17.09.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XXII

Ostatnio czas nie pozwala mi na przyłożenie się do pisania bloga. Ale myślę, że w październiku wszystko wróci do normy i notki będą się pojawiać częściej. Zawsze, gdy na kilka tygodni zaniedbam bloga czuję bowiem nieuzasadnione wyrzuty sumienia, choć wiem dobrze, że raczej nikt na mojej nieobecności nie cierpi. Siłą rzeczy dzisiaj znowu kilka krótkich opinii o ostatnio obejrzanych filmach, w nieco inne formie niż zazwyczaj.

Ostatnio przede wszystkim nadrabiam klasykę, oglądam filmy, które już dawno powinnam znać. Niektóre z nich przynoszą rozczarowanie, ale nie są to raczej złe filmy, tylko moje wymagania są zbyt wygórowane. Muszę się na przykład przyznać, że nie udało mi się zmęczyć Osiem i pół oraz Fargo, choć możemy to zwalić na mojego lubego, bo ja sama raczej filmów nie porzucam. Co najwyżej zasypiam na nich, jak było na naprawdę nudnej i schematycznej Sztuce dorastania, o której więcej pisać nie warto.  A o czym warto?


Z pewnością o Dziecku Rosemary i Psychozie. Dwa kultowe horrory (?), których nie widziałam, bo boję się bać. Ale jako że prawdziwy kinoman znać je powinien, przełamałam się i, momentami zakrywając oczy rękoma, obejrzałam wytrwale do końca. Musicie wiedzieć, że bardzo nie lubię filmów z wątkiem satanistycznym czy z opętanymi dziećmi. Mój mózg potem wariuje i myśli, że jego też chce opętać szatan. Ale ku mojemu zdziwieniu, oddziaływanie Dziecka Rosemary na moją wyobraźnię nie było tak duże jak przypuszczałam. Nie oznacza to jednak, że film jest słaby. Wręcz przeciwnie – Roman Polański awansuje z każdym kolejnym filmem w mojej hierarchii ulubionych reżyserów. Do tej pory widziałam jeden jego słaby film – Dziewiąte wrota – ale na tyle filmów, ile Polański nakręcił to tyle co nic. Ostatnio oglądałam też Gorzkie gody, które po raz kolejny podkreślają upodobanie reżysera do snucia opowieści utrzymanych w nieco klaustrofobicznym klimacie, który kocham. Wracając do Dziecka…, zachwycona jestem wszystkim, począwszy od Mii Farrow, po obsadę drugoplanową i scenografię, na muzyce Komedy skończywszy. Nie zdefiniowałam jeszcze na własny użytek, na czym polega geniusz Polańskiego, ale jego filmy mają ogromną siłę wciągania widza w opowieść. Nuda? Nawet w złych Dziewiątych wrotach nie ma miejsca na nią miejsca. Mimo mnożenia niedorzeczności, w filmie ciągle się coś dzieje. Ale Polański to też ręka do aktorów. W Gorzkich godach zebrał on czwórkę bardzo różnych aktorów, o różnych temperamentach, którzy świetnie się uzupełniają. Kolejny raz poczułam, że chyba jednak muszę wpisać Kristin Scott Thomas do grona ulubionych aktorek. Przechodząc do Psychozy, muszę zaznaczyć, że bałam się nieporównywalnie bardziej niż na Dziecku…. Z pewnością może to być zasługa muzyki, którą Hitchcock operował w genialny sposób. Gdy na ekranie pozornie nie dzieje się nic niepokojącego, mrożąca krew w żyłach muzyka (tutaj autorstwa Bernarda Hermanna) buduje w nas jednak narastające poczucie strachu i zagrożenia. Zresztą wiemy od początku, że coś złego musi się wydarzyć – kobieta uciekająca z ukradzionymi pieniędzmi zatrzymuje się w ponury wieczór w przydrożnym, nieciekawie wyglądającym motelu, w którym nie ma innych gości. To nie może skończyć się dobrze, zwłaszcza, jeśli właściciel ma obłęd w oczach (oczy Anthony’ego Perkinsa naprawdę trudno zapomnieć). Potem jest słynna scena pod prysznicem i zupełnie nieoczekiwane rozwiązanie. Przyznaję, ktoś tu był geniuszem, ale chyba nie tyle Hitchcock, co Robert Bloch, na podstawie książki którego powstał scenariusz filmu.


