"Obietnica" to film wpisujący się doskonale w modny ostatnio w polskim kinie nurt filmów o
młodzieży. Przy czym warto zaznaczyć – nurt budzący duże kontrowersje i
zbierający skrajne opinie. "Sala samobójców", "Wszystko, co kocham" czy "Bejbi blues" mają tyle samo fanów, co przeciwników. Nie inaczej będzie z "Obietnicą", co mogę
wywnioskować po seansie, na którym towarzyszyły mi co chwilę salwy śmiechu
innych widzów, w momentach zdecydowanie nie komediowych, bo "Obietnica" nic z
komedii w sobie nie ma. A na sali nie znajdowały się tylko nastolatki, w
przypadku których takie zachowanie byłoby jeszcze jakoś wytłumaczalne. Co więc
wpłynęło na takie niedojrzałe reakcje widzów? „Obietnica” to film wymagający
sporej dozy empatii i sięgający do skrajności, które nie każdemu będzie łatwo
zaakceptować{...].
Po resztę mojej recenzji odsyłam Was na filmweb - dokładnie tu - a sam film polecam Waszej uwadze, choć jak wywnioskujecie z recenzji - nie spodoba się każdemu.
O
Detektywie mówi się, że to jeden z najlepszych seriali ostatnich lat. Szybko
zrobiło się o nim głośno, w zasadzie już po pierwszym odcinku wróżono, że
serial ten będzie hitem. Poczekałam więc na dostępność wszystkich odcinków i
obejrzałam w kilka dni (nie jestem typem osób, które są w stanie obejrzeć cały
sezon w dwa dni). Niestety, poczułam się trochę rozczarowana. Znowu oczekiwania
spotkały się z rozczarowaniem. Detektyw jest dobrym serialem, ma wiele mocnych
stron, wyróżnia się na tle innych produkcji, ale jest nużący, zagmatwany i
niekonsekwentny.
Na
początku warto zwrócić uwagę na ciekawe novum: treścią serialu nie tyle jest
samo śledztwo, co postaci detektywów je prowadzących. Rust Cohle i Marty Hart
po raz pierwszy spotykają się w 1995 roku, kiedy zajmują się sprawą
tajemniczego morderstwa młodej dziewczyny. W kontekście tej sprawy szybko
pojawia się wątek religijny. Okazuje się, że rytualnych zbrodni było więcej.
Sprawy nie udaje się jednak rozwiązać aż do 2012 roku. Aż do szóstego odcinka narracja
w serialu toczy się dwutorowa: jesteśmy świadkami przesłuchań w roku 2012,
dzięki którym przenosimy się 17 lat wstecz. Retrospekcja podsyca
zainteresowanie sprawą, pojawia się pytanie, co się wówczas wydarzyło, jak
również pytanie: co poróżniło detektywów. I to ono wydaje się znacznie
ważniejsze od pytania: kto zabił (zabijał)? Dzięki sukcesywnemu przenoszeniu
się w czasie przyglądamy się przede wszystkim przemianom bohaterów.
Powiedziałabym więc, że Detektyw to specyficzny gatunek: niby serial
kryminalny, ale w dużej mierze dramat psychologiczny. Postaci Marty’ego i Rusta
są pieczołowicie skonstruowane, a grający ich aktorzy robią to tak, że są to
bohaterowie niejednoznaczni, trudni do rozgryzienia. Parę detektywów zbudowano
na zasadzie kontrastu (jeden z wielu schematów z seriali kryminalnych, jakie tu
znajdziemy). Marty jest racjonalny, Rust uduchowiony. Marty to zakłamany
dziwkarz, Rust to samotnik uciekający przede wszystkim w alkohol i narkotyki.
