Co
jakiś czas np. przy okazji festiwalu w Cannes, w mediach na nowo podejmowana
jest dyskusja na temat niewielkiej liczby kobiet na stanowiskach reżyserów. Wypisałam
sobie reżyserki, które znam i wcale nie wyszło mi ich tak mało, jednak
rzeczywiście w skali całego świata jest ich niewiele. Z czego to wynika?
Wydaje
się, że kobiety postrzegane są jako reżyserki filmów typowo kobiecych (czytaj:
ckliwych, romantycznych, nie dla ogółu) dlatego wytwórnie w nie nie inwestują. Niektóre
reżyserki przyznają, ze jest ich mało nie dlatego, ze są dyskryminowane, lecz
dlatego, że to piekielnie wymagający, trudny zawód dla kobiety, która chce być jednocześnie
żoną i matką.Może
mała ilość kobiet – reżyserek wywodzi się też z tego, że gdy powstało kino
kobiety raczej marzyły o tym, by zostać aktorką i pięknie wyglądać na ekranie i
po prostu mniejszą część z nich ciągnie do reżyserowania?
Jakkolwiek
by nie było, to dziwne że akurat w tym zawodzie kobiety nadal są traktowane z
lekceważeniem i pogardą, podczas gdy kobiety na innych męskich stanowiskach są
już zaakceptowane. A przecież reżyserki nie mają się czego wstydzić, bo
przeważnie robią filmy dobre, a nie słabe, co postaram się udowodnić tym
wpisem. Tymczasem warto pamiętać o tym, że kobiety przecierały szlaki wszystkim
chcącym stanąć za kamerą już od zarania kina. Francuzka, Alice Guy-Blache, już
w 1896 roku chwyciła za kamerę. Jej pierwszy film był zarazem prawdopodobnie
pierwszym filmem, który miał fabułę. Natomiast jej rodaczka Germain Dulac,
stworzyła prawdopodobnie pierwszy w historii kina kobiecy manifest
feministyczny, film Uśmiechnięta pani
Beudet (1923).
Chcę
Wam przedstawić siódemkę najciekawszych moim zdaniem kobiet reżyserek, które zachwycają już teraz i po
których można spodziewać się w przyszłości jeszcze wielu dobrych filmów. Kilka uwag
w związku z tym: nie ma na liście reżyserek kina raczej kobiecego czyli Nancy
Mayers i Nory Ephron – są to twórczynie znakomitych komedii romantycznych,
które przecierały szlaki dla współczesnej formy tego gatunku, ale ponieważ
chodzi w tym wpisie o pokazanie, że kobiety kręcą nie tylko stereotypowe,
romantyczne filmy, no to tych pań nie ma. Nie ma też kobiet, których filmów
niestety nie widziałam, np. Nadine Labaki (Karmel),
która robi podobno znakomite ciepłe, kobiece filmy czy Agnes Vardy (Plaże Agnes). Nie ma też wyborów
oczywistych czyli Agnieszki Holland, Jane Campion i Kathryn Bigelow. A więc
zestawienie subiektywne i z pewnością nie jedyne słuszne. A do tego post
scriptum.
Aha,
kolejność przypadkowa, choć nie od początku ;)
Sofia Coppola – zdecydowanie moja ulubienica. Ponieważ o każdej z
reżyserek można by dużo pisać, a o Coppoli to już szczególnie, ten wpis jest
dla mnie wyzwaniem. Coppola konsekwentnie robi filmy smutne. Podejmujące tematykę
poczucia osamotnienia, niezrozumienia i poszukiwania siebie. Tacy są jej
bohaterowie, począwszy od Między słowami na Somewhere skończywszy. Zauważmy, że Coppola jest typową
przedstawicielką kina autorskiego, bo sama też pisze swoje scenariusze. W
dodatku forma jest u niej równie ważna o treść – na jej filmy po prostu dobrze
się patrzy – ciekawe ujęcia, precyzyjnie wybrane stroje, kadry, które same w
sobie mogłyby np. być reklamą, wspaniała ścieżka dźwiękowa – to elementy
każdego z jej czterech pełnometrażowych filmów. Coppola potrafi w subtelny
sposób odnieść się do poruszanego tematu. Jej filmy są bardzo emocjonalne,
pokazują dramat jednostki, ale sama Coppola nie zabiera w nich głosu, nie
ocenia, nie poucza. Jedni zarzucają jej, że jest mistrzynią nudy – nie widzieli
chyba filmów Bergmana ;) Choć rzeczywiście można powiedzieć że nią jest, w
dosłownym rozumieniu tego sformułowania. W jej filmach tempo akcji jest
niespieszne, nie następują zaskakujące zwroty akcji co chwila, ale widz
absolutnie się nie nudzi. Nawet gdy na ekranie niewiele się dzieje nasze myśli
ani na chwilę nie podążają w innym kierunku. Może to dlatego, że Sofia jest
daleka jest od amerykańskich schematów. Ciekawie prowadzi narrację, a jej
bohaterowie są nam bliscy. Nawet jeśli nie jesteśmy gwiazdorem filmowym, młodą
mężatką czy francuską królową, w tych postaciach można się odnaleźć. Tak więc,
jak widzicie, trudno w kilku słowach uzasadnić moją sympatię do reżyserki, ale
niewątpliwie jej filmy wyzwalają we mnie wiele emocji. A chyba o to chodzi,
żeby nam się podobało.
