Lubię
oglądać nowe filmy, takie które przemknęły niezauważenie, nie były wyświetlane
w kinach, miały kulawą promocję na DVD albo zaistniały w Polsce jedynie dzięki
płatnym kanałom filmowym. Takie filmy, niejednokrotnie małe, niezależne, bez
wielkiego budżetu, często autorskie, dają mi wielką przyjemność oglądania. Nie
muszę się niczego spodziewać, jestem pozbawiona oczekiwań, daję się zaskoczyć.
To zupełnie coś innego niż w przypadku, gdy za filmem stoi głośne nazwisko
reżysera i pokaźny budżet. Nie trudno wtedy o rozczarowanie. W przypadku tych
filmów, o których napiszę dzisiaj, może być mowa co najwyżej o tym, że czegoś w
nich zabrakło. Ale na ogół są to bardzo pozytywne zaskoczenia. Jak w poniższych
przypadkach.
Pitch Perfect 7+/10
Do Pitch Perfect podchodziłam z niechęcią i sceptycyzmem. Czy spodoba mi się film o grupie wokalnej założonej na jednym z amerykańskich uniwersytetów? Czy warto oglądać coś tak przewidywalnego? Kolejną historię o przyjaźni i miłości z rywalizacją w tle? Patrząc na grupkę dziewczyn z plakatu przypomniały mi się Wredne dziewczyny i wszelkie tego typu produkcje niskich lotów. Ale pozytywne recenzje na innych blogach sprawiły, że dałam filmowi szansę. W końcu co miałam do stracenia poza niespełna dwoma godzinami życia?
Do Pitch Perfect podchodziłam z niechęcią i sceptycyzmem. Czy spodoba mi się film o grupie wokalnej założonej na jednym z amerykańskich uniwersytetów? Czy warto oglądać coś tak przewidywalnego? Kolejną historię o przyjaźni i miłości z rywalizacją w tle? Patrząc na grupkę dziewczyn z plakatu przypomniały mi się Wredne dziewczyny i wszelkie tego typu produkcje niskich lotów. Ale pozytywne recenzje na innych blogach sprawiły, że dałam filmowi szansę. W końcu co miałam do stracenia poza niespełna dwoma godzinami życia?
Pitch
Perfect okazał się wspaniałym filmem na poprawę humoru. Filmem, przy którym
zapomniałam o codzienności. Po prostu przeniosłam się do studenckiego campusu i żyłam perypetiami
bohaterów, zostawiając wszystkie troski za sobą. A nie trudno wsiąknąć w tę
historię, która jest atrakcyjnie zmontowana i ubarwiona świetną muzyką. Znane
utwory w nowych interpretacjach brzmią niezwykle świeżo i każdy miłośnik
musicali czy filmów muzycznych powinien to docenić. Oczywiście, film może nie
spodobać się tym, którzy współczesnej muzyki popowej – bo taka tu się głównie
pojawia – nie trawią, ale zakładam, że im nawet przez myśl nie przyszłoby
sięgnięcie po niego. Pozostali powinni rozkoszować się reinterpretacjami
Titanium czy piosenek Bruno Marsa. Co ważne, aktorzy w Pitch Perfect naprawdę
umieją śpiewać i naprawdę śpiewają sami (niedowiarków odsyłam do filmiku z
przygotowań do kręcenia filmów na YT ).
Obok
muzyki, druga istotna sprawa w Pitch Perfect to główna bohaterka, której nie
sposób nie polubić. Beca, czyli Anna Kendrick, jest początkowo niechętna swojej
obecności na uniwersytecie, która odciąga ją od jej pasji, czyli tworzenia
muzyki. Jest zbuntowana i niezależna, co przejawia się i w jej wyglądzie i podejściu do ludzi. Choć trudno uwierzyć, że taka osoba przyłączyłaby się do
nudnego zespoliku śpiewającego smętne ballady, tak się właśnie staje i wnosi ona do niego powiew
świeżości, który z czasem zamienia się w prawdziwą rewolucję. Najlepsze w Pitch
Perfect są te sceny, w których Beca odważa się na sprzeciw i zaproponowanie
własnego zdania. I te, w których Anna Kendrick śpiewa solo, bo jak się okazuje,
ma świetny głos. Scena, w której acapella wykonuje tzw. „cup song” jest tego
najlepszym dowodem.