Marty to ojciec rodziny, Rust opłakuje wciąż śmierć córki i żony. Marty
otwarty, życzliwy, Rust zamknięty w sobie, intrygujący. Obaj bohaterowie są
ciekawi, ale Rust – w wykonaniu znakomitego Matthew McConaugheya (dla mnie rola
lepsza niż w Witaj w klubie, rola życia póki co) – to postać o wiele bardziej
skomplikowana, złożona, a jego przemiana na przestrzeni 17 lat, choć głównie
fizyczna, robi duże wrażenie. Ale Woody Harrelson też przypomina o sobie w
bardzo dobry sposób, tworząc z Matthew fantastycznie uzupełniający się duet.
No to mamy drugiego kandydata po Jaredzie Leto do zagrania Jezusa
Obok
aktorstwa, Detektyw wyróżnia się też klimatem, który być może porównać można
nawet z Miasteczkiem Twin Peaks, choć z pewnością mniej psychodelicznym. Miejscem
akcji serialu jest bagnista Luizjana, którą mogliśmy poznać już choćby w
Czystej krwi. Miejsce to urzeka swoim posępnym, mrocznym wyglądem, który
uchwycony został w kontemplacyjnych, nierzadko budzących dreszcze niepokoju,
zdjęciach. Do tego dodać należy filozoficzną głębię, którą zapewniają monologi
Rusta. I w tym (obok tego, że liczą się bardziej detektywi niż śledztwo) należy
właśnie upatrywać wyjątkowości serialu Nica Pizzolatto (scenarzysty The
Killing). Rust jest nie tylko obsesyjnie poświęcony swojej pracy, ale ma też
jasno określone poglądy na religię, życie, śmierć, a wywody które snuje na ten temat
są fascynujące. Kwintesencją serialu wydają się więc rozważania na temat walki
dobra ze złem. Rozczarowywać może zakończenie, które w kontekście całego
serialu wydaje się dość proste i banalne, jednak właśnie ten ostatni odcinek dał
namnajlepsze podsumowanie tego, co
chcieli przekazać scenarzyści – jak praca wpływa na detektywów, jak bardzo są
oni jej poddani, wyniszczeni przez nią, jak wiele dla niej poświęcają, jakimi
stratami jest okupiona - a także spojrzenie na samą naturę zła i zbrodni.
Symboliczna ostatnia scena to bardzo dobre zamknięcie tej serii.
Ale
co z tego? Zbudowano duszną, tajemniczą atmosferę, rzucano nam tropy, które kazały
przypuszczać, że nawet sami detektywi mogą być zamieszani w sprawy morderstw,
by w zakończeniu powiedzieć nam, że to wszystko było celową zmyłką. Moim
zdaniem więc, nie można określać geniuszem, tego, kto to wymyślił. Serial
pozostawia po sobie wiele pytań bez odpowiedzi i niedosyt.
Inną
wadą Detektywa jest dla mnie to, że bardzo trudno było mi przez cały odcinek skupić
swoją uwagę w całości na ekranie - jednym słowem, bardzo powolna akcja (którą jedni
nazwą „wylewaniem się klimatu z ekranu”), nieco mnie nudziła. Uznaję
jednocześnie odcinki 6-8 za znacznie lepsze od pierwszych pięciu, w
przeciwieństwie do większości widzów, więc chyba świadczy to o tym, że mam inne
wymagania co do seriali. Kolejny minus to bardzo chaotyczny sposób
przedstawienia śledztwa, w którym można się po prostu pogubić. Perełki? Też są.
Fantastyczny openinig – intro, które chce się oglądać za każdym razem, choć
pewnie to w dużej mierze zasługa muzyki, oraz Michelle Monaghan, która na
ekranie zdominowanym przez mężczyzn, bardzo wyraziście zaznaczyło swoją
obecność jako żona Marty’ego i zaciekawiła mnie sobą jako aktorką.
Czy
polecam Detektywa? Uważam, że to serial przereklamowany, ale jednocześnie
doceniam pewną innowacyjność. Jeśli macie ochotę obejrzeć coś świeżego,
różniącego się od większość seriali, nawet tych kryminalnych, z których
Detektyw czerpie garściami, to polecam. Sama jednak nie wiem, czy zdecyduję
się na oglądanie drugiej serii.
