Ostatnio
czas nie pozwala mi na przyłożenie się do pisania bloga. Ale myślę, że w
październiku wszystko wróci do normy i notki będą się pojawiać częściej. Zawsze,
gdy na kilka tygodni zaniedbam bloga czuję bowiem nieuzasadnione wyrzuty
sumienia, choć wiem dobrze, że raczej nikt na mojej nieobecności nie cierpi. Siłą
rzeczy dzisiaj znowu kilka krótkich opinii o ostatnio obejrzanych filmach, w
nieco inne formie niż zazwyczaj.
Ostatnio
przede wszystkim nadrabiam klasykę, oglądam filmy, które już dawno powinnam
znać. Niektóre z nich przynoszą rozczarowanie, ale nie są to raczej złe filmy,
tylko moje wymagania są zbyt wygórowane. Muszę się na przykład przyznać, że nie
udało mi się zmęczyć Osiem i pół oraz
Fargo, choć możemy to zwalić na
mojego lubego, bo ja sama raczej filmów nie porzucam. Co najwyżej zasypiam na
nich, jak było na naprawdę nudnej i schematycznej Sztuce dorastania, o której więcej pisać nie warto. A o czym warto?
Z
pewnością o Dziecku Rosemary i Psychozie. Dwa kultowe horrory (?),
których nie widziałam, bo boję się bać. Ale jako że prawdziwy kinoman znać je
powinien, przełamałam się i, momentami zakrywając oczy rękoma, obejrzałam
wytrwale do końca. Musicie wiedzieć, że bardzo nie lubię filmów z wątkiem
satanistycznym czy z opętanymi dziećmi. Mój mózg potem wariuje i myśli, że jego
też chce opętać szatan. Ale ku mojemu zdziwieniu, oddziaływanie Dziecka Rosemary na moją wyobraźnię nie
było tak duże jak przypuszczałam. Nie oznacza to jednak, że film jest słaby.
Wręcz przeciwnie – Roman Polański awansuje z każdym kolejnym filmem w mojej hierarchii
ulubionych reżyserów. Do tej pory widziałam jeden jego słaby film – Dziewiąte wrota – ale na tyle filmów,
ile Polański nakręcił to tyle co nic. Ostatnio oglądałam też Gorzkie gody, które po raz kolejny podkreślają
upodobanie reżysera do snucia opowieści utrzymanych w nieco klaustrofobicznym
klimacie, który kocham. Wracając do Dziecka…,
zachwycona jestem wszystkim, począwszy od Mii Farrow, po obsadę drugoplanową i
scenografię, na muzyce Komedy skończywszy. Nie zdefiniowałam jeszcze na własny
użytek, na czym polega geniusz Polańskiego, ale jego filmy mają ogromną siłę
wciągania widza w opowieść. Nuda? Nawet w złych Dziewiątych wrotach nie ma miejsca na nią miejsca. Mimo mnożenia
niedorzeczności, w filmie ciągle się coś dzieje. Ale Polański to też ręka do
aktorów. W Gorzkich godach zebrał on
czwórkę bardzo różnych aktorów, o różnych temperamentach, którzy świetnie się
uzupełniają. Kolejny raz poczułam, że chyba jednak muszę wpisać Kristin Scott
Thomas do grona ulubionych aktorek. Przechodząc do Psychozy, muszę zaznaczyć, że bałam się nieporównywalnie bardziej
niż na Dziecku…. Z pewnością może to
być zasługa muzyki, którą Hitchcock operował w genialny sposób. Gdy na ekranie
pozornie nie dzieje się nic niepokojącego, mrożąca krew w żyłach muzyka (tutaj
autorstwa Bernarda Hermanna) buduje w nas jednak narastające poczucie strachu i
zagrożenia. Zresztą wiemy od początku, że coś złego musi się wydarzyć – kobieta
uciekająca z ukradzionymi pieniędzmi zatrzymuje się w ponury wieczór w
przydrożnym, nieciekawie wyglądającym motelu, w którym nie ma innych gości. To
nie może skończyć się dobrze, zwłaszcza, jeśli właściciel ma obłęd w oczach
(oczy Anthony’ego Perkinsa naprawdę trudno zapomnieć). Potem jest słynna scena
pod prysznicem i zupełnie nieoczekiwane rozwiązanie. Przyznaję, ktoś tu był
geniuszem, ale chyba nie tyle Hitchcock, co Robert Bloch, na podstawie książki
którego powstał scenariusz filmu.
