30.12.2014

Kulturalne podsumowanie roku 2014

Przyszła pora na kolejne roczne podsumowanie po mojemu. Dwa poprzednie znajdziecie tu i tu

W tym roku moje statystyki względem roku minionego trochę spadły, co spowodowane było zmianą trybu życia. 

Filmy

Zacznijmy od filmów. 113 filmów obejrzałam w tym roku po raz pierwszy (w obliczeniu tego oczywiście pomaga Filmweb), ale trzeba dodać filmy obejrzane ponownie, a tych mogło być ok. 15, więc razem obejrzałam ok. 130 filmów.

Żadnemu nie dałam oceny 10/10, ale za to na 9 zasłużyły:

Ona (słodko - gorzka diagnoza związków uczuciowych XXI wieku, takie filmy o miłości kocham)
Tylko kochankowie przeżyją (bardzo, bardzo ładny film - dosłownie)
Labirynt (jeden z najlepszych thrillerów ever - Davidzie Fincher, masz konkurencję!)
W kręgu miłości (absolutnie najbardziej poruszający film jaki widziałam od wielu, wielu lat)

Są to zdecydowanie te filmy, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Kliknijcie na tytuł, by przeczytać moją opinię o każdym z nich. 




9/10 dostała też klasyka - Matka Joanna od Aniołów i Terapia – krótkometrażówka Polańskiego nakręcona dla Prady, którą - jeśli jeszcze nie widzieliście - znajdziecie na YT. 

Cieszę się, że w tym roku obejrzałam dużo dobrych nowych polskich filmów (choć i kilka gorszych, które tu przemilczę) – Obietnicę, Miasto 44, Służby specjalne, Faceta (nie)potrzebnego od zaraz, Kamienie na szaniec, Jacka Stronga, JeziorakPanią z przedszkola i Idęoczywiście. Polskie kino idzie w dobrym kierunku i zachęcam, żebyście chodzili do kin właśnie na polskie filmy. Nowy rok przyniesie m.in. Hiszpankę, Ziarno prawdy czy Discopolo

Seriale:

Seriale, którym dałam szansę w tym roku i od razu wpisałam na listę ulubionych to Wikingowie i Orange is the new black. O obydwu napisałam nieco więcej w poście, który znajdziecie pod tym linkiem. O tym drugim miałam napisać nawet osobny post, jednak notka została przeze mnie porzucona i wciąż nie mogę się zabrać za jej dokończenie...


Argument za oglądaniem Wikingów
Wrażenie zrobił na mnie The Fall, spodobał mi się też Detektyw (jednak bez zachwytów,jak reszta świata) The Knick i Pozostawieni. Te trzy ostatnie to tegoroczne nowości, dość specyficzne i wymagające. Lżejsze, choć nie lekkie, jest The Affair, które zapowiadało się co prawda lepiej, ale i tak jest jednym z najlepszych debiutów, o czym mogą świadczyć nominacje do Złotych Globów. Z polskich seriali warto było dać szansę Watasze. Może nie jest to rewelacja (sporo krytyki na serial spadło), ale wciąga, intryguje i ciekawi, a strona techniczna i aktorstwo nie dają powodów do zgrzytów niezadowolenia.

Książki

Jeśli chodzi o książki, przeczytałam ich w tym roku ledwie 31, z czego ogromna większość to książki zrecenzowane dla Lubimy Czytać. Wynik słabiutki moim zdaniem, ale nie samym czytaniem przecież człowiek żyje. I w sumie powinnam się cieszyć, że mój świat nie musi się do niego ograniczać. Jednak z pewnością zbyt wiele czasu, który mogłabym poświęcić książkom, tracę na Internet. Ale przecież Wasze blogi też są ważne i same się nie przejrzą ;) 

Z książek, które w tym roku przeczytałam bodaj największe wrażenie zrobiła na mnie Ta chwila Douglasa Kennedy'ego. Niesamowicie wciągająca opowieść o miłości w podzielonym murem Berlinie. Z tegorocznych premier polecam też W domu innego Rhidiana Brooka. Ta powieść o powojennych czasach prawdopodobnie doczeka się ekranizacja, warto więc przyjrzeć się jej już teraz.   

Konieczne kłamstwa Ewy Stachniak to z kolei książka, o której mogliście nie słyszeć, jednak ogromnie Was zachęca do jej przeczytania. Piękna powieść o miłości z historią w tle, skłaniająca do refleksji, poruszająca i wzruszająca. Niepozorne arcydzieło. Tak się złożyło, że wszystkie książki, które chcę w tym wpisie wyróżnić mają w tle żywą historię, odnoszą się do wojen, kryzysów, przewrotów. Tłem Pod osłoną nocy Sarah Waters jest II wojna światowa. Historia skomplikowanych związków uczuciowych kilku znajomych osób opowiedziana jest z różnych perspektyw i ukazana przez retrospektywę. Waters uwiodła mnie swoim stylem i obiecuję sobie, że w tym roku sięgnę po jej inną książkę. 

I cóż, tak wygląda moje szybkie i krótkie podsumowanie. Jak przystało na przedostatni dzień roku, życzę Wam, aby 2015 rok obfitował w wiele kulturowych przeżyć i odkryć. Wielu wciągających książek i mnóstwa dobrych filmów Wam i sobie życzę :)

PS. Muzyczne odkrycia przemilczałam, bo zauważyłam, że muzyczne wpisy jakoś nie cieszą się zainteresowaniem ;) 

25.12.2014

Do poczytania, do posłuchania, do obejrzenia - cz. III, świąteczna ;)

Nie udało mi się zrobić tego posta wcześniej, ale w końcu jeszcze przez kilkadziesiąt godzin mamy Święta. Pozostając więc w ich klimacie, mam dla Was kilka wartych obejrzenia filmów wideo.