Pozostając w klimacie, wspomnieć muszę o filmie uznanym za jeden z najlepszych czarnych kryminałów – Sokole maltańskim. To przykład na to, że bez efekciarstwa, a właściwie opierając się tylko na dialogach, można nakręcić dobry kryminał. Urok tej produkcji na pewno tkwi w schematyczności, jaka przypisana jest filmom noir z wątkiem kryminalnym. Warto jednak zaznaczyć, że od Sokoła… tak naprawdę wszystko się dla tego gatunku zaczęło. Mamy więc niezależnego detektywa granego tu przez Humphreya Bogarta, podejrzaną kobietę w typie famme fatale, która się w nim zakocha i pozornie skomplikowaną intrygę, której rozwiązanie okazuje się być jednak banalne. Film Johna Hustona z pewnością warto docenić za klimat, ale do wybitności mu daleko. Zarzut najpoważniejszy – film nie wciąga, a wciągać mogą nawet filmy złe, o czym niejednokrotnie się przekonałam. Za to Humphrey Bogart rekompensuje wszystkie braki w scenariuszu.


Do filmów, których nie mogę jednoznacznie ocenić zakwalifikowałabym też Gosford Park i Całkowite zaćmienie. Pierwszy to moje pierwsze spotkanie z Robertem Altmanem uznanym za jednego z najwybitniejszych reżyserów. Po film sięgnęłam z dwóch powodów – polecany jest fanom Downton Abbey, a do tych się radośnie zaliczam, a także z uwagi na porównania do powieści Agaty Christie (której kryminały swego czasu pochłaniałam hurtowych ilościach). I jak się ma film do takich obietnic? Dwojako. Bo film ten nie jest dla każdego. Mój luby kwalifikuje go do jednego z najsłabszych jakie oglądaliśmy i nie potrafi zrozumieć jakim cudem zdobył on Oscara za scenariusz. Ja jednak jestem bardziej obiektywna i muszę przyznać, że pod względem przedstawienia dwóch światów – arystokracji i służby (film dzieje się w latach 30.) do scenariusza nie można mieć zarzutów. Myślę, że przenikanie się tych dwóch światów i ich wzajemny wpływ na siebie zostało świetnie ujęte. Ale jeśli chodzi o wątek kryminalny, nie jestem już tak łaskawa. Przede wszystkim dlatego, że rzeczywiście jest to tylko wątek. Większość filmu poświęcona zostaje rozmowom tak naprawdę o niczym, ot, przedstawieniu świata zepsutej, znudzonej arystokracji. Ta część filmu mimo wszystko (obsada jest imponująca) nie wciąga i bez skrupułów i żalu mogłabym porzucić seans co najmniej w połowie. Ale oboje postanowiliśmy wytrwać. I co? Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest dosyć banalne i w sumie jak się potem zastanowić, oczywiste. Podobno geniusz scenariusza tkwi w tym, że we wcześniejszych dialogach dostajemy wyraźne podpowiedzi, kto kogo nienawidzi i chciałby się pozbyć. Ale do tego trzeba obejrzeć film ponownie. Zdecydowanie jednak jeden seans Gosford Parku wystarczy, a dla niektórych i tak może to być za wiele. Trzeba lubić filmy statyczne, w których dużo się rozmawia i pozornie nic się nie dzieje, żeby przetrwać ten seans bez znużenia. To nie jest film zły, wręcz przeciwnie, ale trzeba być przygotowanym, że akcji jest w nim niewiele. Zachętą niech jeszcze będą trzy nazwiska: Maggie Smith, Kristin Scott – Thomas i Kelly MacDonald, wszystkie w wyśmienitej formie.