Można
zarzucać, że Pitch Perfect to mniej udana wersja Glee, jak twierdzą fani tego
serialu. Być może produkcja o licealnym chórze była inspiracją dla twórców
filmu, ale przecież to nie zbrodnia. Glee nie oglądałam, jednak sądzę, że z
Pitch Perfect łączy go tylko aspekt muzyczny. Nie będę Was oszukiwać, że pod
płaszczykiem filmu muzycznego, Pitch Perfect kryje w sobie jakieś życiowe
mądrości. W ładny sposób mówi jednak o tolerancji (grupa Barden Bellas to grupa
wyrzutków), jedności i wytrwałości w dążeniu do celu. Historia miłosna, bo
oczywiście jest miejsce i na taką, jest niegłupia i nie cukierkowa, a w jej tle
pojawia się kultowy Klub winowajców.
Jednym słowem, Pitch Perfect to bardzo przyjemny film, który z pewnością
nie uwłaczy Waszej godności wyrafinowanych kinomanów. Czasem nie warto być
snobem ;)
Cudowne
tu i teraz to, oględnie mówiąc, film twórców 500 dni miłości, co stanowić ma jego
najlepszą rekomendację. W istocie, ten właśnie slogan na plakacie skłonił mnie
od zapoznania się z tym filmem. Ale scenarzyści filmu Marka Webba tym razem się nie postarali, bo Cudowne tu i teraz zdecydowanie nie ma tej
świeżości, co 500 dni..., nie jest tak urokliwe i nieprzewidywalne.
Bliżej mu do kolejnej stereotypowej historii miłosnej, którą przecież film
Webba nie był. Tu, co prawda, też ma mamy w pewnym momencie łamanie konwencji,
ale całość jest jednak mocno przewidywalna i nawet zakończenie – dla jednych
otwarte - według mnie jest zwyczajnym happy endem. Bohaterami filmu są
nastolatki: chłopak – dusza towarzystwa, który nie może zapomnieć o swojej byłej
dziewczynie, i dziewczyna w typie outsiderski, pasjonująca się literaturą
science – fiction. Pozornie reprezentują dwa różne światy: on towarzyski i
rozrywkowy, ona cicha i grzeczna. Twórcy filmu bardzo ściśle trzymają się
schematu i szybko zbliżają parę do siebie. Problemem jest chłopak, który mimo
wszystko wciąż chciałby odzyskać byłą i wcale nie jest pewien, czy chce być z
Aimee. To jego postawa, jego decyzje są w centrum fabuły i one decydują o jej
dalszych losach. Nie ma tu jednak nic zaskakującego, nic czego byśmy już nie
widzieli w podobnych produkcjach. A co za tym idzie, film w pewnym momencie
staje się po prostu nudny, bo i tak wiadomo, do czego to wszystko zmierza. Ale
plusem są role Shailene Woodley i Milesa Telllera, którzy z grupy aktorów młodego
pokolenia są jeszcze jednymi z mniej opatrzonych, a przez to bardzo
wiarygodnych. Podsumowując, film całkiem przyjemny, ale mało oryginalny.
Brytyjski
film Now is good w polskiej wersji doczekał się bardzo dziwnego tłumaczenia
Niech będzie teraz, którego nie mam zamiaru używać. Czy Teraz jest dobrze
byłoby gorszym tytułem? Być może dystrybutor na takie tłumaczenie nie wpadł. Ale
to tylko uwaga na marginesie. Ten film chce Wam bardzo polecić, bo jest to
zdecydowanie jeden z najlepszych filmów o umieraniu, jakie oglądałam. O takich
filmach pisze się trudno, trudno się je też ocenia. Bo przecież choroba,
nadchodząca śmierć to są zawsze tematy, które działają na emocje i często takie
filmy ocenia się bardziej sercem niż rozumem. Ale myślę, że w tym wypadku udało
mi się tego ustrzec, bo doceniam przede wszystkim sposób, w jaki ten film
został zrealizowany. Zaznaczam od razu, że nie czytałam książki Zanim umrę, na
podstawie której powstał, więc nie oceniam go jako ekranizacji.
Bohaterką
filmu jest 17-letnia Tessa, która od kilku lat zmaga się z białaczką. Ponieważ
kolejne leki i terapie nie skutkują, a jej stan po nich wręcz się pogarsza,
dziewczyna postanawia przerwać leczenie, by przeżyć ostatnie tygodnie swojego
życia we względnie dobrym stanie. Takim, który pozwoli jej na realizację listy
rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Co jest na liście? Pierwszy seks, samodzielna
jazda samochodem, spróbowanie narkotyków, drobna kradzież, sława…Dziewczyna
krok po kroku realizuje kolejne punkty z listy. Do swojej choroby podchodzi
niezwykle dojrzale. To właśnie postawa Tessy decyduje o wyjątkowości tej historii.