Jeśli jesteście fanami Downton Abbey, to wiecie, że dziś swoją premierę będzie mieć odcinek specjalny. Świąteczny, a jakże. Póki co jednak możemy obejrzeć parodię serialu przygotowaną specjalnie na akcję charytatywną Text Santa. W tym specjalnym epizodzie występuje George Clooney, którego marzeniem – podobno – był właśnie występ w tym kultowym już w Stanach serialu. Muszę przyznać, że wyszło bardzo zabawnie.





Święta Bożego Narodzenia to taki okres, kiedy sklepy i wielkie firmy przygotowują specjalne reklamy utrzymane w gwiazdkowym klimacie. Nie ma się jednak co oszukiwać: my z naszymi reklamami możemy się schować przy Brytyjczykach czy Amerykanach. Wybrałam kilka reklam, które po pierwsze są realizacyjnymi perełkami, a po drugie pozwalają poczuć magię tych Świąt.

Z przymrużeniem oka – reklama marki Kate Spade, z Anną Kendrick.



Piękną reklamę przygotowała marka Burberry. Jej gwiazdą jest syn Davida i Victorii Beckhamów, Romeo. Swoją drogą doszłam do wniosku, że chciałabym kiedyś dostać w prezencie szalik w tę charakterystyczną kratę…



Piękna piosenka, czarujące – dosłownie! – wróżki i dużo magii – to przepis na świąteczną reklamę Marks and Spencer. Jest lekko i zabawnie, czyli tak jak trzeba.



Na koniec piosenka, którą zna każdy. Do they know it’s Christmas wersja 2014. Śpiewają m.in. Jessie Ware, Ellie Goulding, Chris Martin, Bono, Seal czy Ed Sheeran. Nad wszystkim czuwa oczywiście Bob Geldof.




A ja tymczasem życzę Wam udanych Świąt i obiecuję wrócić niebawem z wpisami podsumowującymi czytelniczy i filmowy rok 2014. 

30.11.2014

The Knick (Cinemax, 2014 - )


The Knick to serial wymagający. Nie jest to tylko lekka rozrywka, ale serial który dla widza z odcinka na odcinek staje się coraz bardziej niewygodny. Jednocześnie z odcinka na odcinek jest coraz lepszy. Po 2 – 3 epizodach zastanawiałam się czy go nie porzucić, dobrze jednak, że tego nie zrobiłam.



Najnowsza propozycja Cinemax jest produkcją bardzo filmową, ale nic w tym dziwnego – za reżyserię serialu odpowiedzialny jest Steven Soderbergh. To kolejny przykład sytuacji, kiedy utytułowany filmowy reżyser zabiera się za serial. Zazwyczaj dzieje się to z sukcesem. O sukcesie może mówić i Soderbergh, choć jego produkcja nie przypadnie do gustu każdemu. Styl i wizja, którą narzucił reżyser sprawia bowiem, że poszczególne odcinki serialu są pozbawione dramaturgii. Jako całość The Knick wypada świetnie, ale poszczególne epizody są dość nudne, bo niewiele się w nich dzieje. Fabuła bardzo powoli posuwa się do przodu, a co za tym idzie średnio przykuwa uwagę widza. Nie oznacza to jednak, że serial jest słaby. Trzeba po prostu lubić takie luźno snute opowieści, w których nie do końca można wyróżnić jakiś główny temat. Od strony technicznej The Knick stoi natomiast na najwyższym poziomie: każda scena jest nakręcona z ogromnym pietyzmem, świetnie skadrowana, zaaranżowana i zagrana. Aktorstwo to mocna strona serialu, podobnie jak hipnotyzująca muzyka Cliffa Martineza (tego od Drive). Duże wrażenie robią sceny zabiegów i operacji – doktor Thackery i spółka kroją pacjentów z zacięciem rzeźnika, a krew dosłownie wylewa się z ekranu. Kogo obrzydzają ludzkie wnętrzności niech przemyśli, czy na pewno chce oglądać The Knick. Tego, co zobaczycie tutaj nie widzieliście w Chirurgach, Housie ani ER. Sceny operacji – najczęściej przełomowych - trzymają w napięciu, budzą zainteresowanie. Nie są dodatkiem do towarzyskiej rozmowy, jak np. w Chirurgach, lecz treścią samą w sobie.



The Knick to fascynująca opowieść o narodzinach współczesnej chirurgii, ale i wiarygodny portret obyczajowości pierwszych lat dwudziestego wieku. Warstwa społeczno – obyczajowa serialu jest zdecydowanie najciekawsza. Pojawia się wątek podejścia do Afroamerykanów, stosunku do kobiet, związków, seksu, do imigrantów…Każdy z bohaterów ma w tym swój udział, będąc żywym przykładem przemian ówczesnej epoki. Oczywiście, największą uwagę skupia na sobie doktor John Thackery, będący postacią centralną fabuły. To cyniczny lekarz w typie doktora House’a. Zanim jednak podniosą się głosy, że to jego naśladowca, muszę dodać, że to bohater wzorowany na prawdziwej postaci – Williamie Halstedzie, pionierze chirurgii, a przy okazji dziwkarzu i narkomanie uzależnionym od kokainy. Jest nim i Thackery, w którego brawurowo wciela się Clive Owen, do tej pory nielubiany przeze mnie. W The Knick aktor pokazał jednak całe spektrum swoich możliwości, bardzo przekonując mnie do siebie. To zdecydowanie jego najlepsza rola, w której go widziałam. W The Knick zwracają uwagę także mniej znani aktorzy. Pisałam już o Eve Hewson, debiutantce, która tworzy tu bardzo ciekawą, niejednoznaczną postać młodej pielęgniarki zadurzonej w Thackerym. Pole do popisu ma Andre Hollande, grający buntowniczego czarnoskórego lekarza, Algernona Edwardsa. W pamięć zapadają też Jeremy Bobb wcielający się w szemranego zarządcę szpitala Knickerbrocker (od skrótu tej nazwy wziął swój tytuł serial) oraz Juliet Rylance i Cara Seymour, grające odpowiednio dobroduszną, lecz nieszczęśliwą w miłości Cornelię, córkę dobroczyńcy szpitala i Harriet, siostrę zakonną przeprowadzającą zabiegi aborcji. Co istotne, w trakcie całego serialu bohaterowie przechodzą swoiste przemiany. W pierwszym i w ostatnim odcinku widzimy ich w zupełnie innym świetle, częstokroć nawet jako zupełnie inne osoby, po których początkowo nie spodziewalibyśmy się danych zachowań.



