Obejrzane
ostatnio:
Skusiłam się na serial MTV sama nie wiedzieć czemu. Chociaż nie, wiem. Skusiły mnie dobre recenzje Zwierza i redakcji Hatak. Po nich liczyłam jednak na więcej niż otrzymałam. Nie uważam bowiem, że Faking It to jakaś perełka, jakiś kamień milowy dla repertuaru MTV czy w ogóle seriali młodzieżowych. To nadal jest tylko jeden z tych dość banalnych, przewidywalnych i cukierkowatych seriali o amerykańskich nastolatkach. Ale mimo wszystko ma ten serial kilka jasnych punktów, które sprawiają, że wyróżnia się bardzo pozytywnie na tle konkurencji. Po pierwsze – nie ma tu wampirów czy innych nadprzyrodzonych mocy ;) Ale to na marginesie. Faking It ma przede wszystkim ciekawy wątek przewodni. Dwie przyjaciółki, by zdobyć sympatię w nowej szkole, postanawiają udawać, że są lesbijkami. Bo akurat w tej szkole, do której chodzą, wszelkie dziwactwa, odstępstwa od normy są jak najbardziej mile widziane. Bycie gejem czy lesbijką to tutaj nie wstyd, lecz powód do dumy. To lesbijka, a nie słodka blondynka otoczona wianuszkiem koleżanek zostaje królową balu. I przede wszystkim stosunek do homoseksualizm jest tu godny pochwały. Homoseksualizm jest tu jednak pretekstem do typowej komedii omyłek, która szybko staje się bardzo przewidywalna. Scenarzyści w pewnym momencie idą na łatwiznę i z czegoś co wydawało się w miarę oryginalne (bo jednak trochę podobne oszustwo znamy z filmu Easy A) robią kolejny serial, w którym roi się od absurdalnych zwrotów akcji, irytujących postaw bohaterów i przewidywalnych intryg. Zaskakujące jednak, że ogląda się to przyjemnie, a to chyba za sprawą tego, że serial jest bardzo dobrze zagrany i dobry od strony technicznej. Na wyróżnienie zasługuje Rita Volk, aktorka wcielająca się w główną rolę – Amy. Jej postać jest najbardziej realistyczna i zmaga się z najciekawszymi dylematami, choć traci nieco na swojej wiarygodności w finale sezonu.
Faking
It na pewno nie jest serialem dla społeczności LGBT, ale nie tym miało być. To
raczej serial dla osób heteroseksualnych, nastolatków, których może
sprowokować, poprzez lekkie podejście do tematu, do jakiejś refleksji. Mam
nadzieję, że tak jest przez nastolatków odbierany. Sprawdza się przy tym jako
tzw. guilty pleasure, zwłaszcza, że każdy odcinek ma tylko nieco ponad 20
minut. Jeśli szukacie czegoś lekkiego i przyjemnego na – jak ja to nazywam –
„odmóżdżenie”, polecam. Sama jestem ciekawa, co będzie dalej, więc pewnie
sięgnę po drugi sezon, którego premiera podobno 23 września.
Ten serial ma tyle plusów, co minusów. Plusy to niewątpliwie cała strona techniczna, w tym zdjęcia, kostiumy czy scenografia, które sprawiają, że bardzo dobrze się na ten serial (właściwie miniserial) patrzy. Plusem jest też aktorstwo. Zarówno Benedict Cumberbatch (zwłaszcza, gdy go porównamy z Sherlockiem), jak i Rebecca Hall (którą też znałam od innej strony) radzą sobie ze swoimi postaciami wyśmienicie. Tyle, że ich bohaterowie są dość trudni do zniesienia. Tak miało pewnie być, a jednak nie przysłużyło się to produkcji. Grany przez Cumberbatcha Christopher to mężczyzna, z którym nigdy nie chciałabym mieć do czynienia. Ciepłe kluchy, facet pozbawiony przysłowiowych jaj, kompletnie niewiedzący czego chce i nie potrafiący postawić na swoim. Sednem serialu jest jego rozdarcie – bo jako człowiek z zasadami, choć zakochany jest w innej kobiecie, nie potrafi porzucić niewiernej żony – jednak jest ono ukazane w mało realistyczny sposób. I mało ciekawy. Akcja Końca defilady jest dość powolna, pozbawiona spektakularnych zwrotów akcji. Tak jak Christopher, ja sama jestem rozdarta. Bo idąc dalej – z jednej strony podobał mi się wątek sufrażystek, z drugiej strony jego protagonistka, Valentine – w której zakochany jest Christopher – to postać bardzo denerwująca – bezbarwna i naiwna. Jak dla mnie serial trąci zbyt dużym melodramatyzmem, podczas gdy wątek miłosny jest tak naprawdę nudny. Parze Christopher/Valentine zupełnie się nie kibicuje, bo w zasadzie nie widać między nimi wzajemnej fascynacji.
