22.09.2013

Filmy, na które warto czekać

W ostatnim czasie pojawiło się kilka zwiastunów filmów, o których dużo się pisze, a co za tym idzie wszyscy są ich ciekawi. Sporo z nich to już dziś oscarowi faworyci. Oto co przyciągnęło najbardziej moją uwagę:



Film z imponującą obsadą, z której ktoś (Meryl Streep?) na pewno będzie nominowany do Oscara. Poza tym warto zobaczyć jak zmieniła się i wydoroślała „mała miss” Abigail Breslin.

Premiera: już nastąpiła na festiwalu w Toronto



Podstawą scenariusza tego filmu jest książka Michela Fabera, autora rewelacyjnego Szkarłatnego płatka i białego, o którym pisałam tutaj. Książki (jeszcze) nie czytałam, ale fabuła wydaje się intrygująca. Podobnie jak powyższy, wiele obiecujący zwiastun . Ciekawa jestem roli Scarlett Johansson, która ostatnio wybiera coraz ciekawsze produkcje.

Premiera: film miał już swoją premierę na festiwalach



Idris Elba – niech to nazwisko wystarczy za rekomendację tego filmu. Zobaczyć serialowego Luthra w zupełnie innym wcieleniu – bezcenne. Aktor ten zasługuje na duże, wybitne role. Kto wie, może Mandela da mu Oscara lub choćby samą do niego nominację? Zwiastun zapowiada całkiem dobry film.

Premiera: 3.01. 2014



Scenariusz Adwokata napisał sam Cormac McCarthy, jeden z najciekawszych żyjących pisarzy amerykańskich, autor m.in. Drogi i To nie jest kraj dla starych ludzi, dobrze znany kinomaniakom, bo filmowcy lubią ekranizować jego powieści. Tym razem scenariusz jest napisany specjalnie na potrzeby filmu. Reżyseruje Ridley Scott, co dla niektórych może być ważne (dla mnie nie jest, bo nie przepadam jakoś szczególnie za jego filmami), ale tym co naprawdę imponuje jest obsada: Brad Pitt, Michael Fassbender, Penelope Cruz, Javier Bardem…Oczywiście, często filmy tak dobrze obsadzone zawodzą, ale zwiastun każe jednak wierzyć, że będzie inaczej.

Premiera: 25. 10. 2013



Na ten film spośród wymienionych czekam najbardziej. Ogromnie podoba mi się pomysł: akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości i skupia na samotnym pisarzu (Joaquin Phoenix) który zakochuje się… w nowoczesnym oprogramowaniu komputerowym, który przemawia do niego głosem Scarlett Johansson. Szykuje się kameralna, poruszająca opowieść o samotności i miłości niemożliwej do spełnienia.

Premiera: 12.10. 2013



Zwiastun może nie gwarantuje jeszcze świetnego filmu, ale na pewno obiecuje znakomite role aktorskie - Matthew McConaughey jako umierającego na AIDS narkomana i Jareda Leto w roli transwestyty. Warto zobaczyć przemianę tego pierwszego (schudł do roli 13 kg) i cieszyć się tym drugim, który ostatnio poświęca się bardziej karierze muzycznej, a jest przecież znakomitym aktorem, stworzonym do takich ról jak ta.

Premiera: właśnie się odbyła, na festiwalu w Toronto



Film o Grace Kelly, księżnej Monaco, siłą rzeczy, jak każda biografia wielkiej postaci, musi wzbudzać emocje. Reżyseruje Olivier Dahan mający na koncie udaną biografię Edith Piaf. Obsadzenie w tytułowej roli Nicole Kidman wywołuje jednak skrajne opinie. Obawiam się, że z tym filmem może być podobnie jak z Dianą, która była szumnie zapowiadana, a z tego co czytam, raczej nie jest filmem zbyt udanym. Obym się jednak myliła.

Premiera: 27.11.2013



O filmie nie jest na razie głośno, bo z „kosmicznych” produkcji na topie jest teraz Grawitacja. Ale ze względu na swoją tematykę, która nie jest często poruszana przez filmowców a kiedy już jest, nie są to filmy zbyt dobre, film wydaje mi się być nad wyraz interesujący. Zwłaszcza, że stoją za nim Brytyjczycy, co daje nadzieję na solidne kino. Zachęca też obsada: Romola Garai, Olivia Williams, Liev Schreiber.

 Premiera: film ma już za sobą premierę w Cannes, ale do kin jeszcze nigdzie nie wszedł.