The Knick to serial nieprzeciętny, ale nie bez wad. Jest świetnie nakręcony, a mimo to nie jest wciągający – widz nie czeka z zapartym tchem na kolejną scenę i kolejny odcinek. Choć tak się dzieje do czasu, a konkretnie do kilku ostatnich odcinków serialu, w których akcja zdecydowanie nabiera tempa i wydarzają się wszystkie te rzeczy, do których po prostu musiało dojść, rzeczy, na które widz czekał. Finalnie więc The Knick pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie, którego rezultatem ta recenzja. Z pewnością to jedna z najlepszych serialowych premier tego roku – choć nie widziałam oczywiście wszystkich.

Moja ocena: 8/10

22.11.2014

Do poczytania, do posłuchania, do obejrzenia - część II

Dzisiaj na tapecie zdecydowanie tytułowa „cała reszta”, choć o kinie też wspomnę. Brak czasu sprawia, że nie mogę Wam napisać na bieżąco o wszystkim o czym bym chciała – wszystkim co gdzieś zobaczę, przeczytam, usłyszę. Ale o niektórych rzeczach napisać chcę bardzo, więc koniec zwłoki.

  1. Wielkie Odkrycie Muzyczne - Lorein
Pisane z wielkich liter niczym Matthew Quick czy John Green w swoich bestsellerowych książkach. Ale Lorein zasługuje na to określenie. Dawno nie doznałam takiego uczucia słuchając nowego, zupełnie nieznanego mi wcześniej zespołu. Tymczasem jeden kawałek sprawił, że przepadłam. Niech nikt nie mówi, że telewizja jest do bani, a programy talent show wypuszczają w świat tylko kolejne jednosezonowe gwiazdki i przyszłych celebrytów. Tak być nie musi, co udowadnia polsatowskie Must Be The Music. Na ile dobrych zespołów ja się już natknęłam dzięki temu programowi! Ok., przyznaję, że obecnie oglądam też dla jednego z jurorów, ale przede wszystkim dla takich perełek jak ta. Mogę w tej chwili powiedzieć, że Lorein już pokochałam i nic tego nie zmieni. A możliwość zobaczenia występu zespołu na żywo i rozmowa z przesympatycznym wokalistą i resztą chłopaków tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że temu zespołowi warto kibicować. To młody zespół, założony ledwie 5 lat temu, ale już z dwoma płytami na koncie. Wciąż jednak szerzej nieznany, co mam nadzieję wkrótce się zmieni. I sama staram się do tego przyczynić – to fajne uczucie promować dobrą muzykę i młode zespoły. Uczucie, kiedy prawisz zespołowi komplementy, które spotykają się niemal z zawstydzeniem i słyszysz podziękowania za to, że kupiłeś jego płytę  - bezcenne. Polecam każdemu – można poczuć się jak mecenas kultury ;) A poniżej próbka możliwości grupy. Może ktoś z Was w tym przestrzennym graniu, w głosie Łukasza Lańczyka (błagam, nie porównujcie go z pewnym znanym polskim wokalistą, a całego zespołu z pewnym znanym polskim zespołem, bo to krzywdzące) i jego melancholijnych tekstach odnajdzie to, czego szuka w muzyce. Ja znalazłam.




Czyż to nie brzmi jak Foals, White Lies, Editors, Kings of Leon…? Jak to jest, że takich dobrych zespołów się nie promuje, nie puszcza w radio, nie pokazuje w telewizji? Ile takich dobrych zespołów jeszcze się przede mną chowa? Oby cała moc!

  1. Mniejsze odkrycie muzyczne - Leski
Fajne, fajne, ale bardziej trafiło mojego ukochanego niż mnie i to on bawił się w mecenasa kultury, gdy słuchaliśmy Leski przed koncertem Edyty Bartosiewicz. To z kolei zespół, który nagrał dopiero swoją EP-kę z 4 piosenkami, ale z pewnością znajdzie nabywców także na całą płytę. Poza tym trzeba powiedzieć, że grają i zachowują się na scenie jak profesjonaliści, jakby robili to od lat. Muzyka to spokojna, łagodna, melancholijna, melodyjna, świetna do samochodu i świetna podczas koncertu.


     3. Angelina Jolie kończy aktorską karierę.



Szkoda, wielka szkoda. Jolie poświęci się reżyserowaniu, tymczasem jej reżyserski debiut mnie nie zachwycił, więc dla mnie to trochę jak całkowity koniec kariery jednej z moich ulubionych aktorek. Co jest dosyć ciekawe, bo nie lubię szeroko pojętych filmów akcji z jej udziałem, a w takich przecież gra często. Ale w rolach dramatycznych była zawsze świetna. No a poza tym to jeden z kilku moich ideałów urody.



  1. Już w styczniu wychodzą dwie książki, których nie mogę się doczekać:





Lena Dunham „Nie taka dziewczyna”, Czarne – uwielbiam Dziewczyny, cenię Lenę Dunham, jestem ciekawa co ma nam jeszcze do przekazania










Małgorzata Halber „Najgorszy człowiek na świecie” – jedna z najlepszych dziennikarek filmowo-muzycznych w tym kraju, anty-szafiarka, za to lumpeksiara (chyba mogę tak powiedzieć), która pokazuje na instagramie swoje łupy ubraniowe za 3 zł, wielka fanka Beatelsów, neurotyczka, jednym słowem: ciekawa osobowość, wydaje książkę o uzależnieniu. Jestem bardzo ciekawa co to będzie.