Koniec
defilady polecam jednak fanom Downton Abbey i brytyjskich klimatów, bo oni
na pewno coś dla siebie w nim znajdą. Pozostali mogą się zanudzić.
Lubię
seriale historyczne. Byłam ogromną fanką Dynastii Tudorów, więc nazwisko
Michaela Hirsta – scenarzysty serialu Showtime - skusiło mnie do oglądania
Wikingów. Do tego doszedł także rozgłos, który zdobył serial i fakt, że wielu
moich znajomych ten serial ogląda i poleca. Telewizja pokazywała też swego
czasu w kółko zachęcający zwiastun. Z jednej strony byłam ciekawa serialu
wyprodukowanego przez stację History, która przecież nie słynie z bycia
serialową potęgą, a z drugiej trochę się bałam, że serial będzie nastawiony
przede wszystkim na nawalankę, która mnie znudzi. Na szczęście mogę dziś
stwierdzić, że Wikingowie to serial na bardzo wysokim poziomie technicznym, ze
znakomicie napisanymi, barwnymi postaciami i zupełnie nie nudny. Każdy
45-minutowy odcinek upływa w mgnieniu oka, więc najlepiej oglądać co najmniej
dwa odcinki jeden po drugim.
Warto
zaznaczyć, że Wikingów jako społeczności nie należałoby lubić. Byli okrutnymi
najeźdźcami, grabieżcami, których celem było plądrowanie kolejnych królestw. Serial
nie pragnie tego wizerunku zmieniać. Podczas oglądania zapomina się jednak, że
Wikingom nie powinno się kibicować. Ragnar Lothbrook, jego żona Lagertha czy
jego brat Rollo budzą sympatię i podziw (dodam, że są to postaci świetnie
zagrane i do tego przez bardzo urodziwych aktorów). Serial pełen jest silnych,
wyrazistych postaci wobec których trudno przejść obojętnie. To jego największy
plus. Twórcy z równą mocą pokazują jednak ich okrucieństwo, jak i łagodniejsze
strony ich charakterów. Co za tym idzie, na bohaterów się patrzy z dużym
zainteresowaniem, ale trudno o ich jednoznaczną ocenę, co również jest dla
serialu wartością dodatnią. Oczywiście, w serialu nie brakuje intryg,
podstępów, knucia i wątków miłosnych – czyli tego wszystkiego, co powinien mieć
wciągający serial historyczny.
Warto
podkreślić, że zarówno Ragnar Lothbrook, jak i inne postaci serialu,
prawdopodobnie istniał naprawdę. Prawdopodobnie, bo nie brakuje teorii
mówiących, że jest to legendarna postać, na której życiorys składają się tak
naprawdę biografie kilku innych wojowników. Nie mniej jednak, serial jest
podobno dość wierny faktom historycznym. Piszę podobno, bo ja oczywiście nie
jestem w stanie tego sama zweryfikować. Na pewno jednak wysoki budżet – który
widać na ekranie – pozwolił na dokładne oddanie warunków życia czy strojów
Wikingów. Dziwi mnie przy tym, że produkcja nie została jeszcze doceniona przez
wszelkie gremia przyznające serialowe nagrody. Za to widzowie coraz chętniej
stawiają ją w jednym rzędzie z Grą o Tron, co mnie – która GoT z przekory nie
ogląda – bardzo cieszy.