Dziewczyna mimo nieuchronnego wyroku zachowuje zimną krew i stara się cieszyć
życiem, które jej zostało, wykorzystywać każdą chwilę. Grająca ją Dakota
Fanning najlepsza jest w momentach, gdy Tessę jednak opuszcza dobry humor, a
przychodzi złość i żal na bezradność i niemoc. Ciekawe są relacje dziewczyny z
rodzicami. Paddy Considine gra wychowującego ją ojca, który nie do końca
potrafi do Tessy dotrzeć i nie potrafi zaakceptować, że córka umiera. Z kolei nie
mieszkająca z nimi matka (Olivia Williams) już dawno się poddała i w obliczu
choroby córki jest kompletnie bezradna, co świetnie widać w scenie, w której
Tessa dostaje krwotoku. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze chłopak. Można
oczywiście krytykować i zastanawiać się, na ile prawdopodobne jest pojawienie
się wielkiej miłości na kilka tygodni przed śmiercią, ale ten wątek również
jest potrzebny. Adam uosabia przyszłość, której Tessa nie ma – rodzinę, której
nie założy, dzieci, których nie będzie miała, miejsca, których z nimi nie
odwiedzi, przygody, których nie przeżyje. Now is good jest filmem smutnym,
zwłaszcza w ostatnich kilkunastu minutach, ale paradoksalnie nastrajającym
pozytywnie. Historia Tessy została przedstawiona w taki sposób, aby zachęcić
widza do czerpania radości z samego faktu istnienia, skłonić do korzystania z
życia, póki jest na to czas. Co ważne, to nie jest melodramat w rodzaju Szkoły
uczuć czy klasyka – Love Story. To film, który nie wyciska łez manipulując
widzem. Film nakręcony w bardzo brytyjski sposób – a więc bez użalania się i oczywistych
rozwiązań. Naprawdę warto obejrzeć.
Kumple
od kufla to właściwie film czterech aktorów, autorski pomysł Joe Swanberga,
który teoretycznie napisał do niego scenariusz, jednak sceny są w nim
improwizowane. I może właśnie dlatego ogląda się go tak dobrze, choć pozornie
powinien nudzić, bo nie dzieje się w nim wiele. Nie ma w nim jednak
sztuczności, jest za to prawda o międzyludzkich relacjach, są emocje, które
wydają się prawdziwe i przemawiają do widza, który autentycznie przejmuje się
historią bohaterów. A są nimi Kate i Luke, którzy pracują wspólnie w browarze,
marząc o tym, że kiedyś założą wspólnie pub. A więc kumple od kufla i to nie
tylko w przenośni – piwo leje się na ekranie strumieniami (a raczej przewijają
się przez niego kolejne kubki, kufle i butelki wypełnione tym płynem). Kate
i Luke świetnie się razem dogadują. Na
oko znacznie lepiej niż Kate ze swoim chłopakiem, a Luke ze swoją narzeczoną.
Co widać doskonale, gdy pary wyjeżdżają na weekend za miasto, gdzie Kate
większość czasu spędza z kumplem z pracy, a jej chłopak, Chris, z Jill, dziewczyną Luke'a. Nikt niczego jednak nie podejrzewa,
nikt o nikogo nie jest zazdrosny – teoretycznie wszystko gra. Ale Chris nagle zrywa z Kate. Tymczasem narzeczona Luke'a wyjeżdża służbowo. Przyjaciele zostają więc sami. Ale jeśli myślicie, że od razu wpadną sobie w ramiona –
jesteście w błędzie. Swanberg w swoim filmie opowiada o bardzo ciekawym
przypadku, o bardzo ciekawej relacji, budując między bohaterami seksualne
napięcie, ale bez jednoznacznego określenia, czy faktycznie mają się oni ku
sobie. Będzie zdrada czy jej nie będzie? Tego nie zdradzę, bo film wart jest
tego, byście sami go obejrzeli. Zachęca do tego także obsada – Olivia Wilde,
Jake Johnson (bardzo się cieszę, że New Girl otworzyło mu drzwi do kariery),
Anna Kendrick i Ron Livingstone.
