Hej! Dzisiaj garść refleksji na temat ostatnio obejrzanych filmów. W większość to filmy nominowane w tym roku do Oscarów.
Dzikie historie 7/10
Dzikie
historie mnie nie uwiodły. Nie poruszyły, nie wywarły wielkiego wrażenia. A
szkoda. Z jednej strony rzeczywiście jest to film oryginalny – sześć historii o
ludziach, którzy postanowili powiedzieć: dość i się wkurzyć, i tę złość
wyładować na innych. No ale jednak Tarantino to to nie jest. U Tarantino od
początku do końca wiemy, że to co widzimy nie jest na serio. Jest pewna
umowność. Leje się krew, ale ona nas nie wzrusza. Natomiast w Dzikich
historiach wszystko jest jednak bardziej na poważnie. Może oprócz pierwszej
części, która jest dość absurdalna (ale udana). Ten niejednoznaczny ton Dzikich
historii razi i sprawia, że tak naprawdę widz nie wie co ma myśleć. Poza tym,
poszczególne części, poza tym, że znacznie się od siebie różnią długością, są
też nierówne jakościowo. Niektóre już mi wyleciały z głowy, inne, jak końcowy
segment z akcją na weselu na pewno zapamiętam na długo. A zatem, jeśli szukacie
czegoś świeżego, warto obejrzeć, ale bez nastawiania się na jakieś szczególne doznania.
Film,
o którym głośno było od momentu, kiedy na jaw wyszło, że Eddie Redmayne będzie
w nim grał transwestytę (bo chyba tak można określić jego postać). Już wtedy
oczywiście zaczęto mówić o Oscarze. Po premierze szum wokół filmu jednak ucichł,
a sam obraz nie zdobył dotąd żadnych liczących się nagród (prócz tych dla
Alicii Vikander). I to mnie bardzo dziwi, bo Dziewczyna z portretu spośród
kilku obejrzanych przeze mnie filmów „okołooscarowych” podobała mi się
najbardziej. Nie rozumiem zatem zarzutów, że film jest pusty, że brak w nim
emocji, że nie trzyma w napięciu, a jedyne dzięki czemu zapisze się w historii
kina to sama tematyka, wciąż rzadka w Hollywood. Ja się zupełnie nie nudziłam,
ta historia mnie pochłonęła i oglądałam ją z dużym zaciekawieniem i
przyjemnością do samego końca. Rzeczywiście, twórcy uderzają raczej w
melodramatyczne tony, ale nie rozumiem jakie mogły być inne oczekiwania wobec
tego filmu. To historia małżeństwa dwójki malarzy, z których mąż – Einar z
czasem zaczyna przebierać się w kobietę, by ostatecznie zdecydować się na
zmianę płci. To tak w skrócie. Być może należałoby zastanowić się nad tym, kto
jest tak naprawdę głównym bohaterem tego filmu, bo zdaje mi się, że wcale nie
Einar. Dla mnie to przede wszystkim film o jego małżonce Gerdzie, o jej
postawie w obliczu sytuacji, gdy jej mąż staje się kimś zupełnie innym, film o jej
oddaniu i miłości. Jeśli ten film to czyjś portret to przede wszystkim jej, a
jest wiarygodny dzięki wspaniałej Alici Vikander, od której wprost nie można
oderwać oczu (jaka szkoda, że prawdopodobnie nie dostanie Oscara). Piękny
wizualnie i poruszający emocjonalnie, taki jest film Toma Hoopera. Warto wspomnieć o
dobrych rolach drugoplanowych (Matthias Schoenaerts, Ben Whishaw, Sebastian
Koch i…Amber Heard), a co do Redmayne’a – momentami jest trochę zbyt teatralny,
zbyt ckliwy, trochę za dużo w nim zostało ze Stephena Hawkinga, ale czy oprócz
Cilliana Murphy przychodzi Wam do głowy ktoś inny kto tak dobrze sprawdziłby
się w tej roli?
Spotlight 6/10
Nie
miałam wielkich nadziei względem tego filmu, dlatego też długo się
zastanawiałam czy w ogóle oglądać. Ciekawość zwyciężyła. Czy to jest dobry
film? Na pewno tak. Porządnie, solidnie zrobiony, jeśli o to chodzi. Czy to
jest film na miarę Oscara? Dla mnie nie, ale jeśli wyznacznikiem Oscarów i
innych nagród jest ważka tematyka – na pewno tak. Czy to jest film ciekawy,
zajmujący? Dla mnie nie. Dziennikarskie śledztwo jest wciągające tylko do
pewnego momentu. Film niestety nie trzyma za bardzo w napięciu, nie ma jakichś
wyraźnych punktów zwrotnych, jest bardzo monotonny, jak ktoś zauważył na
filmwebie – bohaterowie mogliby równie dobrze pisać książkę kucharską i
podobnie by to wyglądało. Akcja praktycznie zerowa, dialogi średnie, emocji jak
na lekarstwo. I w tym wszystkim tym bardziej dziwi czy może wręcz śmieszy
nominacja do Oscara dla Rachel McAdams, która nie pokazała w tym filmie nic.