The Killing – sezon finałowy 8+/10
O finałowym sezonie The Killing można teraz przeczytać na większości blogów czy portali filmowych. Nic dziwnego, bo seria ta cieszyła się dużą popularnością. Nie powstrzyma mnie to jednak przed dorzuceniem kilku słów od siebie, choć właściwie mogę się podpisać pod tym, co już zostało napisane. The Killing, które zmartwychwstało dzięki serwisowi Netflix, zostało zakończone w bardzo dobrym stylu. Zyskało więcej czasu antenowego, pojawiły się też przekleństwa. Podtrzymano niejaki motyw przewodni, którym były nastolatki: w pierwszym i drugim sezonie para detektywów Linden/Holder zajmowała się śmiercią młodej dziewczyny, w drugim sezonie zaginięciami nastolatków z patologicznych środowisk, a w ostatnim mamy nastolatka zamieszanego w zabójstwo jego własnej rodziny. Tło, jakim jest szkoła kadetów pozwoliło przy okazji na wprowadzenie bardzo interesującej bohaterki – Margaret Rayne, granej przez Joan Allen, która znakomicie odnalazła się w roli zasadniczej kobiety prowadzącej w szkole rządy silnej ręki. Trudno tę postać rozszyfrować, co jest zdecydowanie dużym plusem. Ale to i tak nic przy tym, co dzieje się w tej serii z parą głównych detektywów. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że z kryminału zrobił się nam dramat psychologiczny, bo ten sezon jak żaden inny skupiony jest na przeżyciach osobistych Linden i Holdera, dręczonych wyrzutami sumienia i obawiających się o swoją przyszłość, co ma związek z wydarzeniami z finału trzeciej serii. To sprawia, że tak naprawdę widza mniej interesuje sama sprawa, którą się zajmują, a bardziej ich własne losy. Napięcie w tej kwestii narasta z odcinka na odcinek, a widz niemal do samego końca trzymany jest w niepewności. Zakończenie, jakie serwują nam twórcy jest trudne do przewidzenia. Chyba mało kto spodziewał się scenariusza, jaki napisano dla Linden i Holdera. Trzeba jednak powiedzieć, że zakończenie jest niemal bezbłędne, i dzięki temu, że rozegrano je tak, a nie inaczej, zapadnie widzom w pamięci na długo. To zdecydowanie jedno z najlepszych serialowych zakończeń, jakie dano mi było zobaczyć. Co jeszcze ważne – w tym sezonie, jako że potencjał dramatyczny serialu się zwiększył, Mirelle Enos i Joel Kinnaman wznieśli się na wyżyny swojego aktorskiego talentu. Dwójka nieznanych szerzej aktorów nie powinna teraz mieć kłopotów ze znalezieniem pracy. A Enos po tych 4 latach powinna w końcu zostać uhonorowana jakąś nagrodą.