  1. A tymczasem niedawno ukazała się moja recenzja wydanej niedawno biografii „Marilyn Monroe. Za kulisami”, do której przeczytania nieśmiało zachęcam tutaj.

11.11.2014

Zbrodnia (AXN, 2014)


Zbrodnia i Wataha miały być polskimi serialowymi hitami tej jesieni. Tego drugiego nie skończyłam jeszcze oglądać, ale produkcja AXN miała tylko 3 odcinki, które zdążyłam już obejrzeć, więc mogę się już wypowiedzieć, czy serial spełnił pokładane w nim nadzieje. A muszę powiedzieć, że na Zbrodnię czekałam bardziej niż na Watahę, bo uwielbiam seriale kryminalne o skandynawskiej atmosferze – mieć ją mogą także produkcje brytyjskie (np. Broadchurch) czy amerykańskie (The Killing) – na pewno wiecie, o jaki klimat mi chodzi. Zbrodnia też miała taka być, bo została zrealizowana na podstawie szwedzkiego serialu Morden i Sandhamn. No ale umówmy się – gdzie Helowi (a tam umiejscowiona jest Zbrodnia) do ponurej Skandynawii? Zwłaszcza, że akcja serialu dzieje się (najprawdopodobniej) u schyłku lata, więc nie jest jeszcze ponuro i deszczowo. Ale zacznijmy od początku…



Agnieszka (Magdalena Boczarska), przebywająca na Helu wraz z mężem i dziećmi, odkrywa w morzu zwłoki topielca. Śledztwo w sprawie prowadzi jej dawny szkolny kolega, Tomek (Wojciech Zieliński), wspomagany przez młodą policjantkę, Monikę (Joanna Kulig). Pojawiają się kolejne ofiary. Jednocześnie nasza uwaga skierowana jest na Agnieszkę i jej apodyktycznego męża, Cezarego (Radosław Pazura). W trzech odcinkach Zbrodni – z czego jeden ma ok. 50 minut, a następne mniej niż 40 - nie dało się upchnąć zbyt wiele akcji. Dlatego ogląda się najlepiej ten serial na raz, odcinek po odcinku. Po pierwszym odcinku bowiem można czuć niedosyt. Zostaje zawiązana akcja, ale tak naprawdę niewiele wiemy. Od początku jednak serial przyciąga klimatem. Siłą rzeczy polskie nadmorskie plenery różnią się od skandynawskich, ale jednak małe, senne miasteczka mają zawsze ten sam urok. Twórcy serialu musieli zaadaptować oryginalny scenariusz do polskich warunków – i choć nie znam oryginału – sądzę, że udało im się to całkiem dobrze. Klimat serialu budowany jest przede wszystkim niejednoznacznością postaci. Można oczywiście zarzucać, że niewiele o nich wiemy – chodzi głównie o Agnieszkę, Cezarego i Tomka – ale właśnie to, że tylko co jakiś czas podrzuca nam się co kolejne tropy, wpływa na nasze zainteresowanie. Postaci budzą podejrzenia, a o to chyba chodzi w kryminale. Co ważne, do końca (no, może prawie do końca) nie wiadomo, kto jest mordercą. Zakończenie nie jest przewidywalne, ale mimo wszystko rozczarowujące swoją banalnością.


Zbrodnia średnio trzyma w napięciu, bo niewiele jest w niej twistów czy cliffhangerów, ale za to zaciekawia. Duża też w tym zasługa aktorów, których dobór naprawdę okazał się bardzo trafny. Na całe szczęście nie spotkamy tu opatrzonych twarzy, które spoglądają na nas nieustannie z telewizora. W Zbrodni mamy świetną Magdalenę Boczarską, zyskującego coraz większą rozpoznawalność Wojtka Zielińskiego, znakomitą w każdej roli Joannę Kulig i rzadko widywanego (przynajmniej przeze mnie) Radosława Pazurę (i chyba on stworzył  najciekawszą postać). W pozostałych rolach również ciekawe nazwiska: Zawadzka, Kolak, Wardejn czy Rożniatowska.

Jak na pierwszy polski serial od AXN wyszło więc naprawdę w porządku. Produkcję Zbrodni należy jednak traktować raczej jako swoistą wprawkę stacji w tworzeniu własnych seriali i mieć nadzieję, że wkrótce otrzymamy coś bardziej rozbudowanego, dłuższego i ciekawszego fabularnie.


Moja ocena: 7/10

1.11.2014

Zaginiona dziewczyna (reż. D. Fincher, 2014)




Moich małych rozczarowań ciąg dalszy. Zaginiona dziewczyna okazała się być filmem dobrym, ale na pewno nie najlepszym w karierze Davida Finchera. Oglądając kilkakrotnie zwiastun, za każdym razem obawiałam się, że wszystko co najważniejsze już zostało w nim pokazane. A przede wszystkim – że film zupełnie niczym mnie nie zaskoczy – w końcu wszystko wskazywało na to, że bohater Bena Afflecka faktycznie zamordował własną żonę. Z drugiej jednak strony pamiętałam, że to Fincher, a on chyba nie podpisałby się pod czymś tak sztampowym. Jego filmy są mroczne, nieprzewidywalne i obfitują w zaskakujące zwroty akcji, dzięki czemu wbijają w fotel i chwytają za gardło (z wyjątkami takimi jak niedokończony przeze mnie Benjamin Button). Zaginiona dziewczyna też w pewnej części taka jest, lecz nie trzyma w napięciu tak jak Siedem czy Zodiak. I nie jest tak oryginalna jak Podziemny krąg czy nawet The Social Network. To sprawnie zrealizowany thriller z dużą domieszką dramatu psychologicznego, ale w wielu miejscach posiadający niedociągnięcia.