Pozostając
w klimacie, wspomnieć muszę o filmie uznanym za jeden z najlepszych czarnych
kryminałów – Sokole maltańskim. To
przykład na to, że bez efekciarstwa, a właściwie opierając się tylko na
dialogach, można nakręcić dobry kryminał. Urok tej produkcji na pewno tkwi w
schematyczności, jaka przypisana jest filmom noir z wątkiem kryminalnym. Warto
jednak zaznaczyć, że od Sokoła… tak
naprawdę wszystko się dla tego gatunku zaczęło. Mamy więc niezależnego
detektywa granego tu przez Humphreya Bogarta, podejrzaną kobietę w typie famme
fatale, która się w nim zakocha i pozornie skomplikowaną intrygę, której
rozwiązanie okazuje się być jednak banalne. Film Johna Hustona z pewnością
warto docenić za klimat, ale do wybitności mu daleko. Zarzut najpoważniejszy –
film nie wciąga, a wciągać mogą nawet filmy złe, o czym niejednokrotnie się
przekonałam. Za to Humphrey Bogart rekompensuje wszystkie braki w scenariuszu.
Do
filmów, których nie mogę jednoznacznie ocenić zakwalifikowałabym też Gosford Park i Całkowite zaćmienie. Pierwszy to moje pierwsze spotkanie z Robertem
Altmanem uznanym za jednego z najwybitniejszych reżyserów. Po film sięgnęłam z
dwóch powodów – polecany jest fanom Downton
Abbey, a do tych się radośnie zaliczam, a także z uwagi na porównania do
powieści Agaty Christie (której kryminały swego czasu pochłaniałam hurtowych
ilościach). I jak się ma film do takich obietnic? Dwojako. Bo film ten nie jest
dla każdego. Mój luby kwalifikuje go do jednego z najsłabszych jakie
oglądaliśmy i nie potrafi zrozumieć jakim cudem zdobył on Oscara za scenariusz.
Ja jednak jestem bardziej obiektywna i muszę przyznać, że pod względem przedstawienia
dwóch światów – arystokracji i służby (film dzieje się w latach 30.) do
scenariusza nie można mieć zarzutów. Myślę, że przenikanie się tych dwóch
światów i ich wzajemny wpływ na siebie zostało świetnie ujęte. Ale jeśli chodzi
o wątek kryminalny, nie jestem już tak łaskawa. Przede wszystkim dlatego, że
rzeczywiście jest to tylko wątek. Większość filmu poświęcona zostaje rozmowom
tak naprawdę o niczym, ot, przedstawieniu świata zepsutej, znudzonej
arystokracji. Ta część filmu mimo wszystko (obsada jest imponująca) nie wciąga
i bez skrupułów i żalu mogłabym porzucić seans co najmniej w połowie. Ale oboje
postanowiliśmy wytrwać. I co? Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest dosyć
banalne i w sumie jak się potem zastanowić, oczywiste. Podobno geniusz
scenariusza tkwi w tym, że we wcześniejszych dialogach dostajemy wyraźne
podpowiedzi, kto kogo nienawidzi i chciałby się pozbyć. Ale do tego trzeba
obejrzeć film ponownie. Zdecydowanie jednak jeden seans Gosford Parku wystarczy, a dla niektórych i tak może to być za
wiele. Trzeba lubić filmy statyczne, w których dużo się rozmawia i pozornie nic
się nie dzieje, żeby przetrwać ten seans bez znużenia. To nie jest film zły,
wręcz przeciwnie, ale trzeba być przygotowanym, że akcji jest w nim niewiele.
Zachętą niech jeszcze będą trzy nazwiska: Maggie Smith, Kristin Scott – Thomas
i Kelly MacDonald, wszystkie w wyśmienitej formie.
Dla
jednego głośnego nazwiska warto też obejrzeć Całkowite zaćmienie Agnieszki Holland. Leonardo DiCaprio, zaledwie
21-letni wciela się tu w rolę dziewiętnastowiecznego początkującego poety,
Arthura Rimbaud. Rimbaud, wówczas siedemnastoletni, przybywa do Paryża, by
zostać protegowanym uznanego już poety Paula Verlaine’a. Przyjaźń, która się
między nimi narodzi szybko nabierze podtekstu erotycznego. W zasadzie nie wiem,
co myśleć o tym filmie. Zarówno Rimbaud jak i Verlaine to nie są ludzie,
których byłabym w stanie polubić. Zwłaszcza ten drugi jest okrutny i zepsuty.