Dla jednego głośnego nazwiska warto też obejrzeć Całkowite zaćmienie Agnieszki Holland. Leonardo DiCaprio, zaledwie 21-letni wciela się tu w rolę dziewiętnastowiecznego początkującego poety, Arthura Rimbaud. Rimbaud, wówczas siedemnastoletni, przybywa do Paryża, by zostać protegowanym uznanego już poety Paula Verlaine’a. Przyjaźń, która się między nimi narodzi szybko nabierze podtekstu erotycznego. W zasadzie nie wiem, co myśleć o tym filmie. Zarówno Rimbaud jak i Verlaine to nie są ludzie, których byłabym w stanie polubić. Zwłaszcza ten drugi jest okrutny i zepsuty. Krzywdzi swoją żonę, to ją zdradzając z młodszym kochankiem, to do niej wracając. Film, tak jak jego bohaterowie, jest pełen pasji, namiętności, seksualności. Związek dwóch poetów, których dzieli znaczna różnica wieku, nie jest już tak romantyczny i niewinny jak związek kowbojów z Brokeback Mountain. Przedstawiony jest też bardziej naturalistycznie. Jednak to, o co można mieć największe pretensje do Holland, to fakt, że w Całkowitym zaćmieniu skupiła się ona niemal wyłącznie na cielesności, fascynacji seksualnej, zapominając o tym, co najważniejsze – o sztuce. Rimbaud i Verlaine inspirowali i fascynowali się nawzajem swoją poezją, co tu jest ledwie zaznaczone. Film nawet nie skłania do sięgnięcia po ich twórczość, co przecież wydawałoby się naturalne. Nie mniej jednak, Całkowite zaćmienie to jedna z pierwszych wielkich ról Leonardo DiCaprio i dla niego naprawdę warto ten film zobaczyć.


W ostatnim czasie miałam też okazję obejrzeć dwa dość osobliwe filmy polskie. Pierwszy z nich to dokument Marcina Koszałki Będziesz legendą, człowieku. Zapowiadany jako film o kulisach występu polskiej drużyny na Euro 2012, okazał się być w rzeczywistości opowieścią o dwóch piłkarzach – ówczesnym kapitanie drużyny, Marcinie Wasilewskim, dla którego Euro miało być ostatnim wielkim występem i Damienie Perquisie, Francuzie o polskich korzeniach, nazwanym przez Jana Tomaszewskiego farbowanym lisem. Koszałka przygląda się tym dwóm bohaterom na treningu, przed meczami, po meczach, w towarzystwie rodzin. Jest to portret intymny i nie pozbawiony mocnych słów. Reżysera interesuje przede wszystkim kondycja psychiczna piłkarzy, nastawienie i reakcje po przegranych meczach. O stosunkach panujących w całej drużynie dowiemy się z filmu niewiele. Ale mimowolnym trzecim bohaterem filmu jest Grzegorz Lato. Oglądamy go w loży vipowskiej, słyszymy jego wypowiadane z wyższością komentarze, a jednocześnie przypominamy sobie jego wielkie gole z Mundialu w 1974 roku, gdy nic nie zapowiadało, że ten świetny piłkarz stanie się wyrachowanym panem prezesem. To z kolei może prowadzić nas do rozważań, jak potoczą się dalsze losy dzisiejszych gwiazd futbolu.  
I na koniec Prywatne śledztwo, obraz który porównałabym z dzisiejszymi produkcjami TVN z cyklu Prawdziwe historie. A to ze względu na moralizatorski, dydaktyczny ton. Twórcy filmu wyraźnie chcieli w nim zaznaczyć problem jakim jest nieuważna jazda kierowców tirów, którzy powodują nagminnie śmiertelne wypadki. W jednym z takich wypadków ginie rodzina Rafała Skoneckiego, w którego wciela się Roman Wilhelmi. Mężczyzna, który niewiele pamięta z tego zdarzenia postanawia sam odnaleźć jego sprawcę. W tym samym czasie masowo zaczynają ginąć kierowcy tirów. Podejrzenie widza oczywiście pada na bohatera i czekamy tylko, aż złapie go policja. Zakończenie okazuje się zaskakujące i z nim mam największy problem. Bo z jednej strony, wywraca do góry nogami wszystko, co do tej pory myśleliśmy o tym filmie, a z drugiej wydaje się być perfidnym zagraniem na emocjach widzów. Ale być może to sprawia, że film cieszy się sentymentem i dobrą opinią widzów. Z pewnością jego obejrzenie nie było stratą czasu, a nawet warto było go poświęcić, by zobaczyć jak kiedyś robiło się w Polsce filmy z pogranicza sensacji i thrillera. Filmy jakich dziś w polskim kinie wyraźnie brakuje.