Nie wymagam od thrillerów wiarygodności. Zresztą Fincher zawsze, nawet w swoich najbardziej doskonałych dziełach, takich jak wspomniane Podziemny krąg czy Siedem (a także w mniej udanej Dziewczynie z tatuażem) daleki jest od opowiadania historii, które naprawdę mogły się wydarzyć. Wiadomo, że szansa zawsze jest, ale jedna na milion. Scenariusz musi być ciekawy, a niekoniecznie wiarygodny. Zaginiona dziewczyna powstała na podstawie książki – bestsellerowej oczywiście – Gillian Flynn. I to w niej leży wina za wszelkie wady filmu. Scenariusz pełen jest bowiem nieścisłości, nielogiczności i naciąganych rozwiązań, których źródło zapewne tkwi w powieści. Widz musi się sam sporo domyślać, bo nie brakuje niejednoznaczności. Niewiarygodni są nawet sami bohaterowie. Aż się dziwię, że reżyser nie protestował czytając ten skrypt. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sama intryga utkana przez Flynn jest fascynująca, zwłaszcza, że mniej więcej w połowie filmu autorka w obraca akcję o 360 stopni. W pewnym momencie widz dostaje mocno po głowie, jednak coś za coś - od tej chwili napięcie trochę siada (nie licząc jednej moooocnej sceny). Końcówka natomiast już w ogóle niczym nie zaskakuje i wręcz rozczarowuje. Finał jest po prostu mało wiarygodny i słaby, choć daje pole do refleksji.


Plusy filmu? Na pewno dwutorowa narracja, która buduje w widzu zainteresowanie. Muzyka duetu Trent Reznor/Atticus Ross, która potęguje napięcie. Aktorstwo – zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe. Rosamund Pike początkowo okropnie mnie denerwowała swoim wystudiowanym sztucznym głosem, jednak z czasem okazało się, że to jej sposób na postać Amy. Ben Affleck, którego uważam za kiepskiego aktora, tym razem odnalazł się idealnie w roli męża - przeciętniaczka.  Bardziej jednak zapada w pamięc Carrie Coon, grająca jego siostrę (aktorka jest znakomita także jako Nora Durst w Pozstawionych) i Kim Dickens jako detektyw Boney nierozstająca się z kubkiem kawy. Warto też wspomnieć o małej roli Neila Patricka Harrisa, która pokazuje, że aktor ten doskonale odnajduje się nie tylko w rolach komediowych.



Zaginiona dziewczyna robi spore wrażenie (dobre), głównie ze względu na tematykę, a nie sposób przedstawienia. To satyra na dwulicowe media żądne sensacji oraz ciekawe spojrzenie na małżeństwo. Daje do myślenia, bo jest w niej sporo cennych i trafnych spostrzeżeń. Wydaje mi się, że Fincher bardziej niż kiedykolwiek skupił się na wymowie swojego filmu i przesłaniu, z którym chce trafić do widzów, aniżeli na formie. Nie ma tu tej mrocznej atmosfery niepokoju charakterystycznej dla thrillerów reżysera Siedem. Zaginioną dziewczynę ogląda się właściwie bez większych emocji, bez strachu, bez poczucia zagrożenia. Klimatu więc najbardziej mi zabrakło. Mimo wszystko jest to bardzo dobry film, który do samego końca pozostaje dla widza swego rodzaju zagadką, choć nielogiczną. Co jednak trochę kłóci się z definicją zagadki...

Moja ocena: 7,5 


26.10.2014

Kącik polskiego filmu: Miasto 44 (reż. J. Komasa, 2014)/ Służby specjalne (reż. P. Vega, 2014)

Chyba już nigdy nie uda mi się recenzować filmów obejrzanych w kinie na bieżąco. Pisząc więc dziś o dwóch polskich filmach, które ostatnio święciły triumfy w kinach, zdaję sobie sprawę, że raczej nikogo już nie zachęcę do pójścia na dany film, a wpis raczej będzie jedynie wyrazem mojej opinii. Nie do końca o to chodzi w blogach, ale mea culpa. Wszyscy blogerzy zabrali już głos, dorzucę więc jedynie swoje trzy grosze. A kto przegapił w kinie, może się skusi na DVD. Warto, bo obydwa filmy to produkcje, których jako Polacy nie musimy się wstydzić.

Miasto 44 



Kto nie słyszał o tym filmie? Mówiło się o nim od roku, a może nawet dłużej. Projekt życia (trzydziestoletniego zaledwie) Jana Komasy w końcu ujrzał we wrześniu światło dzienne. Widownia w większości zachwycona, krytycy także. Ogromny sukces kasowy? Czy zasłużony? Mnie jak zwykle trudno zadowolić. Niby uważam, że Miasto 44 to film bardzo dobry, ale po obejrzeniu zwiastunów i przeczytaniu dziesiątek tekstów na jego temat, nie jestem w pełni usatysfakcjonowana. Trudno powiedzieć, czego brakuje, więc może po prostu to ja się czepiam. W każdym razie Miasto 44 uważam za film ogromnie udany, choć nie potrafię się pozbyć myśli, że cały proces jego powstawania obliczony był na to, by jak najwięcej zarobić. To dlatego jest taki widowiskowy, nowoczesny i przełomowy (dla polskiego kina). By przyciągnąć do kin jak najwięcej osób. Tak, doszukuję się złych intencji, których twórcy prawdopodobnie nie mieli. Bo wyszedł im film poruszający i godnie upamiętniający powstańców, a to chyba jednak najważniejsze.


Widowiskowość Miasta 44 to jego spory wyróżnik na tle polskich produkcji. Do tej pory widowiskowe, nakręcone z rozmachem, mieliśmy tylko ekranizacje lektur, które nie były jednak filmami udanymi (w większości). W kinie amerykańskim filmy o wojnie zawsze kręcone są „na bogato”, z licznymi efektami specjalnymi i dużą ilością statystów. Doczekaliśmy się takiego filmu na naszym podwórku. Mało tego – Jan Komasa tę widowiskowość zbudował za pomocą elementów popkultury. Pojawia się u niego slow motion, w tle leci dubstep, a w jednej ze scen otrzymujemy złudzenie komputerowej gry. Kule z pistoletów zataczają kształt serca, a ludzie idący kanałami przybierają wygląd zombie. Wrażenie robi dosłowny deszcz krwi, niczym z horroru. Reżyser uznał, że do współczesnego widza trzeba przemawiać językiem popkultury i miał rację – nie zapominajmy, że gros osób, które zobaczyły ten film to nastolatki, których trudno dziś zainteresować. Oczywiście nie każdy kupi ten popkulturalny sznyt Miasta 44, przez który cały film ociera się o kicz. Ten kicz to jednak narzędzie do odmitologizowania wojny jako czegoś świętego i nienaruszalnego. Miasto 44 udowadnia, że o wojnie nie trzeba mówić stereotypowo i grzecznie. Można mówić odważnie i śmiało, a przy tym zachować szacunek dla tych, którzy walczyli. Bo to właśnie oni – zwykli ludzie, którzy zaangażowali się w postanie – są bohaterami Miasta. Wątkiem przewodnim jest miłosny trójkąt bohaterów, co czyni film poniekąd wzruszającym melodramatem. Komasa pokazuje to co już wiemy chociażby z Czasu honoru: wojna wojną, ale młodzi ludzie chcieli kochać, marzyć i bawić się. Bohaterowie Komasy chcą walczyć o wolność, kompletnie nie spodziewając się tego, co nastąpi. Sądzą, że w 2-3 dni będzie po powstaniu, są pełni zapału i radości i tę atmosferę doskonale udało się Komasie uchwycić. Przejście od hiper entuzjazmu do brutalnego zderzenia z prawdziwym piekłem jest wstrząsające tak dla widza, jak i dla samych bohaterów. Uświadamia jednocześnie, że my dziś także nie bylibyśmy wcale lepiej przygotowani do walki.


To na co jeszcze warto zwrócić uwagę w filmie Komasy to mitologizowanie miłości, do czego właśnie wykorzystuje on takie narzędzia jak muzyka czy zwolnione tempo obrazu. Za pomocą tych środków idealnie udało mu się oddać wszelkie emocje związane z zakochaniem – gwałtowne i piękne. Trafnie pokazuje jak zachowuje, ale przede wszystkim, jak czuje się człowiek zakochany. Jego film tym samym po raz kolejny przypomina, że wojna nie sprawiła, że ludzie przestali się zajmować tak przyziemnymi rzeczami jak miłość. Zresztą, co tu dużo mówić – hasłem promocyjnym (baaardzo chwytliwym) było przecież "Miłość w czasach apokalipsy".


Aktorsko film może jakoś szczególnie nie zachwyca, ale o niektórych nazwiskach koniecznie trzeba wspomnieć. Dobre są zwłaszcza panie – młodziutka Zofia Wichłacz, na której barkach ciąży właściwie cały film, bo to ona staje się najbliższą widzowi bohaterką. I daje radę – jest wiarygodna w przekazywaniu wszelkich emocji. W ogóle od młodych aktorów, których nie brakuje na ekranie bije duża autentyczność, luz i naturalizm. Bardzo fajnie wypada Anna Próchniak w roli swego rodzaju famme fatale. Średnio przekonał mnie jedynie odtwórca głównej roli męskiej – Józef Pawłowski był jak najbardziej ok., ale niestety dziewczyny go przyćmiły. A trzeba jeszcze wspomnieć o Monice Kwiatkowskiej grającej jego matkę. Ta niedoceniana aktorka bardzo zapadnie Wam w pamięć po tym filmie, jestem tego pewna.

Ok., czy wobec tego film ma same plusy? Na pewno nie. Niektóre sceny czy też sama konstrukcja bohaterów są dla mnie mało wiarygodne (np. cała relacja Stefana z matką i bratem) i trochę to rzutuje na całość. Na pewno ludzie kiedyś wcale nie byli tak idealni jak przedstawia ich Komasa. Nie mniej jednak wiele rekompensuje zakończenie – niedosłownie, nie wprost (proponuję dobrze się przyjrzeć ostatniemu ujęciu) i bez happy endu.

Podsumowując, Miasto 44 to film, który trzeba obejrzeć – nie tyle ze względu na tematykę, co na samą jego jakość. Uważam, że generalnie polskim filmom coraz częściej nic nie brakuje w porównaniu z zagranicznym kinem, jednak Miasto 44 jest światową półką jeśli chodzi o superprodukcje (nie bójmy się tak nazwać tego filmu). Co prawda Komasa uczynił z wojny dzieło sztuki, ale to tym bardziej przemawia za tym, że jego dzieło życia (póki co) warto zobaczyć.