Krzywdzi swoją żonę, to ją zdradzając z młodszym kochankiem, to do niej
wracając. Film, tak jak jego bohaterowie, jest pełen pasji, namiętności,
seksualności. Związek dwóch poetów, których dzieli znaczna różnica wieku, nie
jest już tak romantyczny i niewinny jak związek kowbojów z Brokeback Mountain. Przedstawiony
jest też bardziej naturalistycznie. Jednak to, o co można mieć największe
pretensje do Holland, to fakt, że w Całkowitym
zaćmieniu skupiła się ona niemal wyłącznie na cielesności, fascynacji
seksualnej, zapominając o tym, co najważniejsze – o sztuce. Rimbaud i Verlaine
inspirowali i fascynowali się nawzajem swoją poezją, co tu jest ledwie
zaznaczone. Film nawet nie skłania do sięgnięcia po ich twórczość, co przecież
wydawałoby się naturalne. Nie mniej jednak, Całkowite
zaćmienie to jedna z pierwszych wielkich ról Leonardo DiCaprio i dla niego
naprawdę warto ten film zobaczyć.
W
ostatnim czasie miałam też okazję obejrzeć dwa dość osobliwe filmy polskie.
Pierwszy z nich to dokument Marcina Koszałki Będziesz legendą, człowieku. Zapowiadany jako film o kulisach
występu polskiej drużyny na Euro 2012, okazał się być w rzeczywistości
opowieścią o dwóch piłkarzach – ówczesnym kapitanie drużyny, Marcinie
Wasilewskim, dla którego Euro miało być ostatnim wielkim występem i Damienie
Perquisie, Francuzie o polskich korzeniach, nazwanym przez Jana Tomaszewskiego
farbowanym lisem. Koszałka przygląda się tym dwóm bohaterom na treningu, przed
meczami, po meczach, w towarzystwie rodzin. Jest to portret intymny i nie
pozbawiony mocnych słów. Reżysera interesuje przede wszystkim kondycja
psychiczna piłkarzy, nastawienie i reakcje po przegranych meczach. O stosunkach
panujących w całej drużynie dowiemy się z filmu niewiele. Ale mimowolnym
trzecim bohaterem filmu jest Grzegorz Lato. Oglądamy go w loży vipowskiej, słyszymy
jego wypowiadane z wyższością komentarze, a jednocześnie przypominamy sobie
jego wielkie gole z Mundialu w 1974 roku, gdy nic nie zapowiadało, że ten
świetny piłkarz stanie się wyrachowanym panem prezesem. To z kolei może
prowadzić nas do rozważań, jak potoczą się dalsze losy dzisiejszych gwiazd
futbolu.
I na
koniec Prywatne śledztwo, obraz który
porównałabym z dzisiejszymi produkcjami TVN z cyklu Prawdziwe historie. A to ze względu na moralizatorski, dydaktyczny ton.
Twórcy filmu wyraźnie chcieli w nim zaznaczyć problem jakim jest nieuważna
jazda kierowców tirów, którzy powodują nagminnie śmiertelne wypadki. W jednym z
takich wypadków ginie rodzina Rafała Skoneckiego, w którego wciela się Roman
Wilhelmi. Mężczyzna, który niewiele pamięta z tego zdarzenia postanawia sam
odnaleźć jego sprawcę. W tym samym czasie masowo zaczynają ginąć kierowcy
tirów. Podejrzenie widza oczywiście pada na bohatera i czekamy tylko, aż złapie
go policja. Zakończenie okazuje się zaskakujące i z nim mam największy problem.
Bo z jednej strony, wywraca do góry nogami wszystko, co do tej pory myśleliśmy
o tym filmie, a z drugiej wydaje się być perfidnym zagraniem na emocjach widzów.
Ale być może to sprawia, że film cieszy się sentymentem i dobrą opinią widzów. Z
pewnością jego obejrzenie nie było stratą czasu, a nawet warto było go
poświęcić, by zobaczyć jak kiedyś robiło się w Polsce filmy z pogranicza
sensacji i thrillera. Filmy jakich dziś w polskim kinie wyraźnie brakuje.
Moje
oceny filmów prezentują się tak: