety, choć film może i trzyma początkowo w napięciu, to jednak razi wieloma nielogicznościami, a przede wszystkim konstrukcją postaci Susy czyli głównej bohaterki. Susy jest wręcz dziecinnie naiwna – kto wpuściłby do domu obcego faceta, którego nie widziało się na oczy, podającego się za przyjaciela męża? Wydaje mi się, że osoby niewidome są raczej bardziej nieufne. Kolejna sprawa to przewidywalność filmu – od pewnego momentu właściwie można się domyślać każdej kolejnej sceny. Jedynym plusem filmu, oprócz roli Hepburn (i możliwości zobaczenia młodego Alana Arkina), jest jego teatralność. Akcja dzieje się niemal wyłącznie w jednym pomieszczeniu, co potęguje lekko „hitchcockowski” klimat. Jednak do Hitchcocka reżyserowi Terence’owi Young’owi daleko. Polecam tylko fanom Audrey Hepburn.

Gilda  9/10

Mam wrażenie, że o sile Gildy stanowi całkowicie Rita Hayworth. Myślę, że gdyby na jej miejscu znalazła się inna aktorka, o innym temperamencie i innej urodzie, film zostałby uznany za przewidywalny i nudny. Jednak Gilda w wykonaniu Rity wręcz hipnotyzuje. To taka kobieta, której inne zazdroszczą wyglądu i nonszalancji, a mężczyźni nie mogą oderwać wzroku. A że Gilda znajduje się w centrum akcji filmu, to ogląda się go bez jakiegokolwiek znużenia czy rozczarowania. Wręcz odwrotnie – ja oglądałam ten film w zachwycie. Nie tylko nad emanującym erotyzmem wyglądem i grą (co ważne – Rita Hayworth świetnie zagrała) aktorki, ale też realizacją (świetna praca operatora, klimatyczne zdjęcia), a przede wszystkim dialogami charakterystycznymi dla starego kina. Dziś się już tak nie pisze. W Gildzie dialogi budują napięcie, są tak błyskotliwe, że niemal uśmiechamy się, słysząc je, z radości, że natrafiliśmy na tak dobry film. Do tego jeszcze piosenki wykonywane przez Gildę – bardzo wpadają w ucho. Nic dodać, nic ująć. Choć zakończenie jest banalne, przyjemność z oglądania filmu płynie wielka.




Przy okazji akcji „Filmy w moim wieku” przypomniałam sobie o istnieniu tego nakręconego 26 lat temu filmu, który uznawany jest za jeden z najlepszych obrazów wojny w Wietnamie. Jakoś tak niezauważenie i mimochodem, filmy o tej tematyce mocno polubiłam. Nie kręci mnie jednak sama akcja zbrojna, działania wojenne itp. Liczy się dramat jednostek – to w odzwierciedleniu umysłów bohaterów leży siła tego typu filmów. Po genialnym Czasie Apokalipsy, stawiałam Full Metal… wysoką poprzeczkę. Filmowi Kubricka udało się ją przeskoczyć (tym samym pomału odkrywam też sam geniusz Kubricka). Film skupia się na tym, co wojna robi z ludźmi. A dokładniej – w jaki sposób za pomocą musztry młodym chłopakom robi się pranie mózgu, bo tak to trzeba nazwać. Poniżanie, prześladowanie, pozbawienie własności, niezależności, wprowadzenie terroru strachu. To oglądamy w pierwszej części filmu i ta część jest doskonała. Wiele scen ogląda się w napięciu, film dostarcza szeregu różnorodnych emocji, na czele ze współczuciem i niezgodą na takie traktowanie ludzi, robienie z nich bezwzględnych maszyn do zabijania. Druga część filmu, która dzieje się już na froncie, odbiega od innych filmów wojennych. Nie uświadczymy tu strzelanin (oprócz sceny końcowej), lecz raczej oglądamy inne zajęcia żołnierzy, a główny bohater zostaje przydzielony do pracy korespondenta wojennego. Ta część już tak nie wciąga, choć nadal jest dobra i być może jeszcze dobitniej ukazuje bezsens wojny. Trzeba przyznać, że ze względu na tą oszczędność w pokazywaniu scen zbrojnych i skupienie na dramacie ludzi,  film Kubricka bardziej niż inne o podobnej tematyce ma wydźwięk uniwersalny i jest pewnie aktualny po dziś dzień.

Kropka nad i  3/10
















Przed Kropką nad i chcę was ostrzec. To film, na który nie warto marnować swojego czasu. Nie znajduję w nim żadnych zalet, czegoś, co mogłoby sprawić, że jednak nie żałuję, że tego 1,5 godziny nie spędziłam inaczej. Kropka opowiada o temperamentnej Hiszpance, która ma wyjść za nudnego anglika. Na swoim wieczorze panieńskim dziewczyna poznaje jednak przystojnego (o ile podoba się wam Gael Garcia Bernal) młodego Brazylijiczyka. Jeden pocałunek i oczywiście już żyć bez siebie nie mogą, a dziewczyna powoli oddala się od Anglika. Typowe przewidywalne romansidło, a do tego w końcówce reżyser mnoży absurdy, aż śmiać się chce. Choć z drugiej strony, być może taka fabularna wolta była potrzebna reżyserowi i scenarzyście w jednej osobie, kiedy zdał sobie sprawę jaki gniot napisał. I może nawet ona troszeczkę ratuje ten film, w którym słabe jest prawie wszystko: scenariusz – nielogiczny i w dużej mierze przewidywalny, montaż – mający sprawiać wrażenie ambitnego, a tak naprawdę chaotyczny i zły, a także nieprzekonujące aktorstwo. Nie polecam, chyba że lubicie kino absurdu.