Moja ocena: 8+/10


Służby specjalne 


Mieliśmy film o zdarzeniach sprzed 70 lat, a teraz dla odmiany film o wydarzeniach jak najbardziej współczesnych. Do Służby specjalnych Patryka Vegi nie mam w zasadzie większych zastrzeżeń. Mój problem z tym filmem polega na tym, że jest on – niemal w całości – jedną wielką teorią spiskową, do której nie potrafię się ustosunkować. Ta aktualność tematu sprawia, że trochę trudno odbierać ten film jako film fabularny. Ma się wrażenie obcowania raczej z jakimś paradokumentem. To z jednej strony plus – Vedze udało się stworzyć coś czego do tej pory w polskim kinie nie było. Zupełnie wyjątkowy sposób narracji, przedstawienie postaci, podział na części, no i oczywiście plansze i stopklatki. Kto widział już jakieś filmy Vegi skojarzy, że reżyser ten lubi bawić się w ten sposób. Co jak co, ale można śmiało powiedzieć że Vega ma swój styl. Można go lubić lub nie, ale dzięki niemu jego film faktycznie jest „jakiś”. Reżysera należałoby przede wszystkim pochwalić za odwagę. Podjęcie się tak delikatnej, politycznej tematyki było dużym ryzykiem. Analogii do medialnych wydarzeń takich jak śmierć posłanki Barbary Blidy czy samobójstwo Andrzeja Leppera nie brakuje. Podobnie jest z podobieństwem wizualnym niektórych bohaterów filmu do prawdziwych postaci. Choć oczywiście Vega odcina się od wszystkiego ładnym sformułowaniem, że wszelkie podobieństwo jest przypadkowe. Jednocześnie nie kryje, że przez dwa lata gromadził materiał do filmu kontaktując się z byłymi pracownikami służb specjalnych, którzy stali się pierwowzorami trójki głównych bohaterów. A jeśli o bohaterach mowa, film zbudowany jest na mocnej aktorskiej podbudowie. Olga Bołądź, Wojciech Zieliński, a przede wszystkim kradnący show Janusz Chabior dali z siebie wszystko i zbudowali naprawdę wiarygodne postaci. Vega swoich bohaterów przedstawił na dwóch płaszczyznach – jako bezwzględne maszyny do zabijania i jako zwykłych ludzi, którymi w głębi duszy są. To dlatego jeden z bohaterów zmaga się z rakiem i kwestią wiary w Boga, inny jest na etapie adopcji dziecka, a podporucznik Białko ma kilka scen, które przedstawiają ją jako zwykłą dziewczynę potrzebującą czułości.


Choć film utrzymany jest w ciekawej konwencji, o czym już wspomniałam, momentami trudno się na nim skupić i można się pogubić w gąszczu slangowego słownictwa towarzyszącego szybkiej akcji. Widz od razu wrzucany jest na głęboką wodę, w samo centrum wydarzeń, a ponieważ wiele rzeczy nie jest powiedzianych wprost, wcale nie jest to film łatwy w odbiorze. Dodać oczywiście trzeba, że nie brakuje tu epatowania przemocą, a z ekranu lecą całe wiązanki przekleństw, co film ogromnie uwiarygodnia, ale może się nie podobać co bardziej wrażliwym widzom.


Dobre zakończenie (niekonieczne pozytywne) potrafi czasem uratować film. Służb specjalnych zakończenie nie musiało ratować, film broni się sam przez cały czas trwania, ale zakończenie zwieńczyło film w godny sposób, dowalając widzowi mocno na sam koniec. I tak wrażenia po seansie mam bardzo dobre, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest sztuką zbudować wciągający film wokół teorii spiskowych i wywołać nim poruszenie. O wiele trudniej jest wywołać emocje filmem skromnym i kameralnym (co udowodnili ostatnio choćby twórcy Idy). Nie mniej jednak Służby… to produkcja, którą polecam i sądzę, że nie będziecie nią rozczarowani. Otwiera oczy, daje do myślenia, a przy tym porusza tak czysto emocjonalnie.

Moja ocena: 8/10


15.10.2014

Orange Is The New Black, sezon 1 i 2 (Netflix, 2013 - )


Trudno jest pisać o Orange is the New Black, bo pisać można mnóstwo, a mam wrażenie, że i tak nie wyczerpie się tematu. Ja dość długo zabierałam się do tego serialu, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się jednak dobrą decyzją – nie musiałam czekać na drugi sezon, tylko obejrzałam dwa hurtem, no i czekanie na kolejny sezon też się skróciło. A muszę przyznać, że bardzo mi już brakuje OITNB, bo w trakcie oglądania choć jeden odcinek dziennie to była norma. Ten serial ma wszystko, czego oczekuję od serialu – wciągającą fabułę, wyraziste postaci i to takie, z którymi można się zżyć, jest zabawny, ale i smutny jednocześnie, a przy tym świetnie zmontowany i zagrany. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że w książce Dziewczyny z Danbury Piper Kerman tkwi taki potencjał. Książkę czytałam, a nawet recenzowałam i podobała mi się, owszem, ale nie sądziłam, że można z tego nakręcić tak dobry serial. Ale oczywiście trzeba przyznać, że produkcja Netflixu jest tylko na motywach powieści, sporo zmienia i dodaje. Jednak nie ma to absolutnie znaczenia. Serial jest po prostu lepszy od książki, co rzadko się zdarza.

Dla porządku na wstępie powinnam może napisać, że twórczynią serialu jest Jenji Kohan, która stoi też za Trawką, której co prawda nie oglądałam, ale która cieszyła się dużą popularnością i sympatią krytyków. Widać doskonale, że Kohan są po prostu bliskie tematy związane z kobietami, zatem warto przyglądać się jej twórczości dalej. Orange… to serial silnie sfeminizowany, jednak nie brakuje w nim mężczyzn, a wymowa wcale nie jest szczególnie feministyczna. Chodzi tylko o to, że jest to serial, który doskonale opisuje kobiety. Jest to możliwe, bo na ekranie przewija się cała gama postaci ogromnie różnorodnych, są kobiety młode, starsze i w średnim wieku, reprezentujące różne światopoglądy, różne religie, mające różne kolory skóry. Są mniejszości etniczne, jest zakonnica czy też transseksualista. W tym swoistym tyglu ścierają się więc charaktery, dochodzi do konfliktów, iskrzy. Taka różnorodność bohaterek daje scenarzystom ogromne możliwości jeśli chodzi o prowadzenie fabuły.