O finałowym sezonie The Killing można teraz przeczytać na większości blogów czy portali filmowych. Nic dziwnego, bo seria ta cieszyła się dużą popularnością. Nie powstrzyma mnie to jednak przed dorzuceniem kilku słów od siebie, choć właściwie mogę się podpisać pod tym, co już zostało napisane. The Killing, które zmartwychwstało dzięki serwisowi Netflix, zostało zakończone w bardzo dobrym stylu. Zyskało więcej czasu antenowego, pojawiły się też przekleństwa. Podtrzymano niejaki motyw przewodni, którym były nastolatki: w pierwszym i drugim sezonie para detektywów Linden/Holder zajmowała się śmiercią młodej dziewczyny, w drugim sezonie zaginięciami nastolatków z patologicznych środowisk, a w ostatnim mamy nastolatka zamieszanego w zabójstwo jego własnej rodziny. Tło, jakim jest szkoła kadetów pozwoliło przy okazji na wprowadzenie bardzo interesującej bohaterki – Margaret Rayne, granej przez Joan Allen, która znakomicie odnalazła się w roli zasadniczej kobiety prowadzącej w szkole rządy silnej ręki. Trudno tę postać rozszyfrować, co jest zdecydowanie dużym plusem. Ale to i tak nic przy tym, co dzieje się w tej serii z parą głównych detektywów. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że z kryminału zrobił się nam dramat psychologiczny, bo ten sezon jak żaden inny skupiony jest na przeżyciach osobistych Linden i Holdera, dręczonych wyrzutami sumienia i obawiających się o swoją przyszłość, co ma związek z wydarzeniami z finału trzeciej serii. To sprawia, że tak naprawdę widza mniej interesuje sama sprawa, którą się zajmują, a bardziej ich własne losy. Napięcie w tej kwestii narasta z odcinka na odcinek, a widz niemal do samego końca trzymany jest w niepewności. Zakończenie, jakie serwują nam twórcy jest trudne do przewidzenia. Chyba mało kto spodziewał się scenariusza, jaki napisano dla Linden i Holdera. Trzeba jednak powiedzieć, że zakończenie jest niemal bezbłędne, i dzięki temu, że rozegrano je tak, a nie inaczej, zapadnie widzom w pamięci na długo. To zdecydowanie jedno z najlepszych serialowych zakończeń, jakie dano mi było zobaczyć. Co jeszcze ważne – w tym sezonie, jako że potencjał dramatyczny serialu się zwiększył, Mirelle Enos i Joel Kinnaman wznieśli się na wyżyny swojego aktorskiego talentu. Dwójka nieznanych szerzej aktorów nie powinna teraz mieć kłopotów ze znalezieniem pracy. A Enos po tych 4 latach powinna w końcu zostać uhonorowana jakąś nagrodą.
Pozostaje
pytanie: co dalej? Przyznam, że The Killing należał do grona moich ulubionych
seriali, bo przepadam za takimi ciężkimi, deszczowymi kryminałami, a duet
Linden/Holder to dla mnie jedne z najlepiej napisanych serialowych postaci. A
więc jak żyć bez nich? Zwłaszcza, gdy widziało się już prawie wszystkie podobne
seriale? Co prawda, nie oglądałam
oryginału, czyli Forbrydelsen, ale jest podobno dużo gorszy (tym większe brawa
dla twórców The Killing, bo amerykański remake rzadko jest w stanie przebić
europejski oryginał, a tu się udało osiągnąć nawet więcej). Mimo wszystko –
jest coś na czarną godzinę ;)
O tym serialu napiszę krótko: strzeżcie się! Dziwię się dziś sama sobie, że punkt wyjścia tej produkcji nie wydał mi się od początku absurdalny – dziewczyna ze współczesności trafia do świata z powieści Jane Austen. Wydawało mi się, że może być ciekawie. Ale okazało się inaczej, bo na ten serial nie da się patrzeć – dałam sobie spokój po 1,5 odcinka. I nie chodzi mi o to, że to jakaś profanacja twórczości Austen. Niech sobie ludzie uwspółcześniają, kombinują, trawestują. Ale żeby to miało sens, żeby było ciekawe, zabawne albo wywoływało jakieś inne emocje, poza irytacją. W świecie Jane Austen jest: A-nudne, B-ma irytujacą bohaterkę zagraną przez kompletne beztalencie, C-nie jest śmieszne, a chyba byłoby to lepsza konwencja dla takiej fabuły (wystarczy wspomnieć serię Goście, goście, która rozśmiesza mnie do łez). Okazało się, że nie jestem w stanie zaakceptować zderzenia głupiutkiej dziewczyny uzależnionej od zdobyczy współczesnego świata z obyczajowością początku XIX wieku opowiedzianej zupełnie na serio. Zabrakło jakiegokolwiek dystansu i umiejętności ciekawego pokazania kontrastowej obyczajowości dwóch różnych epok. Nie polecam, a wręcz odradzam. ITV (producent serialu) to jednak nie BBC.