Całkiem zabawna historia 6/10
Całkiem zabawna historia to jeden z tych pokrzepiających (przynajmniej z założenia) filmów, które niewiele mają w sobie prawdopodobieństwa. Historia chłopaka, który sam zgłasza się do szpitala psychiatrycznego, gdyż myśli o popełnieniu samobójstwa, a w szpitalu odkrywa oczywiście, że życie może być piękne i dlatego warto żyć. To tak w dużym skrócie. Pobyt w szpitalu uświadamia Craigowi przede wszystkim, że ludzie zmagają się z większymi problemami niż on. Poznaje sympatycznego, choć zrzędliwego 40-latka i piękną nastolatkę, która z miejsca się w nim zakochuje. Na oddziale panuje przyjazna atmosfera i aż żal wyjeżdżać…Ogląda się to jednak nieźle, bo twórcy postawili przede wszystkim na atrakcyjną formę. Kierując swój film do nastolatków pamiętali o tym, że młodzież ceni dziś sobie nowoczesne rozwiązania – teledyskowy montaż, slow motion czy stopklatki. Dzięki takim zabiegom rzeczywiście film nie jest tak nudny, jak mógłby być. Bo w gruncie rzeczy jest to film dość monotonny, bez wyraźnych punktów zwrotnych. Dużym atutem jest jednak aktorstwo. Gdyby nie Zach Galifianakis film na pewno by wiele stracił. A aktor, znany przecież z komediowych (żeby nie powiedzieć kretyńskich) ról, pokazał się w nim od strony dramatycznej, choć talent do rozśmieszania również mu się przydał, i zrobił to bardzo przekonująco. Młody Keir Gilchrist również dobrze się spisał i udźwignął ciężar grania roli głównej. A na Emmę Roberts po prostu miło się patrzy. Co jednak przede wszystkim mnie ujęło, to podjęcie dość przemilczanego tematu. Mianowicie nasz bohater, Craig, myśli o samobójstwie i popada w depresję nie dlatego, że jest nie lubiany czy nie ma dziewczyny albo właśnie go któraś rzuciła. Na jego samopoczucie wpływa presja, pod jaką znajduje się, chodząc do dobrej, a nawet, można powiedzieć elitarnej, szkoły. Wmawia mu się, że musi coś osiągnąć, iść na dobre studia, by być w życiu kimś, a żeby tak się stało musi ciężko się uczyć, kosztem innych przyjemności. Takie oczekiwania ma wobec niego także ojciec. Chłopaka jednak w pewnym momencie ambicje, do jakich się go nakłania, zaczynają przerastać. Odbierają radość z życia. Wydaje mi się, że ta właśnie kwestia to problem aktualny – tak na Zachodzie, jak i u nas – i faktycznie może prowadzić do jakichś zaburzeń. Okazuje się przecież, że w otoczeniu Craiga więcej osób ma podobne problemy. Film pokazuje, że nie należy się ich wstydzić i do depresji należy się przyznać, bo nie jest to nic nienormalnego. Chory na depresję to nie wariat, o czym Craig przekonuje się na własnej skórze. Jednak takie przesłanie nie wystarczy, by uznać Całkiem zabawną historię za coś więcej niż film poprawny. Gdyby nie tło – a więc szpital psychiatryczny – jest to historia jakich wiele, przedstawiona w bardzo typowy i przewidywalny sposób.
Całkiem zabawna historia to jeden z tych pokrzepiających (przynajmniej z założenia) filmów, które niewiele mają w sobie prawdopodobieństwa. Historia chłopaka, który sam zgłasza się do szpitala psychiatrycznego, gdyż myśli o popełnieniu samobójstwa, a w szpitalu odkrywa oczywiście, że życie może być piękne i dlatego warto żyć. To tak w dużym skrócie. Pobyt w szpitalu uświadamia Craigowi przede wszystkim, że ludzie zmagają się z większymi problemami niż on. Poznaje sympatycznego, choć zrzędliwego 40-latka i piękną nastolatkę, która z miejsca się w nim zakochuje. Na oddziale panuje przyjazna atmosfera i aż żal wyjeżdżać…Ogląda się to jednak nieźle, bo twórcy postawili przede wszystkim na atrakcyjną formę. Kierując swój film do nastolatków pamiętali o tym, że młodzież ceni dziś sobie nowoczesne rozwiązania – teledyskowy montaż, slow motion czy stopklatki. Dzięki takim zabiegom rzeczywiście film nie jest tak nudny, jak mógłby być. Bo w gruncie rzeczy jest to film dość monotonny, bez wyraźnych punktów zwrotnych. Dużym atutem jest jednak aktorstwo. Gdyby nie Zach Galifianakis film na pewno by wiele stracił. A aktor, znany przecież z komediowych (żeby