Główną bohaterką serialu jest trzydziestokilkuletnia Piper – biała przedstawicielka klasy średniej, zadbana, przyzwyczajona do wygód, prowadząca własny biznes, mająca narzeczonego. Do więzienia na kilkumiesięczny pobyt trafia ze względu na przestępstwo, którego dopuściła się 7 lat wcześniej – niefortunny przemyt narkotyków. Piper jest początkowo wystraszona, zupełnie nie wie, jak się odnaleźć w nowych warunkach, ale szybko zaczyna przyswajać więzienne reguły. OITNB świetnie pokazuje właśnie te początki w więzieniu, ale trzeba po pierwsze przyznać, że nie wszędzie znalazłyby się tak miłe więźniarki, które powitają cię całym niezbędnym wyposażeniem, a po drugie – Piper trafia do więzienia o łagodnym rygorze.

Niemal każdy odcinek serialu zawiera retrospekcje, dzięki którym dowiadujemy się w jaki sposób kolejne bohaterki trafiły do zakładu. Początkowo wydaje się, że produkcja skupi się na kilku głównych postaciach, jednak szybko poznajemy losy także postaci drugoplanowych. Można powiedzieć, że jest tu wiele bohaterek pierwszoplanowych i wiele drugoplanowych. O żadnej się nie zapomina, do każdej się wraca. Oprócz ich więziennej codzienności, śledzimy też losy narzeczonego głównej bohaterki, Larry'ego. Do wątku Piper przypisana jest też jej przyjaciółka, potem pojawi się też brat. No i jest Alex – dziewczyna, za sprawą której wymiar sprawiedliwości upomniał się o Piper. Jako byłe partnerki, Alex i Piper wciąż coś do siebie czują. Ich relacja stanie się z czasem jednym z ważniejszych wątków serialu. Z czasem kamera coraz bardziej zaczyna się interesować także więziennymi strażnikami i naczelnikami, co jest bardzo ciekawym, udanym pomysłem urozmaicającym fabułę.

Pokuszę się o krótki przegląd najciekawszych według mnie bohaterek serialu. Z pewnością będą to:

Piper (Taylor Schilling)




Tak, Piper na początku bardzo irytuje, ale to się zmienia. Z odcinka na odcinek poznajemy ją od innej strony, okazuje się być egoistką, ale nie szkodzącą innym. Wręcz przeciwnie. Na jej przykładzie możemy obserwować, jak więzienie zmienia ludzi. Nie wie czego chce, jest zagubiona, ale mimowolnie się jej współczuje.

Alex (Laura Prepon



Zabawna, inteligentna, seksowna. No i ten głos. Ma ciekawą historię, jest intrygującą postacią – choć pewnie nie chcielibyśmy się z nią przyjaźnić, a jej wypowiedzi są zawsze mega błyskotliwe.

Taystee (Daniele Brooks




Urocza Murzynka z dużym poczuciem humoru. W ogóle trzeba zauważyć, że serial w bardzo ciekawy sposób opisuje, klasyfikuje czy też może stereotypizuje czarnoskórych i Latynosów. Czarnoskóre więźniarki są żywiołowe, mają trochę głupie żarty i posługują się charakterystycznymi gestami. Latynoski są trochę bardziej spokojne i zrzędliwe, ale również mają charakterek i trudno je przegadać. A sama Taystee jest trochę jak duże dziecko – zawsze pozytywnie nastwiona, dostrzegająca dobre strony, ale przy tym wcale nie głupia.

Nicky (Natasha Lyonne




Dobry człowiek ze słabościami (do narkotyków, niestety). Nicky to jedna z najbardziej barwnych postaci. Na razie raczej mało eksploatowana – w dużej mierze jej obecność to rozmowy z innymi, niekoniecznie o niej samej. Ma zabawne teksty, cięte riposty, jest dość szalona, a przy tym dobra dla innych.

Sophia (Laverne Cox




Czarnoskóra transseksualistka. Ma fajną historię i pozwala nam przyjrzeć się z bliska ludziom takim jak ona – którzy sami wybrali sobie płeć. Jako fryzjerka jest powierniczką zmartwień i doradczynią, która wie, że nowa fryzura może zdziałać dla samopoczucia kobiety cuda.

Oczywiście, mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, bo OITNB to same ciekawe postaci. Także męskie. Mężczyźni głownie przedstawieni są jednak jako słabi i popełniający mnóstwo drobnych i większych grzeszków. Trudno z nimi sympatyzować, ale nie są to postaci skrajnie negatywne. Raczej pokazane dość stereotypowo. Podobnie zresztą jest z bohaterkami – wiadomo: jak czarna, to złodziejka pochodząca z ghetta; jak imigrantka to bawiąca się w przemyt itd. Mi to jednak nie przeszkadza, bo przecież nie ma się co oszukiwać – te stereotypy są stereotypami nie bez powodu i faktycznie w większości przypadków tak to jest, że konkretne środowisko kształtuje konkretne postawy.



Więcej kreatywności jest w twórcach serialu jeśli chodzi o poszczególne wątki więzienne i zakończenia sezonów. Te są naprawdę emocjonujące. Wszystko to jednak poszłoby na nic, gdyby nie obsada – nagrodzona zbiorowo w tym roku nagrodą Emmy. Nie zagłębiałam się w to, ile z aktorek to debiutantki, jednak wygląda to tak, jakby część z nich była naturszczykami – zwłaszcza Murzynki i Latynoski, które są mega wiarygodne w swoich rolach. Poziom aktorski serialu jest naprawdę równy, co niezwykle rzadko się zdarza.

Cóż, nic dodać, nic ująć Orange Is The New Black po prostu trzeba obejrzeć. Uwierzcie mi, że nie pożałujecie. Nie wyobrażam sobie, żeby komuś ten serial nie przypadł do gustu.

Moja ocena: 9/10