17.09.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XXII

Ostatnio czas nie pozwala mi na przyłożenie się do pisania bloga. Ale myślę, że w październiku wszystko wróci do normy i notki będą się pojawiać częściej. Zawsze, gdy na kilka tygodni zaniedbam bloga czuję bowiem nieuzasadnione wyrzuty sumienia, choć wiem dobrze, że raczej nikt na mojej nieobecności nie cierpi. Siłą rzeczy dzisiaj znowu kilka krótkich opinii o ostatnio obejrzanych filmach, w nieco inne formie niż zazwyczaj.

Ostatnio przede wszystkim nadrabiam klasykę, oglądam filmy, które już dawno powinnam znać. Niektóre z nich przynoszą rozczarowanie, ale nie są to raczej złe filmy, tylko moje wymagania są zbyt wygórowane. Muszę się na przykład przyznać, że nie udało mi się zmęczyć Osiem i pół oraz Fargo, choć możemy to zwalić na mojego lubego, bo ja sama raczej filmów nie porzucam. Co najwyżej zasypiam na nich, jak było na naprawdę nudnej i schematycznej Sztuce dorastania, o której więcej pisać nie warto.  A o czym warto?


Z pewnością o Dziecku Rosemary i Psychozie. Dwa kultowe horrory (?), których nie widziałam, bo boję się bać. Ale jako że prawdziwy kinoman znać je powinien, przełamałam się i, momentami zakrywając oczy rękoma, obejrzałam wytrwale do końca. Musicie wiedzieć, że bardzo nie lubię filmów z wątkiem satanistycznym czy z opętanymi dziećmi. Mój mózg potem wariuje i myśli, że jego też chce opętać szatan. Ale ku mojemu zdziwieniu, oddziaływanie Dziecka Rosemary na moją wyobraźnię nie było tak duże jak przypuszczałam. Nie oznacza to jednak, że film jest słaby. Wręcz przeciwnie – Roman Polański awansuje z każdym kolejnym filmem w mojej hierarchii ulubionych reżyserów. Do tej pory widziałam jeden jego słaby film – Dziewiąte wrota – ale na tyle filmów, ile Polański nakręcił to tyle co nic. Ostatnio oglądałam też Gorzkie gody, które po raz kolejny podkreślają upodobanie reżysera do snucia opowieści utrzymanych w nieco klaustrofobicznym klimacie, który kocham. Wracając do Dziecka…, zachwycona jestem wszystkim, począwszy od Mii Farrow, po obsadę drugoplanową i scenografię, na muzyce Komedy skończywszy. Nie zdefiniowałam jeszcze na własny użytek, na czym polega geniusz Polańskiego, ale jego filmy mają ogromną siłę wciągania widza w opowieść. Nuda? Nawet w złych Dziewiątych wrotach nie ma miejsca na nią miejsca. Mimo mnożenia niedorzeczności, w filmie ciągle się coś dzieje. Ale Polański to też ręka do aktorów. W Gorzkich godach zebrał on czwórkę bardzo różnych aktorów, o różnych temperamentach, którzy świetnie się uzupełniają. Kolejny raz poczułam, że chyba jednak muszę wpisać Kristin Scott Thomas do grona ulubionych aktorek. Przechodząc do Psychozy, muszę zaznaczyć, że bałam się nieporównywalnie bardziej niż na Dziecku…. Z pewnością może to być zasługa muzyki, którą Hitchcock operował w genialny sposób. Gdy na ekranie pozornie nie dzieje się nic niepokojącego, mrożąca krew w żyłach muzyka (tutaj autorstwa Bernarda Hermanna) buduje w nas jednak narastające poczucie strachu i zagrożenia. Zresztą wiemy od początku, że coś złego musi się wydarzyć – kobieta uciekająca z ukradzionymi pieniędzmi zatrzymuje się w ponury wieczór w przydrożnym, nieciekawie wyglądającym motelu, w którym nie ma innych gości. To nie może skończyć się dobrze, zwłaszcza, jeśli właściciel ma obłęd w oczach (oczy Anthony’ego Perkinsa naprawdę trudno zapomnieć). Potem jest słynna scena pod prysznicem i zupełnie nieoczekiwane rozwiązanie. Przyznaję, ktoś tu był geniuszem, ale chyba nie tyle Hitchcock, co Robert Bloch, na podstawie książki którego powstał scenariusz filmu.