Kamieniom na szaniec wiele osób wystawiło ocenę na długo przed oficjalną
premierą. Paradoksalnie wyszło to filmowi na plus – rozgłos sprawił, że na
ekranizacji lektury (przyznajcie, że ta zbitka słowna nie kojarzy się
nadzwyczaj dobrze) w weekend w moim kinie pojawiły się prawdziwe tłumy. Przed
premierą z ust krytyków, a przede wszystkim środowisk prawicowych i harcerskich,
padały m.in. takie zarzuty:
-
że film jest antyharcerski, antyakowski i nie jest wierny ideałom harcerstwa
-
że bohaterowie są wymuskani, za ładni (rozumiem, że w tamtych czasach nie było
przystojnych mężczyzn?), mają pustkę w głowie, brak im charyzmy
-
że w filmie jest dużo zbędnej erotyki
Mój
ulubiony zarzut to jednak ten o hipsterskim wyglądzie bohaterów. Bo czy to
przypadkiem nie hipsterzy wyglądają jakby wrócili właśnie z przeszłości? Czy to
wina tamtych chłopaków, bohaterów filmu, że ich wizerunek kojarzy się dziś z
celową stylizacją? Czasem warto pomyśleć, zanim się coś napisze, niestety wielu
krytyków tego nie praktykuje.
Wszystkie
powyższe argumenty reżyser filmu, Robert Gliński, zbija, co chwilę pisząc
kolejne listy i oświadczenia. Mówi w nich, że kręcąc film oparł się o liczne
dokumenty i archiwa, a więc wszystkie postawy bohaterów są umotywowane i
udokumentowane. Co więcej, reżyser uważa, że jego film powinna oglądać
dzisiejsza młodzież. I o ile mam mieszane uczucia co do wdawania się reżysera w
dyskusje z krytykami i odbiorcami filmu, o tyle pod słowami Glińskiego się podpisuję.
Mało się u nas robi filmów dla młodzieży, ale ten ratuje nasz honor. Akcja Kamieni na szaniec jest dynamiczna, a
obraz uzupełnia doskonale komponująca się z nim muzyka, początkowo rockowa
(która, jak się domyślam, także nie podoba się harcerzom), natomiast
bohaterowie są po prostu ludźmi – ludźmi z krwi i kości, a nie pomnikowymi,
nieskazitelnymi herosami. Takich nie ma, o czym zdaje się nam przypominać
Gliński, nieco w kontrze do tego, co przekazywał Kamiński w swojej, pisanej ku
pokrzepieniu serc, wręcz propagandowej książce. Warto w tym miejscu dodać też,
że reżyser biorąc na warsztat jakąkolwiek książkę nie jest zobligowany jej
rekonstruować na ekranie. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, czy
bohaterowie filmu są tacy sami, jak bohaterowie książki, niech pomyśli o tym,
że reżyser zrobił co konieczne: przystosował treść do współczesnych realiów, by
dotrzeć tym samym do umysłów dzisiejszych nastolatków. Czy cnotliwi i skromni
bohaterowie byliby dla młodych ludzi przekonujący? Wątpię. A czy tacy byli Zośka, Alek i Rudy? Też wątpię.
Zwłaszcza, że Tadeusz Zawadzki, a więc Zośka, po przeczytaniu maszynopisu
powieści Kamińskiego sam miał zastrzeżenia do konstrukcji postaci. Do mnie więc
odbrązowienie bohaterów jak najbardziej przemawia. Są oni młodymi ludźmi,
którzy, pomimo wojny, chcą kochać, bawić się, cieszyć, śmiać, chcą żyć. Oni nie
zaprzeczają harcerskim ideałom – chyba, że przyjaźń, patriotyzm i poświęcenie
to nie są ideały godne naśladowania. Co się jednak nie podoba krytykom filmu to
to, że Gliński przedstawia harcerzy jako niewyszkolonych amatorów - którymi
przecież byli. Ich działaniami kierowały namiętności, porywy serca, one może nie
były do końca przemyślane, ale były szczere, wypływające z potrzeby ducha. Może
na ekranie brakuje bohaterom umiejętności czy dyscypliny, ale nie brakuje woli
walki.
Młodym
aktorom wcielającym się w role Zośki (Marcel Sabat) i Rudego (Tomasz Ziętek) udało
się stworzyć przekonujące, charyzmatyczne postaci. Świetnym posunięciem był
wybór do tych ról debiutantów, chłopaków wolnych od wszelkich łatek, których
twarzy nie kojarzymy z mniej lub bardziej głupich seriali. Na tle młodych
debiutantów dosyć bezbarwnie wypadli natomiast uznani aktorzy. Najbardziej w
pamięć zapada chyba Danuta Stenka. Podobnie jednak jak wszyscy pozostali –
Żmijewski, Łukaszewicz, Globisz czy Chyra – Stenka nie ma wiele do grania,
trudno więc mówić w tym wypadku o ocenie. Skoro przy bohaterach jesteśmy, jest
tylko jedno ale - Alek. W filmie niemal
kompletnie wykluczono postać Alka (Kamil Szeptycki). Książka nie zajmuje się
nim w takim stopniu jak Zośką i Rudym, ale jednak jest to postać widoczna,
jedna z trzech głównych. Przyznać się muszę bez bicia, że, niestety, do chwili
obecnej nie wiem, który z bohaterów pokazywanych na ekranie to był Alek. Co
chyba najlepiej świadczy o tym, że Alek został po prostu całkowicie usunięty w
cień. I dziwi mnie, że to właśnie ten fakt nie przeszkadza krytykom filmu
Glińskiego, bo względem książki to chyba największa rozbieżność.
Kamienie… ogląda się w maksymalnym skupieniu wywołanym przez
chwytające za gardło sceny, których w filmie nie brakuje. Tomasz Raczek w
swojej druzgocącej recenzji napisał, że powstały one z wyrachowania, bowiem
Gliński miał zamiar jedynie „dowalić emocjonalnie widzom”, zwłaszcza w scenie
przesłuchania Rudego. Argument ten jest dla mnie nie do zrozumienia, jak bowiem
inaczej uzmysłowić widzom piekło wojny i bohaterstwo Rudego, jeśli nie właśnie
przez sceny tortur? Brawa dla Tomasza Ziętka, który znakomicie udźwignął ich ciężar
i wypadł bardzo wiarygodnie wzbudzając w widzu niewymuszoną empatię.
Dawno
nie mieliśmy w polskim kinie tak dobrego filmu wojennego, zresztą nie powstaje
ich wiele z uwagi na wymagający budżet. Budżet Kamieni… też z pewnością nie był duży, co przekłada się na
oszczędność w scenach akcji, ta z kolei wcale nie odbija się na jakości filmu.
Gliński pokazał to, co pokazują też twórcy Czasu
Honoru: że można atrakcyjnie, mądrze i ciekawie mówić o wojnie bez
emanowania scenami akcji. Ponadto, reżyser z Kamieni na szaniec Kamińskiego wyciągnął ich esencję, uwypuklając
detale, które trafią do pokolenia współczesnych nastolatków. W żadnym miejscu
jednak nie przeszarżował. Sceny nagości (bo na pewno nie są to sceny
erotyczne), które tak bardzo niektórych uwierają, nie powinny być powodem
żadnego zgorszenia. Zostały przedstawione ze smakiem, a nie służą niczemu
innemu jak pokazaniu, że ci waleczni chłopcy byli zwyczajni jak każdy z nas. Nie
ma się więc co oburzać, że Zośka uprawia seks tuż po śmierci Rudego. On nie
lekceważy w ten sposób przyjaciela, on szuka ujścia dla swojego smutku.
Pokazanie relacji bohaterów z dziewczynami osadza ich losy w jeszcze bardziej
dramatycznym kontekście, który trafnie przemówi do każdego młodego człowieka. A
jestem przekonana, że właśnie młodzi ludzie będą stanowić co najmniej połowę
widzów Kamieni…Ale film „kupią” też
wszyscy z otwartymi umysłami, ludzie nie zamykający swego świata w archaicznych
schematach. Pozostałym współczuję. Wszystkim jednak polecam.
Dwa
lata temu w Dniu Kobiet przedstawiłam moje filmowe propozycje na ten dzień.
Filmy o kobietach, z kobietami w rolach głównych. Ale nie stereotypowe komedie
romantyczne, do jakich się nas zachęca (zwłaszcza w tym dniu) twierdząc, że
takie kino jest absolutnie w guście kobiet, lecz filmy, w których chodzi o coś
więcej niż usidlenie faceta. Jestem przekonana, że jest wiele kobiet, które
wręcz nie znoszą komedii romantycznych. Sama wcale do nich nie należę, ale
jestem bardzo wymagająca co do tego gatunku. Znam natomiast kobiety, które w
życiu nie wybrałyby się do kina na komedię romantyczną. Ale to taka dygresja.
Zatem oto kilka moich propozycji, chyba dość nieoczywistych, ale naprawdę
wartych uwagi.
Trylogia:
Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca, Przedpółnocą
Celine,
czyli główna postać kobieca tej znakomitej trylogii, to kobieta, którą można
kochać albo nienawidzić. Diabelnie inteligentna, błyskotliwa, uszczypliwa,
kiedy trzeba i gadająca jak najęta. A przy tym piękna, dzięki temu, że wciela
się w nią - chyba wiecznie młoda - Julie Delpy. Nikt inny na miejscu tej
aktorki chyba nie poradziłby sobie zresztą tak doskonale z neurotyczną
indywidualistką jaką jest Celine. W dużej mierze jednak Celine jest postacią reprezentatywną
dla wszystkich kobiet - odzwierciedla ich pragnienia, lęki i żale, co widać
szczególnie w ostatniej części cyklu. O filmach pisałam tu i tu .
Take This Waltz
Margot
ma problem z zaakceptowaniem w rutyny, która wkradła się w jej małżeństwo, a co
za tym idzie w całe jej życie. To bardzo ciekawa bohaterka, która łaknie wciąż
emocji i zainteresowania, niczym mała dziewczynka, którą zresztą udaje w na co
dzień w kontaktach z mężem. Infantylność jest dla niej sposobem na poradzenie
sobie z życiem. Ciekawa jest też druga postać kobieca – Geraldine, siostra
Margot, która z kolei nie potrafi sobie poradzić z odpowiedzialnością, jaka
wiąże się z posiadaniem dzieci. Obie bohaterki są niezwykle prawdziwe,
wiarygodne i prowokują do refleksji. To nie jest optymistyczny film. Wręcz
odwrotnie – to jeden z najbardziej dołujących filmów, jakie widziałam. Ale
polecam go, zresztą już po raz kolejny, bo uważam, że portrety kobiet są tu
znakomite. Cała recenzja tutaj.
Gdzie jest Nancy?
Gdzie jest Nancy?
Gdzie jest Nancy to moje niedawne odkrycie. Film przygnębiający,
trudny, biorąc pod uwagę jak niewiele w nim akcji, i niełatwy do zapomnienia.
Tytułowa Nancy również, jak Margot, nie jest szczęśliwa w małżeństwie, w którym
czuje się przede wszystkim samotna. Nawiązuje internetową znajomość i ucieka z
domu. Po co, dlaczego, gdzie jest, co chce zrobić…Na ekranie oglądamy sceny
rozsypane jak elementy układanki, którą musimy sami złożyć w całość. Rodzi się
z nich obraz niestabilnej emocjonalnie kobiety w głębokiej depresji, ogromnie
cierpiącej i o skłonnościach sadomasochistycznych. Maria Bello jest w roli Nancy
znakomita, gra niemalże na granicy obłędu, a wydobyć go z niej pomagają też
zdjęcia Christophera Doyle’a oparte na zbliżeniach na jej twarz. Niewesoły
obraz kobiety, ale wart obejrzenia.