Nie zagrała źle, ale absolutnie nie pokazała nic wybitnego. Nie dla tego, że
nie potrafi – po prostu nie miała nic do zagrania. Jej postać jest nudna, nie
wyróżnia się niczym, jest po prostu ambitną, dobrą reporterką, ale nie
poznajemy jej emocji, nie wchodzimy do życia prywatnego. Trochę więcej do
zagrania miał Mark Ruffalo, a może po prostu nadał swojemu bohaterowi bardziej charakterystycznych
cech, w każdym razie jego postać była jakaś. Reszta – do zapomnienia. Wychodzi
więc na to, że Spotlight zbiera dobre recenzje tylko za swoją tematykę, która
niestety przesłania wielu osobom inne elementy filmu. Film zdecydowanie na jeden raz.
Brooklyn 6+/10
Kolejny oscarowy film, który rozczarowuje. To film
„ładny”, jak ja to mówię, czyli chwytający za serce, taki, który wciąga i który
dobrze się ogląda. Ale obiektywnie patrząc nie wnosi on nic nowego do kina ani
nie budzi w widzu zachwytu z serii „łał, dawno tak dobrego filmu nie
widziałam!”. To raczej film dla „odmóżdżenia” niż dla intelektualnej uczty. Brak
mu oryginalności i świeżości, a za dużo w nim taniego sentymentalizmu. To
typowy wyciskacz łez, i to jest ok., ale już oceniając go kontekście wielkich
nagród trzeba powiedzieć, że pozytywny odbiór Brooklynu jest zaskakujący. Historia
jest prosta, schematyczna i nie została opowiedziana w szczególnie nowatorski
sposób. Mam wrażenie, że to film, o którym za rok nikt nie będzie pamiętał. No
ale tu po raz kolejny kłania się nam ważki temat – czyli irlandzcy emigranci w
USA – który zapewne zapunktował u członków Akademii. Choć zdecydowanie bardziej
jest to film o miłości niż o emigracji.
Ale żeby nie było, że tylko krytykuję. Nie można
odmówić Saorise Ronan uroku, wiarygodności i talentu – rola Ellis to
zdecydowanie jedna z jej najlepszych ról i mam nadzieję, że teraz posypią się
kolejne ciekawe propozycje dla tej młodej aktorki. A Brooklyn to przede wszystkim ciepły film,
trochę „bajkowy”, ale ładny wizualnie, klimatyczny ze względu na świetne
oddanie ducha lat 50. Warto obejrzeć, zwłaszcza jeśli lubi się stylistykę
retro. Przyznam, że ja liczyłam na coś w stylu An education czyli Była sobie
dziewczyna (tu i tu scenariusz pisał Nick Hornby). Trochę się zawiodłam, co nie
zmienia faktu, że nie żałuje, że ten film obejrzałam.
Jeden
z hitów zeszłorocznego festiwalu w Sundance, film, którego mocno wyglądałam. I
co? I znowu lekkie rozczarowanie. Główna bohaterka filmu, nastoletnia Minnie,
potrafi nieźle zirytować swoim lekkomyślnym, typowo młodzieńczym zachowaniem,
którym kierują tylko i wyłącznie hormony. O tym zresztą jest ten film – o
okresie dojrzewania, który to jest okresem pierwszych fascynacji i
eksperymentów seksualnych. Rozerotyzowanie bohaterki może jednak drażnić, a ono
jest głównym motorem napędowym jej działań. Z drugiej strony daleko jej do
nimfomanki. Sama historia jest w zasadzie banalna i śmiało można powiedzieć, że
w filmie dzieje się naprawdę niewiele. Widać brak jakiegoś głębszego pomysłu na
scenariusz. Nie jest jednak nudno, co w dużej mierze jest zasługą ciekawej
oprawy wizualnej utrzymanej w estetyce komiksowej, no i grającej Minnie uroczej
Bel Powley, która sprawia, że mimo wszystko tę dziewczynę – z którą w
prawdziwym życiu na pewno bym się nie zaprzyjaźniła – nawet polubiłam. Dla
wielu Wyznania nastolatki (taki jest polski tytuł) to przede wszystkim film, w którym boski Alexander
Skarsgard ma wąsy. Przyznam, że jego rola nie powaliła mnie na kolana, ale to
raczej dlatego, że wiele do zagrania nie ma. Dużo ciekawiej wypada Kristen
Wiig, którą chyba nieco niesłusznie do tej pory uważałam za irytującą aktorkę typowo
komediową. Summa summarum, można obejrzeć, ale uczulam co bardziej delikatnych,
że może Wam ten film nie podejść.
Marsjanin 7/10
Marsjanin
to bardzo ciekawy przypadek – dowcipne, optymistyczne science fiction. I kto by
pomyślał, że może je nakręcić Ridley Scott! Pomijając „bajkowość” całej
historii Marka Watneya, to naprawdę przyjemne kino, które dobrze się ogląda.
Przyjęta przez twórców konwencja odświeżyła dość skostniały gatunek. Zaskakująco
dobrze wypadł też w roli głównej Matt Damon, aktor, którego raczej nie ceniłam.
Do roli Watneya wydaje się być jednak stworzony. Marsjanin jest jednak filmem
trochę nierównym – ma mniej i bardziej ciekawe momenty, końcówka jest niestety nudna i dość przewidywalna. Twórcy nie skupiają się też na psychologii postaci, które
są tu jednowymiarowe, konsekwencją czego tak dobrzy aktorzy jak Jessica
Chastain czy Sean Bean nie mają wiele do zagrania i wręcz się marnują. Całościowo
to jednak dobra rzecz i na pewno film, o którym za kilka czy kilkanaście lat
będzie się pamiętać.
Carol 7/10
Hmmm,
śmiało można powiedzieć, że ten wpis to lista moich rozczarowań. Film Carol,
który wedle recenzji i zapowiedzi miał być romansem wszechczasów,
najpiękniejszym filmem o miłości i Bóg wie czym jeszcze okazał się być jedynie
poprawny. A przyznaję, że liczyłam na film, który zrobi na mnie kolosalne
wrażenie, nie da o sobie zapomnieć i do którego będę chciała jak najszybciej
wrócić. Niestety, trochę za mało jest w tym filmie emocji, a wątek miłosny
dwóch głównych bohaterek tak naprawdę pokazany jest dosyć powierzchownie, nie
angażując zbytnio widza. To nie to, co w Tajemnicy Brokeback Mountain, kiedy
cierpimy wraz z nie mogącymi być razem kochankami. Reżyser Carol trzyma
tymczasem widzów na dystans. Konstrukcja postaci sprawia, że trudno się do nich
emocjonalnie zbliżyć. Bohaterka Cate Blanchett jest chłodna, posągowa. Z kolei Therese,
grana przez Rooney Marę, jest dość
nieśmiała, wycofana, to taka typowa szara myszka, która przechodzi
przemianę, pod wpływem dojrzałej kobiety, w której się zakochuje, ale tak
właściwie nie do końca wiemy co się dzieje w jej psychice. Nie potrafiłam
kibicować związkowi tych dwóch bohaterek i być może to sprawiło, że Carol nie
wywarła na mnie aż tak wielkiego wrażenia, na jakie liczyłam. Plusem na pewno
jest zakończenie, spinające film klamrą i pozostawiające niedosyt, choć
wymowne. O stronie wizualnej chyba nie muszę pisać – świetne kostiumy,
scenografia, zdjęcia. Gdybym miała oceniać, film lepszy od Brooklynu i to on
powinien się znaleźć w gronie nominowanych do Oscara za najlepszy film. Choć
statuetki bym mu nie dała.
Zjawa 8/10
A
czy Oscar należy się Zjawie? Z odpowiedzią na to pytanie mam problem. Być może
w gronie nominowanych to rzeczywiście najlepszy film. Ja nad takie widowiskowe
produkcje przedkładam kino kameralne, ale z obejrzanych do tej pory kameralnych
oscarowych filmów żaden mnie jednak nie ujął (nie widziałam jeszcze zachwalanego Pokoju). Przyznanie
Oscara Zjawie na pewno będzie dobrą decyzją, bo to bardzo dobry, świetnie
zrobiony film. Niemniej – czysta rozrywka, a ja bardzo chciałabym widzieć z
Oscarami twórców filmów bardziej ambitnych i wymagających. Takich jakie kiedyś
kręcił Inarritu (o wiele bardziej od jego nowych propozycji wolę genialne 21 gramów i Babel). O
Zjawie wszystko już zostało powiedziane i ja się z tłumu przychylnych
recenzentów nie wyłamię. Ten film nie ma złych stron, wszystko w nim zagrało
tak jak powinno. Jedyne co budzi moją wątpliwość to wiarygodność przedstawionej
historii (mam na myśli zwłaszcza scenę z niedźwiedziem), ale w gąszczu zalet
schodzi ona na drugi plan. A zalet jest całe mnóstwo. Przede wszystkim ta
historia angażuje widza. Sprzyja na pewno temu temat – motyw zemsty i walki o
przetrwanie. Każdy chce żeby głównemu bohaterowi się udało. Ogromnym plusem
jest to, że dzięki nieco metafizycznym retrospekcjom możemy poznać bohatera
granego przez Leonardo DiCaprio, jego przeszłość, która go ukształtowała. Ten film to
zatem nie tylko świetne zdjęcia zjawiskowych plenerów i mocne, zapadające w
pamięć sceny. Jest tu też miejsce na uczucia i refleksję. Samotna wędrówka Hugo Glassa, w której widz ma wrażenie, że uczestniczy, jest podszyta niebywałym
smutkiem, smutkiem ojca chcącego pomścić syna. Leonardo DiCaprio w roli Glassa
jest przekonywujący, ale nie bardziej niż w każdej innej roli. Nie pokazał
niczego wielkiego, ma na koncie wiele lepszych ról. Ale rola w Zjawie była
najbardziej wymagającą w jego życiu, to widać i za to właśnie dostanie Oscara
(musi dostać, inaczej przegram zakład ;)). Za kąpiel w zimnym jeziorze, za czołganie
się po ziemi i cierpliwe znoszenie 5-godzinnej charakteryzacji. Oscar za Zjawę
to będzie dla DiCaprio jednak bardziej Oscar honorowy, za wszystkie te
razy, kiedy go nie dostał. Inne pytanie brzmi czy Leo był najlepszy spośród swoich
współnominowanych? Ale nie widziałam ról Michaela Fassbendera i Bryana
Cranstona więc się nie wypowiem. Wracając do Zjawy, film kradnie DiCaprio jego
przyjaciel, choć nie na ekranie, Tom Hardy. Przyznam, nie doceniałam
Brytyjczyka. Każda scena w Zjawie z jego udziałem to perełka. Swoją postać
zbudował kompletnie, od a do z, poprzez akcent czy mimikę, stał się swoim
bohaterem i zrobił to w taki sposób, że widz od początku życzy mu śmierci. Mam nadzieję, że on także zgarnie w tym roku
najbardziej pożądaną przez aktorów statuetkę.
Podsumowując,
Zjawa to uczta dla oka i dobra rozrywka na wysokim poziomie. Tylko tyle albo aż
tyle.
Sicario 7/10
Im
więcej czasu mija od mojego seansu Sicario, tym lepiej go oceniam. W trakcie oglądania
czułam rozczarowanie – Denis Villeneuve w Labiryncie i Wrogu pokazał jak
oryginalnym, pomysłowym jest reżyserem i jak dobrze wychodzą mu thrillery. Tymczasem
Sicario thrillerem nie jest, w dodatku to film o kartelach narkotykowych, więc
tematyka specyficzna i nie dla każdego interesująca. Na przykład dla mnie. Z
jednej strony nie ma dla mnie w tym filmie żadnego „łał”, z drugiej – doceniam go
jako porządne kino, które ogląda się bezboleśnie. Nie ma w tym filmie nic co
zachwyca, nic co byłoby szczególnie wyróżniające się – oprócz fenomenalnej
muzyki Johana Johanssona, która znakomicie buduje klimat (nominacja do Oscara!). Scenariusz nie jest
wybitny, film momentami nudzi, ale mimo tego jest nieprzewidywalny do samego
końca. Nie trzyma mocno w napięciu, ale na pewno utrzymuje w stanie
zaciekawienia. Duża w tym zasługa aktorów. Emily Bunt początkowo może się
wydawać mdła w swojej roli (zresztą Sicario w ogóle nie ma wyrazistych postaci),
ale z perspektywy czasu trzeba powiedzieć, że taka właśnie miała być –
milcząca, oniemiała, przerażona i zagubiona w sytuacji, w której się znalazła. Josh
Brolin i Benicio del Toro do swoich ról też jak znalazł. Castingowy strzał w
dziesiątkę. Plus Sicario ma sporo mocnych scen, które wgniatają w fotel. W
sumie to dosyć mroczny i ponury obraz, wcale nie taki lekki. Coś w sobie ma.