Pozostając w klimacie, wspomnieć muszę o filmie uznanym za jeden z najlepszych czarnych kryminałów – Sokole maltańskim. To przykład na to, że bez efekciarstwa, a właściwie opierając się tylko na dialogach, można nakręcić dobry kryminał. Urok tej produkcji na pewno tkwi w schematyczności, jaka przypisana jest filmom noir z wątkiem kryminalnym. Warto jednak zaznaczyć, że od Sokoła… tak naprawdę wszystko się dla tego gatunku zaczęło. Mamy więc niezależnego detektywa granego tu przez Humphreya Bogarta, podejrzaną kobietę w typie famme fatale, która się w nim zakocha i pozornie skomplikowaną intrygę, której rozwiązanie okazuje się być jednak banalne. Film Johna Hustona z pewnością warto docenić za klimat, ale do wybitności mu daleko. Zarzut najpoważniejszy – film nie wciąga, a wciągać mogą nawet filmy złe, o czym niejednokrotnie się przekonałam. Za to Humphrey Bogart rekompensuje wszystkie braki w scenariuszu.


Do filmów, których nie mogę jednoznacznie ocenić zakwalifikowałabym też Gosford Park i Całkowite zaćmienie. Pierwszy to moje pierwsze spotkanie z Robertem Altmanem uznanym za jednego z najwybitniejszych reżyserów. Po film sięgnęłam z dwóch powodów – polecany jest fanom Downton Abbey, a do tych się radośnie zaliczam, a także z uwagi na porównania do powieści Agaty Christie (której kryminały swego czasu pochłaniałam hurtowych ilościach). I jak się ma film do takich obietnic? Dwojako. Bo film ten nie jest dla każdego. Mój luby kwalifikuje go do jednego z najsłabszych jakie oglądaliśmy i nie potrafi zrozumieć jakim cudem zdobył on Oscara za scenariusz. Ja jednak jestem bardziej obiektywna i muszę przyznać, że pod względem przedstawienia dwóch światów – arystokracji i służby (film dzieje się w latach 30.) do scenariusza nie można mieć zarzutów. Myślę, że przenikanie się tych dwóch światów i ich wzajemny wpływ na siebie zostało świetnie ujęte. Ale jeśli chodzi o wątek kryminalny, nie jestem już tak łaskawa. Przede wszystkim dlatego, że rzeczywiście jest to tylko wątek. Większość filmu poświęcona zostaje rozmowom tak naprawdę o niczym, ot, przedstawieniu świata zepsutej, znudzonej arystokracji. Ta część filmu mimo wszystko (obsada jest imponująca) nie wciąga i bez skrupułów i żalu mogłabym porzucić seans co najmniej w połowie. Ale oboje postanowiliśmy wytrwać. I co? Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest dosyć banalne i w sumie jak się potem zastanowić, oczywiste. Podobno geniusz scenariusza tkwi w tym, że we wcześniejszych dialogach dostajemy wyraźne podpowiedzi, kto kogo nienawidzi i chciałby się pozbyć. Ale do tego trzeba obejrzeć film ponownie. Zdecydowanie jednak jeden seans Gosford Parku wystarczy, a dla niektórych i tak może to być za wiele. Trzeba lubić filmy statyczne, w których dużo się rozmawia i pozornie nic się nie dzieje, żeby przetrwać ten seans bez znużenia. To nie jest film zły, wręcz przeciwnie, ale trzeba być przygotowanym, że akcji jest w nim niewiele. Zachętą niech jeszcze będą trzy nazwiska: Maggie Smith, Kristin Scott – Thomas i Kelly MacDonald, wszystkie w wyśmienitej formie.


Dla jednego głośnego nazwiska warto też obejrzeć Całkowite zaćmienie Agnieszki Holland. Leonardo DiCaprio, zaledwie 21-letni wciela się tu w rolę dziewiętnastowiecznego początkującego poety, Arthura Rimbaud. Rimbaud, wówczas siedemnastoletni, przybywa do Paryża, by zostać protegowanym uznanego już poety Paula Verlaine’a. Przyjaźń, która się między nimi narodzi szybko nabierze podtekstu erotycznego. W zasadzie nie wiem, co myśleć o tym filmie. Zarówno Rimbaud jak i Verlaine to nie są ludzie, których byłabym w stanie polubić. Zwłaszcza ten drugi jest okrutny i zepsuty. Krzywdzi swoją żonę, to ją zdradzając z młodszym kochankiem, to do niej wracając. Film, tak jak jego bohaterowie, jest pełen pasji, namiętności, seksualności. Związek dwóch poetów, których dzieli znaczna różnica wieku, nie jest już tak romantyczny i niewinny jak związek kowbojów z Brokeback Mountain. Przedstawiony jest też bardziej naturalistycznie. Jednak to, o co można mieć największe pretensje do Holland, to fakt, że w Całkowitym zaćmieniu skupiła się ona niemal wyłącznie na cielesności, fascynacji seksualnej, zapominając o tym, co najważniejsze – o sztuce. Rimbaud i Verlaine inspirowali i fascynowali się nawzajem swoją poezją, co tu jest ledwie zaznaczone. Film nawet nie skłania do sięgnięcia po ich twórczość, co przecież wydawałoby się naturalne. Nie mniej jednak, Całkowite zaćmienie to jedna z pierwszych wielkich ról Leonardo DiCaprio i dla niego naprawdę warto ten film zobaczyć.


W ostatnim czasie miałam też okazję obejrzeć dwa dość osobliwe filmy polskie. Pierwszy z nich to dokument Marcina Koszałki Będziesz legendą, człowieku. Zapowiadany jako film o kulisach występu polskiej drużyny na Euro 2012, okazał się być w rzeczywistości opowieścią o dwóch piłkarzach – ówczesnym kapitanie drużyny, Marcinie Wasilewskim, dla którego Euro miało być ostatnim wielkim występem i Damienie Perquisie, Francuzie o polskich korzeniach, nazwanym przez Jana Tomaszewskiego farbowanym lisem. Koszałka przygląda się tym dwóm bohaterom na treningu, przed meczami, po meczach, w towarzystwie rodzin. Jest to portret intymny i nie pozbawiony mocnych słów. Reżysera interesuje przede wszystkim kondycja psychiczna piłkarzy, nastawienie i reakcje po przegranych meczach. O stosunkach panujących w całej drużynie dowiemy się z filmu niewiele. Ale mimowolnym trzecim bohaterem filmu jest Grzegorz Lato. Oglądamy go w loży vipowskiej, słyszymy jego wypowiadane z wyższością komentarze, a jednocześnie przypominamy sobie jego wielkie gole z Mundialu w 1974 roku, gdy nic nie zapowiadało, że ten świetny piłkarz stanie się wyrachowanym panem prezesem. To z kolei może prowadzić nas do rozważań, jak potoczą się dalsze losy dzisiejszych gwiazd futbolu.  
I na koniec Prywatne śledztwo, obraz który porównałabym z dzisiejszymi produkcjami TVN z cyklu Prawdziwe historie. A to ze względu na moralizatorski, dydaktyczny ton. Twórcy filmu wyraźnie chcieli w nim zaznaczyć problem jakim jest nieuważna jazda kierowców tirów, którzy powodują nagminnie śmiertelne wypadki. W jednym z takich wypadków ginie rodzina Rafała Skoneckiego, w którego wciela się Roman Wilhelmi. Mężczyzna, który niewiele pamięta z tego zdarzenia postanawia sam odnaleźć jego sprawcę. W tym samym czasie masowo zaczynają ginąć kierowcy tirów. Podejrzenie widza oczywiście pada na bohatera i czekamy tylko, aż złapie go policja. Zakończenie okazuje się zaskakujące i z nim mam największy problem. Bo z jednej strony, wywraca do góry nogami wszystko, co do tej pory myśleliśmy o tym filmie, a z drugiej wydaje się być perfidnym zagraniem na emocjach widzów. Ale być może to sprawia, że film cieszy się sentymentem i dobrą opinią widzów. Z pewnością jego obejrzenie nie było stratą czasu, a nawet warto było go poświęcić, by zobaczyć jak kiedyś robiło się w Polsce filmy z pogranicza sensacji i thrillera. Filmy jakich dziś w polskim kinie wyraźnie brakuje.

Moje oceny filmów prezentują się tak:

Psychoza 9/10

3.09.2013

Top Of The Lake (2013)


Wakacje to nie jest dobry czas na prowadzenie bloga. Bo wyjazdy, bo ładna pogoda, bo za duży upał i brak chęci…Na szczęście zauważyłam, że aktywność kilku innych odwiedzanych przeze mnie blogerów też ostatnimi czasy spadła. A zatem wyrzuty sumienia nieco mniejsze. Ale czas zebrać się w sobie i coś napisać. O serialu TopOf The Lake miałam napisać oczywiście zaraz po jego obejrzeniu czyli jakieś dwa tygodnie temu, ale różne rzeczy stanęły na przeszkodzie. Wrażenia nie są już więc takie świeże, ale w kilku słowach postaram się opowiedzieć o tym serialu, który wzbudził we mnie mieszane uczucia. Bo tak naprawdę nie wiem, czy mam go polecić czy też nie. Z jednej strony, ma on pewien duszny klimat, który wyróżnia go na tle podobnych produkcji, z drugiej jednak – momentami jest nudny i przewidywalny.