nie powiedzieć kretyńskich) ról, pokazał się w nim od strony dramatycznej, choć talent do rozśmieszania również mu się przydał, i zrobił to bardzo przekonująco. Młody Keir Gilchrist również dobrze się spisał i udźwignął ciężar grania roli głównej. A na Emmę Roberts po prostu miło się patrzy. Co jednak przede wszystkim mnie ujęło, to podjęcie dość przemilczanego tematu. Mianowicie nasz bohater, Craig, myśli o samobójstwie i popada w depresję nie dlatego, że jest nie lubiany czy nie ma dziewczyny albo właśnie go któraś rzuciła. Na jego samopoczucie wpływa presja, pod jaką znajduje się, chodząc do dobrej, a nawet, można powiedzieć elitarnej, szkoły. Wmawia mu się, że musi coś osiągnąć, iść na dobre studia, by być w życiu kimś, a żeby tak się stało musi ciężko się uczyć, kosztem innych przyjemności. Takie oczekiwania ma wobec niego także ojciec. Chłopaka jednak w pewnym momencie ambicje, do jakich się go nakłania, zaczynają przerastać. Odbierają radość z życia. Wydaje mi się, że ta właśnie kwestia to problem aktualny – tak na Zachodzie, jak i u nas – i faktycznie może prowadzić do jakichś zaburzeń. Okazuje się przecież, że w otoczeniu Craiga więcej osób ma podobne problemy. Film pokazuje, że nie należy się ich wstydzić i do depresji należy się przyznać, bo nie jest to nic nienormalnego. Chory na depresję to nie wariat, o czym Craig przekonuje się na własnej skórze. Jednak takie przesłanie nie wystarczy, by uznać Całkiem zabawną historię za coś więcej niż film poprawny. Gdyby nie tło – a więc szpital psychiatryczny – jest to historia jakich wiele, przedstawiona w bardzo typowy i przewidywalny sposób.
Sztuki wyzwolone 7/10
Sztuki
wyzwolone to autorskie dzieło Josha Radnora, który powszechnie znany jest jako
Ted z Jak poznałem waszą matkę (o czym nie miałam pojęcia oglądając film).
Okazuje się jednak, że serialowy aktor jest też scenarzystą i reżyserem, a
Sztuki wyzwolone to nie pierwszy film, którego jest twórcą. Jeśli każdy film
Radnora to taka prosta, urzekająca historia, mam ochotę obejrzeć je wszystkie.
Sztuki wyzwolone opowiadają o facecie po 30-tce, skrytym romantyku, marzycielu
uciekającym w świat książek, który powraca do campusu swojej uczelni w niewielkim
miasteczku w Ohio, gdzie zostaje zaproszony przez ulubionego profesora
odchodzącego na emeryturę. Ma wygłosić przemowę na kolacji na jego cześć. W
kampusie Jesse poznaje Zibby, 19-letnią studentkę pełną młodzieńczych ideałów. W
osobie tej trójki bohaterów: profesora, Jesse’a i Zibby Radnor skupia
przemyślenia na temat młodości, międzypokoleniowych różnic, dojrzałości i
zderzania się ideałów z rzeczywistością. To w pewnym sensie film o tym, jak
bardzo czas wszystko zmienia, jak bardzo wpływa na nasze decyzje i pojmowanie
świata. Ciekawa jest postać Jesse’a, który wydaje się być mężczyzną na wymarciu
– szukając swojego miejsca w życiu nie bierze tego, co ma w zasięgu ręki, nie
zadowala się półśrodkami, które są wbrew jego przekonaniom. Nie znajdziemy tu zresztą
przewidywalnych rozwiązań. Tam gdzie większość twórców postąpiłaby
schematycznie, tam Radnor zaskakuje. Jego film snuje się powoli, pozbawiony
jest fajerwerków, ale ma za to inne atuty: u Radnora pisze się listy, czyta się
książki i celebruje dość staroświeckie podejście do życia. Aktorsko na uwagę z
pewnością zasługuje oprócz Radnora Elisabeth Olsen, która udowadnia po raz
kolejny, że ze swoimi sławnymi starszymi siostrami niewiele ma wspólnego –
począwszy od urody, przez talent, a na wyborze ról skończywszy. O Allison
Janney i Richardzie Jenkinsie wspominać nie muszę, bo to uznani aktorzy. Szkoda
jedynie, że więcej do zagrania nie dostała Elizabeth Reaser.
Sztuki
wyzwolone ogląda się bardzo przyjemnie, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że
jest to film słodko-gorzki. Cała historia podszyta jest melancholią i
nostalgią, choć ostatnia scena przepełniona jest optymizmem i sprawia, że
całościowy wydźwięk filmu jest bardzo pozytywny. Ale wiarygodność tej historii lepiej
przemilczeć.