Obecnie
oglądam:
Pozostawieni 7/10
Serial stacji HBO kreowano na wielkie serialowe wydarzenie, produkcję, która może stać się takim fenomenem jak Lost. Bo i scenarzysta ten sam – Damian Lindelof, wspomagany tym razem przez Toma Perrottę, autora książki Pozostawieni. Perrota wcześniej miał do czynienia z filmem – jego Małe dzieci doczekały się świetnej ekranizacji z Kate Winslet w roli głównej. Pozostawieni opowiadają o tym, że nagle, bez wyjaśnienia, w jednej chwili zniknęło 2 % populacji. I jak sam tytuł wskazuje, opowiada o tych, którzy zostali i o tym, jak sobie radzą w obliczu niewyjaśnionej zagadki i utraty najbliższych osób. W rezultacie Pozostawieni to nie żadne sci – fi, a ciężki dramat psychologiczny. Po 7 odcinkach mogę stwierdzić, że ma swoje słabsze i lepsze momenty (zdecydowanie odcinek 6 – skupiony na historii jednej bohaterki - jest najlepszy jak do tej pory). Oglądam go, ale bez większego zaangażowania. Pozostawionych porównuje się do Six Feet Under, jednak oglądając tamten serial czułam więcej emocji, bardziej przeżywałam perypetie bohaterów. Tu na razie trudno się z kimś zżyć, a przedstawione sytuacje nierzadko wydają się dość mało prawdopodobne. Ale mimo to jest w tym serialu coś przyciągającego, intrygująca nutka niedopowiedzenia, tajemnicy, która skłania mnie do sięgania po każdy kolejny odcinek.
Drugi sezon serialu Showtime o prekursorach w dziedzinie badań nad ludzką seksualnością niestety nie zachwyca mnie już tak mocno jak pierwszy, choć nadal trzyma wysoki poziom i ogląda się go z przyjemnością. Zdecydowanie brakuje mi wątków innych bohaterów, którzy byli obecni w pierwszej serii. Przepadli gdzieś Barton i Margaret, nie ma Ethana, brakuje Vivian ani tryskającej radością Jane. Ciekawie jest jednak w życiu Billa i Virginii. Po pierwsze, mamy na pierwszym planie ich sekretny związek, który sam w sobie jest relacją skomplikowaną, a komplikuje ją jeszcze małżeństwo Billa, który jako mężczyzna honorowy, póki co nie wyobraża sobie odejść od żony. Zresztą, puytanie: co on w ogóle czuje do Ginni? A do Libby? Najciekawiej w tym sezonie chyba wypada wątek, którego częścią jest Libby, nie potrafiąca poradzić sobie samodzielnie z macierzyństwem i jak się okazuje niepozbawiona uprzedzeń rasowych. Do tego ciekawie poprowadzono relację między Virginią a Lilian. Swoją drogą wcielającą się w dr DePaul Julianne Nicholson jest w swojej roli znakomita (podobnie zresztą gra w Zakazanym imperium). Póki co mało jest w tym sezonie tytułowego seksu, nie mówiąc już o seksie w służbie nauki. Bill miota się między kolejnymi szpitalami, Virginia nie może z nim współpracować, a w związku z tym badania stoją w miejscu. Za mną jednak dopiero 4 odcinki, więc mam nadzieję, że scenarzyści rozwiną jeszcze skrzydła. Poza tym, należy pamiętać, że serial oparty jest na faktach, a tych nie da się zmienić.
Trochę niespodziewanie dla samej siebie zaczęłam oglądać nowość ze stajni HBO (a właściwie należącej do niej Cinemax). Nie lubię Clive’a Owena, więc tym bardziej jest to dziwne. Ale zachęciło mnie nazwisko reżysera – Steven Soderbergh to przecież w świecie filmu nie byle kto. Ogłosił, że odchodzi na emeryturę, a The Knick to jego rozstanie z kamerą. I będzie to chyba rozstanie w wielkim stylu. Dlaczego jeszcze zdecydowałam się na The Knick? Bo główny bohater, dr John W. Thackery, to dr House z początku XX wieku. Nie da się uciec przed tym porównaniem, bo obaj lekarze są nieustępliwi, uparci, nie przebierający w słowach i genialni w tym co robią, a przy tym uzależnieni od leków – House od Vicodinu, Thackery od kokainy. A ja – no cóż, może to perwersyjne – znajduję dużą przyjemność w oglądaniu produkcji o ludziach zmagających się z uzależnieniem od narkotyków. Może dlatego, że są to zazwyczaj fascynujące, charyzmatyczne postaci? Już czuję, że Thackery właśnie taki jest i że tą rolą Owen zyska w końcu moją sympatię. Ale The Knick to nie tylko sam Thackery. Ciekawie zapowiadają się i inne postaci, jak np. młoda pielęgniarka Lucy (grana przez Eve Hewson, prywatnie córkę Bono, a aktorsko znana z Wszystkich odlotów Cheyenne’a), jedyna wtajemniczona póki co w sekret Thackery’ego, młody lekarz Bertie czy intrygująca siostra Harriet. Ciekawa jestem, w jakie relacje ze sobą wejdą ci i inni bohaterowie. Póki co mamy wyraźny konflikt Thackery’ego z czarnoskórym lekarzem, Algernonem Edwardsem. Tym, co wyróżnia The Knick na tle dotychczasowych znanych nam produkcji medycznych jest bardzo dosłowne pokazanie zabiegów medycznych. Tutaj ciało to faktycznie żywa tkanka, krew leje się szerokim strumieniem, wnętrzności są na wierzchu i wszystko wygląda bardzo naturalnie. No ale w końcu serial kosztował nie mało, więc można to realistycznie pokazać. Myślę, że tym co przesądzi o sukcesie serialu będzie jednak fakt, że oglądamy tak naprawdę prekursorów chirurgii i współczesnej medycyny w ogóle. Tego jeszcze w telewizji nie było, więc jest to dla nas interesująca nowość. The Knick pozwali nam zobaczyć, jak wyglądała medycyna ponad sto lat temu, jak sobie radzono i jak przebiegała rewolucja, która doprowadziła nas do punktu, w którym jesteśmy dziś. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, ale sądzę że The Knick będzie jednym z tegorocznych serialowych objawień.
P.S.
No i zapomniałam o muzyce – stoi za nią Cliff Martinez, czyli twórca
hipnotyzującego soundtracku do Drive. To mówi samo za siebie. Tego trzeba
posłuchać.
Nie
wiem, czemu tak długo zwlekałam z obejrzeniem tej wychwalanej, choć trochę
niszowej serii. Chyba dlatego, że czytałam książkę, na podstawie której
powstała i bałam się rozczarowania. Może dobrze jednak zrobiłam, że zwlekałam. Zazdroszczę
bowiem tym, którzy OITNB mają dopiero przed sobą. Ja kończę drugi sezon i będę
musiała dłuuuugo czekać na następny. A jest na co. Choć druga seria jest
minimalnie słabsza od pierwszej, to jednak jest to serial genialny, wybitny i
co tam jeszcze chcecie. To kompendium wiedzy
o kobietach, przy czym nie powiedziałabym, że jest to serial
feministyczny. I tę równowagę sobie w nim cenie. Mnogość bohaterek – ku mojemu
zaskoczeniu – także działa na plus. Jest tu tyle różnych postaci, o tak różnych
problemach i charakterach, że nie trudno o sympatie i antypatie, a te sprawiają
przecież, że każdy serial ogląda się z większym zaangażowaniem. Scenarzyści OITNB
posiedli wyjątkowy dar do opowiadania historii, umiejętnie przeplatając plany
czasowe i wielokrotnie zaskakując. Ponadto, co ciekawe, wychodzą poza mury
więzienia, śledząc poczynania narzeczonego głównej bohaterki, a potem także
życie prywatne pracowników więzienia. Już teraz Wam polecam, naprawdę nie ma na
co czekać (serial spodoba się także mężczyznom, jestem tego pewna), a ja już
wkrótce napiszę obszerniejszą recenzję. Póki co świetna piosenka z czołówki.