Główną bohaterką serialu, za którego kamerą stanęła Jane Campion (reżyserka Fortepianu czy Jaśniejszej od gwiazd; jest też autorką scenariusza), jest młoda detektyw, Robin Griffin. Kobieta wróciła w rodzinne strony, do miasteczka Laketop, by zaopiekować się umierającą na raka matką. Niespodziewanie jednak Griffin, która jest specjalistką ds. przestępstw wobec dzieci, zostaje zaangażowana w sprawę zniknięcia dwunastoletniej ciężarnej dziewczynki, Tui Mitcham. Osią serialu są poszukiwania Tui, jak również rozszyfrowanie, kto może być ojcem jej dziecka. Podejrzanych jest kilku, począwszy od ojca Tui, poprzez jej braci, a na znajdującym się na wolności pedofilu (w tej roli – uwaga! – Polak, Jacek Koman) skończywszy. Jednak z czasem na pierwszy plan wybija się prywatne życie pani detektyw. Okazuje się, że najbliżsi skrywają przed nią tajemnice, na jaw wychodzą też jej własne sekrety, a ostatecznie sprawa zaginięcia Tui nabierze dla niej bardziej osobistego wymiaru niż mogła przypuszczać. Griffin to ciekawa bohaterka – silna, wzmocniona trudnymi doświadczeniami z przeszłości, odważna i … rozwiązła. Nie ma odcinka, w którym pani detektyw nie oddawałaby się miłosnym uniesieniom, co akurat trochę razi, bo nie wydaje się konieczne. Nie mniej, Elizabeth Moss, czyli w wyobraźni większości z nas Peggy z Mad Men, doskonale poradziła sobie z tak inną rolą (a do tego współczesna charakteryzacja bardziej jej służy). Perełką jest zwłaszcza scena bodajże z odcinka trzeciego, gdzie aktorka brawurowo poradziła sobie z emocjami swojej bohaterki opowiadającej o tragicznym wydarzeniu, jakiego doświadczyła będąc nastolatką.


Jak zawsze w tego typu krótkich mini-serialach w tle opowieści przewija się cała galeria intrygujących postaci drugoplanowych. Na ponurej nowozelandzkiej prowincji każdy dorosły ma coś do ukrycia. Nie mniej, nasze podejrzenia od początku wzbudza jedna (no, może dwie) osoba. Czy słusznie? Tego zdradzać nie będę, jednak uprzedzam – serial jest przewidywalny w swoim sposobie kopiowania wszelkich możliwych wątków i rozwiązań, które znamy już z innych seriali. Nawet bardzo ciekawy zwrot akcji w życiu osobistym Robin kończy się zgodnie z naszymi przypuszczeniami – czyli w stylu hollywoodzkiego happy – endu. Mimo wszystko jednak, serial daleki jest od hollywoodzkiej sztampy. Scenarzyści starali się przede wszystkim wykreować tajemniczy, niepokojący klimat ustanawiając miejscem akcji miasteczko nad jeziorem, które według legend porywa ludzi. Udało się połowicznie, co być może jest zaletą. Nie jest to bowiem drugie Twin Peaks, jak chcieliby niektórzy krytycy, ale kto się nie lubi za bardzo bać ten właśnie może odetchnąć z ulgą – Top Of The Lake spokojnie można oglądać samemu późnym wieczorem. Mnie jednak ten serial nie wciągnął, ani szczególnie nie zachwycił, choć doceniam jego walory. Warto obejrzeć go przede wszystkim dla aktorstwa – oprócz wspomnianej Elizabeth Moss, wyróżnia się też Holly Hunter, fenomenalna w roli przywódczyni kobiecej komuny. Wspomnieć należy też o pięknych okolicznościach przyrody, w jakich kręcony był serial, kojarzonych do tej pory z Władcą Pierścieni.



A zatem, krótko podsumowując: Top Of The Lake jak najbardziej do obejrzenia (zwłaszcza, że to tylko siedem odcinków), ale nie oczekujcie zbyt wiele.


Moja ocena: 6+/10