Druga Ziemia
Drugą Ziemię już kiedyś polecałam i to również ze względu na
główną bohaterkę. Rhoda powoduje wypadek w wyniku którego ginie kobieta z
dzieckiem. Wszystko przez zasłyszaną w radiu informację o odkryciu drugiej
Ziemi. Po wyjściu z więzienia dziewczyna postanawia odkupić swoje winy,
odnaleźć męża kobiety, który również ucierpiał w wypadku, i w jakiś sposób
zrekompensować mu to, co zrobiła. W tle tej sytuacji mamy możliwość wyjazdu na
drugą Ziemię, gdzie można zostawić wszystko za sobą i żyć, jakby nic złego
nigdy się nie wydarzyło. Rhoda to intrygująca bohaterka, a grająca ją Brit
Marling świetnie buduje jej postać na subtelnościach i oszczędnej mimice.
Znakomity jest też sam film – ubrany w kostium s-f, jednak s-f nie będący.
Więcej o filmie pisałam tu.
Druga Ziemia
Martha Marcy May Marlene
Wbrew
pozorom nie jest to opowieść o czterech kobietach, a o jednej, uwolnionej ze
szponów sekty, w której posługiwała się wszystkimi tymi imionami. Ciekawy obraz
kobiety, którą pokonały jej własne słabości, obraz manipulacji, jaka dokonuje
się w sekcie i rozczarowania, kiedy okazuje się, że nie jest w niej tak
pięknie, jak miało być. Oparty o retrospekcje film pozostawia wiele
niedomówień, ale postać Marthy je rekompensuje. Elizabeth Olsen w roli kobiety,
która przeszła pranie mózgu wzbudza wielką wiarygodność i współczucie. Więcej o
filmie pisałam tu.
Fish Tank
Fish Tank to z kolei film smutny, ale jednak napawający
odrobiną nadziei. Bohaterką jest tu nastolatka z nizin społecznych, a właściwie
ze slumsów, marząca o zostaniu tancerką hip – hopową. Marzenia są dla niej
odskocznią od mało zachęcającej rzeczywistości – chaotycznego domu i nie
dbającej o nią (i właściwie o nic) matki, która woli się zajmować kolejnymi
kochankami. W roli Mii czyli głównej bohaterki świetnie poradziła sobie
amatorka Katie Jarvis. Mia to buntowniczka, dziewczyna z charakterem, ale
wrażliwa i bardzo pogubiona. Ma 15 lat i chce żeby ktoś się nią zainteresował,
wskazał drogę, którą ma iść, by nie skończyć jak jej matka. Jednak ta
dziewczyna ma siłę i sama może być dla nas wzorem.
Fish Tank
Ki
Jako
alternatywę dla polskich komedii romantycznych i na dowód, że my też jesteśmy w
stanie napisać ciekawą postać kobiecą, w wydaniu bardzo współczesnym, polecam
Ki. Ki czyli Kinga (Roma Gąsiorowska) ma artystyczną duszę, jest głośna,
rozgadana i baaardzo otwarta. Zostawić dziecko w ramionach sympatycznego
nieznajomego to dla niej nie problem. No właśnie. Ki prezentuje bardzo
nowoczesne podejście do macierzyństwa. Nie pozwala by dziecko ją ograniczało,
więc umieszcza je ciągle w ramionach znajomych lub przyjaciół. Nie oznacza to
jednak, że jest fatalną matką. Ki to
nie Bejbi blues. Ki jest głosem
współczesnych kobiet (choć za kamerą stoi mężczyzna), które mają inną wizję
macierzyństwa niż stereotypowa prezentowana w mediach. A przy tym jest
opowieścią o kolorowej bohaterce, której rzeczywistość podcina skrzydła. Czyli
życie, samo życie. więcej o filmie tutaj.
To
na dziś wystarczy, ale filmów z ciekawymi bohaterkami znalazłabym znacznie
więcej. Odsyłam do mojego wpisu sprzed dwóch lat, który znajdziecie tui zachęcam do dzielenia się tytułami. A wszystkim dziewczynom życzę wszystkiego
najlepszego przez cały rok :)