Moje oceny filmów prezentują się tak:

Psychoza 9/10

6 komentarzy:

  1. Mnie się "Fargo" udało dokończyć. I uważam, że to film femomenalny w swym nieprzegadaniu. "Dziecko Rosemary" ostatni raz oglądałam, gdy miałam jakieś 15 lat, a to oznacza, że musi nastać taki czas, że do niego powrócę. Uważam podobnie, że "Psychozę" należy znać, ale jakoś sie do tej pory nie przełamałam, by zobaczyć. Z powyższych znam jeszcze "Całkowite zaćmienie", które obejrzałam z uwielbienia dla diCapri. Film pozytywnie mnie zaskoczył.

    A z tytułów, które wg mnie należałoby znać, to polecam (jeśli jeszcze nie było dane) "Zycie jest piękne" Benigni'ego, "Requiem dla snu" Aronofsky'ego czy "Przesłuchanie" Bugajskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Requiem dla snu to jeden z moich najukochańszych filmów. Pozostałe dwa mam w planach :)

      Usuń
  2. Fakt, że kiepskie filmy potrafią wciągać ;D A te oceniane wysoko jakoś niekoniecznie.
    I podobnie mam z filmami o opętaniu - do "Egzorcyzmów Emily Rose" to się nawet nie zbliżam, bo jeszcze sobie wmówię, że ze mną też coś dziwnego/strasznego się dzieje ;>
    A minęło troche czasu zanim "Fargo" zaczął mi się podobać, albo może to wpływ tego, że to jeden z najważniejszych filmów lat 90 - sama nie wiem... Niemniej wolę "To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen.

    OdpowiedzUsuń
  3. "To nie jest kraj..." to super film, dlatego zawsze od tego czasu podchodzę z nadzieją do filmów braci Coen, jednak zazwyczaj kończy się rozczarowaniem. Podobnie było np. z "Big Lebowskim"...

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie się udało zmęczyć "Osiem i pół", ale niestety zarówno ten film jak i inne w reżyserii Felliniego nie przypadły mi do gustu. Może jedynie "La stradę" da się bez bólu obejrzeć, ale to raczej z powodu Anthony'ego Quinna, nie zaś geniuszu reżysera. Za to "Fargo" z tego co pamiętam, podobał mi się, aczkolwiek wolę jednak inne dzieło Coenów - "Barton Fink".
    Niedawno dzięki telewizji (bodajże TVN) przypomniałem sobie "Dziecko Rosemary" i utwierdziłem się w przekonaniu, że to świetne kino. Nawet dla tych, którzy nie lubię satanistycznej tematyki, bo film jest niejednoznaczny, nie wiadomo czy szatan faktycznie ma tu ważną rolę, czy może bohaterowie zwariowali, zaczynając wierzyć w czarną magię.
    "Psychoza" oczywiście świetna, a co do "Sokoła maltańskiego" to zgadzam się, że nie wciąga. Ja po obejrzeniu wielu innych filmów noir zapomniałem już o "Sokole maltańskim". Szanuję Hustona za to, że zainicjował ciekawy nurt w amerykańskim kinie, ale powstało wiele ciekawszych czarnych kryminałów (ze swojej strony polecam szczególnie obejrzany niedawno film pt. "Laura" w reż. Ottona Premingera)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A z Hustona i Bogarta najbardziej polecam "Skarb Sierra Madre".

      Usuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.