Polskie kino często mnie miło zaskakuje. Czerwony
pająk był jednym z takich filmów, na które właśnie mocno liczyłam w tej
kwestii. Niestety, stało się dokładnie odwrotnie i film mnie mocno rozczarował.
Tak mocno, że w głowie mam przede wszystkim jedno pytanie: jak można kręcić tak
słabe filmy?
Czerwony pająk to historia seryjnego mordercy i
zafascynowanego nim 19-latka. Skąd się bierze ta fascynacja, ba, skąd w ogóle Karol
wie, kto jest mordercą – tego nie wiemy. I to najbardziej irytuje. Wystarczy
też trochę zagłębić się w fakty, by dowiedzieć, się że film wcale nie jest na
nich oparty. „Czerwony pająk” to bowiem morderca fikcyjny, miejska legenda
chciałoby się powiedzieć, ktoś kto nigdy nie istniał, ale o jego rzekomych
zbrodniach było głośno. Z kolei ktoś taki jak Karol Kot (w filmie mamy Karola
Kremera) rzeczywiście był nastoletnim seryjnym mordercą. Nasz Karol Kremer
mordercą nie jest. Ale chce nim być, podąża więc obsesyjnie tropem „Czerwonego
pająka”. Mamy więc do czynienia z zupełnie niepotrzebnym mixem dwóch
prawdziwych historii, które dały jedną mało strawną. Chyba, że lubicie flaki z
olejem, wówczas jest to film dla Was. Ale nie tyle chodzi o to, że film jest
nudny. Znam nudne filmy, ale mądre, ciekawe, mówiące o czymś ważnym czy
poruszającym. Tymczasem Czerwony pająk nie robi tego, czego bym od takiego
filmu – który miał być thrillerem czy też kryminałem – oczekiwała, a więc nie zgłębia
psychologii postaci, nie tłumaczy motywacji głównego bohatera i w konsekwencji
– nie boję się tego napisać – jest dla mnie po prostu płytki. To co jednak w
nim najgorsze to brak logiki. A cytując klasyka, „to elementarne”. Scenariusz
zbudowany jest na niedopowiedzeniach, które zamiast cieszyć (bo nie wiem, jak
Wy, ale ja lubię kiedy zostawi mi się miejsce na interpretację) irytują,
ponieważ dotyczą kwestii, które akurat wymagają wyjaśnienia. Natomiast kolejne
sceny filmu nie mają uzasadnienia w poprzednich, nie wynikają z siebie i są
mało wiarygodne. Tak jakby pomiędzy nimi jeszcze jakichś scen zabrakło. I tym
samym trudno uwierzyć w nawarstwiające się zbiegi okoliczności, trudno
zrozumieć którąkolwiek z postaci, papierowych, bo ledwie naszkicowanych.
Scenariusz, o ile w ogóle jakiś powstał, ma tyle dziur co ser szwajcarski. A
takie zabiegi jak sugerowanie, że to odzywający się półsłówkami, nie mogący się
z sobą dogadać rodzice są źródłem skrzywionego zachowania Karola, są tak
banalne i oklepane, że aż wstyd. Wszystko
to w filmie, którego zwiastun został zmontowany tak, byśmy sądzili, że mamy do
czynienia z thrillerem/kryminałem/ewentualnie dramatem psychologicznym
najwyższej jakości i który sprawił, że od kilku miesięcy czekałam z
niecierpliwością na możliwość obejrzenia tego filmu na dużym ekranie. Tymczasem
reżyser Marcin Koszałka, uznany dokumentalista i operator, chyba sam do końca
nie wiedział co chce pokazać, o czym powiedzieć i w jakim gatunku to zrobić. Wyszło
mu więc dzieło nijakie, a zaryzykuję nawet stwierdzenie, że po prostu złe,
które niestety położy się cieniem na jego dotychczasowej filmografii.
Jedyne za co w zasadzie można pochwalić Czerwonego
pająka to zdjęcia. To na nich skupił się reżyser, bo w tym akurat jest dobry.
Zdjęcia (zwłaszcza te kręcone w plenerze, a szczególnie nad jeziorem) robią wrażenie, są
wysmakowane i klimatyczne, pokazują też Kraków lat 60. z innej, bardziej brudnej i
mrocznej strony.
Na planie Czerwonego pająka zebrała się ekipa naprawdę
dobrych aktorów. Problem w tym, że nie bardzo mają oni co grać. Piotr Głowacki
i Wojciech Zieliński marnują się w epizodach, a Małgorzata Foremniak i Marek
Kalita, aktorzy wcale nie tylko telewizyjni, co mogliby z powodzeniem udowodnić,
grają postaci zupełnie pozbawione charakteru. Najjaśniej świeci gwiazda Julii Kijowskiej,
która jak zawsze potrafi zaczarować widza. Na pochwałę zasługuje też młody
Filip Pławiak w roli głównej, który przyćmiewa swoją grą partnerującego mu
Adama Woronowicza, grającego poprawnie, ale nie zachwycającego.
Autorski film fabularny Marcina Koszałki dowodzi, że
jest wyraźna różnica w kręceniu filmów dokumentalnych i fabularnych. Różnica,
której nie da się ot tak przeskoczyć. A jednak nie on jeden próbuje przejść z
jednej części szeroko pojętej branży filmowej do drugiej. Pamiętajmy, że nie do
końca wszystko poszło dobrze na przykład w debiucie fabularnym reżysera
teledysków Krzysztofa Skoniecznego, którego Hardkor Disko także nie było
pozbawione scenariuszowych wad. Tymczasem na premierę czeka już Na granicy,
innego dokumentalisty, Wojciecha Kasperskiego. Trzymam kciuki żeby tym razem
poszło lepiej. I żeby rok 2016 przyniósł
mi już tylko seanse dobrych polskich filmów.
Moja ocena: 4/10