Filmy, do których scenariusz napisał Richard Curtis na ogół mnie nie zawodzą. Tym razem jednak mistrz brytyjskiej komedii romantycznej poległ. Dziewczyna z kawiarni jest filmem monotonnym, męczącym i nudnym. Historia romansu pracownika Ministerstwa Finansów z młodą kelnerką o wyrazistych poglądach politycznych, która wplątuje go w nie lada tarapaty, właściwie nie ma w sobie rysu komediowego. To film bardzo na serio, ze względu na poruszoną tutaj problematykę – długu Afryki i biedy w afrykańskich krajach. Może i temat ważny, ale sięgając po ten film sądziłam, że obejrzę sympatyczną komedię romantyczną w dobrej obsadzie (występują Kelly MacDonald i Bill Nighy). To mi obiecano, tymczasem dostałam w sumie poważny i smutny dramat, którego oglądanie choćby ze względu na ów afrykański motyw przewodni nie należało do przyjemności. Zdarzyła mi się raz taka historia: Pewnego dnia byłam na koncercie pewnego znanego polskiego zespołu. Wokalistka zaczęła koncert od słów, że w tej chwili w Afryce umiera właśnie ileś dzieci. Natychmiast wyszłam z tego koncertu, bo takich rzeczy się moim zdaniem nie robi. Czegoś co ma z zasady mieć formułę rozrywkową nie łączy się tematyką poważną i nie emanuje się patosem. To nie wychodzi. I w tym filmie też nie wyszło.

Schronienie  5/10

Kiedy przeczytałam opis tego filmu Francoisa Ozona, wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Historie o narkomanach należą do moich ulubionych tematów filmów, może dlatego, że wywołują bardzo skrajne emocje, a takie lubię. W Schronieniu punktem wyjścia jest śmierć Louisa. Chłopak przedawkował. Cudem udało się uniknąć śmierci jego dziewczynie, Mousse, która jak się okaże, była już w tym momencie w ciąży. Co ciekawe – Louis i Mousse nie egzystowali na skraju nędzy, jak często jest to pokazywane w filmowych obrazach narkomanów. Oni byli parą narkomanów zamożnych, bo utrzymywanych przez bogatą matkę chłopaka. I tu film otrzymuje ode mnie jeden z niewielu plusów – za pokazanie, że nałóg dotknąć może każdego, a nie tylko ludzi z nizin społecznych. Mousse mimo wahań decyduje się urodzić dziecko. Przeprowadza się na wieś, z dala od Paryża. To będzie jej schronienie na najbliższych dziewięć miesięcy. Spokój przerwie jej wizyta Paula, brata zmarłego. Zagubiona dziewczyna uwikła się z nim w trudną relację. Rozedrganie emocjonalne dziewczyny, rozterki związane z narodzinami dziecka, problem z odpuszczeniem narkotyków i alkoholu – zostało świetnie odegrane przez Isabelle Carre. Jej bohaterka jest jednak antypatyczna i to w dużej mierze może zaważyć na naszym odbiorze filmu, być może niesłusznie, a jednak nie do uniknięcia. Co mi się nie podobało w Schronieniu, to chyba fakt, że brakuje w nim przyczynowości, brakuje sensu w pokazaniu tych rozterek bohaterki. To do niczego nie prowadzi. Film płynie bardzo leniwie a oprócz początkowych emocji podczas sceny, w której bohaterowie zażywają heroinę, nie wywołuje ich prawie wcale (no chyba że zaskoczenie, że zdeklarowany gej bez zmrużenia okiem spędza noc z kobietą). Tym razem sposób opowiadania Ozona nie przypadł mi do gustu.

3 komentarze:

  1. Skuszę się na Gildę i obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Doczekać zmroku" widziałem już parę lat temu, ale z tego co pamiętam bardzo mi się podobał. Ja lubię takie hitchcockowskie w klimacie thrillery, a film Younga wydał mi się pierwszorzędnym klasykiem. Oczywiście dzięki Audrey Hepburn ten film wiele zyskuje, ale wydaje mi się że scenariusz i reżyseria są na tyle sprawne, że raczej trudno się nudzić. Wiadomo, że do Hitchcocka daleko, ale w drugiej połowie lat 60. Hitchcock kręcił słabsze filmy (takie jak "Rozdarta kurtyna"), więc w tym przypadku Young okazał się zwycięzcą. Takie przynajmniej jest moje zdanie.
    "Gilda" jest naprawdę niezłym filmem z zaskakująco dobrą kreacją Rity Hayworth. Wcześniej widziałem tę aktorkę w "Damie z Szanghaju" Wellesa i nie zrobiła na mnie większego wrażenia, więc tym większe było moje zaskoczenie, że jako Gilda okazała się nie tylko seksowną kobietą ale i świetną aktorką. No i przy okazji tego filmu nie można nie wspomnieć o słynnej scenie "erotycznej", w której Rita zdejmuje rękawiczkę :D
    Dodam jeszcze, że "Full Metal Jacket" to według mnie najlepszy film Kubricka!

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałam "Dot the I". O czym tu długo gadać, mój ulubienieć tam gra :) Aż zerknęłam jak ten film oceniłam, bo w pierwszej chwili stwierdziłam, że go w ogóle nie pamiętam. Czyli jednak nie był najlepszy... "Gilda", jak i "Doczekać zmroku" czekają u mnie w kolejce. O pozostałych, przyznaję się bez bicia, nie słyszałam.
    Nie mam nic do braku łączenia - to nieco intryguje. Ale może by tak dało się zaprosić do zabawy i wybrać pięć tytułów z dzieciństwa, które łączą wspomnienia? ;) Jakby co zapraszam na mojego bloga po więcej informacji.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...