Co
polecam? Wszystkie jej filmy J Obecnie artystka pracuje nad filmem opartym na faktach, o grupie
młodych osób, które włamywały się do domów gwiazd i je okradały. W roli głównej
Emma Watson, a poniżej teaser:
Isabel Coixet – Hiszpanka, która upodobała sobie temat śmierci i
klimaty bezbrzeżnego smutku. Obnaża kruchość ludzkiego istnienia, ale zawsze na
końcu daje nadzieję. Lubi oddawać głos swoim bohaterom czyniąc ich narratorami
swoich filmów. Jej filmy są wzruszające, ale nie nachalnie patetyczne. Poza tym
– jak mi się wydaje – odkryła przed światem kanadyjską aktorkę Sarah Polley,
która sama też jest obiecującą reżyserką (Take
this waltz o którym pisałam).
Co
polecam? Widziałam Życie ukryte w słowach,
Moje życie beze mnie i Elegię i te trzy obrazy mogę polecić z
czystym sumieniem.
Lone Scherfig – chyba jedna z najwszechstronniejszych twórczyń w
tym gronie. Dunka przeszła na przestrzeni 10 lat od kręcenia filmów w myśl
postulatów Dogmy (Włoski dla
początkujących) do niewymagających, schematycznych melodramatów (Jeden dzień). I właśnie tę jej
wszechstronność tak bardzo cenię, bo na dobrą sprawę nie wiadomo czego się po
Scherfig w kolejnym filmie spodziewać. Włoski
dla początkujących (w szczególności) i Wilbur
chce się zabić to typowe przykłady skandynawskiego kina, w którym słodycz
miesza się z goryczą, a śmiech następuje przez łzy. To filmy dające spojrzenie
na życie przeciętnych ludzi, zupełnie nieschematyczne i bardzo świeże. Z kolei Była sobie dziewczyna to film cudownie
brytyjski, świetnie zagrany, klimatyczny (ach ten Londyn lat 60.) i po prostu
tak wizualnie ładny, że przyjemnie się go ogląda, choć główna bohaterka dostaje
nie lada lekcję od życia. Mimo, że One
Day mnie rozczarował, na następny film Dunki czekam z niecierpliwością.
Andrea Arnold – brytyjska reżyserka, która kręci filmy, które z
zasady mają widza„boleć”. Interesują ją ludzie z nizin społecznych (Fish Tank), odrzuceni odmieńcy (Wichrowe Wzgórza) i mieszkańcy blokowisk (Red Road). Pokazuje świat od tej gorszej (prawdziwej?) strony –
okrutny, brutalny, brudny. Nie stroni od agresji, przekleństw i pozbawionego
romantycznej otoczki seksu. Jej filmy spowite są w pesymizmie i smutku. Nie są
lekkie i przyjemne, bo z założenia są bardzo naturalistyczne. Arnold niczego
nie podkolorowuje. To kino społeczne, ale nie moralizujące, zachowujące
dystans. Do tego Arnold konsekwentnie operuje stylistyką kina dokumentalnego,
np. poprzez pokazywanie bohaterów zza ich pleców i wysuwanie na pierwszy plan
detali.
Susanne Bier. Duńska reżyserka, która para się bardzo poważną
problematyką – przemoc, zdrada, rodzinne animozje, choroba, śmierć – są w jej
filmach ciągle obecne. Jedynie ostatnio nieco spuściła z tonu reżyserując Wesele w Sorrento (choć podobno to wcale
nie taka landrynkowa komedia romantyczna). Bier ma talent do kręcenia filmów
powierzchownie bardzo prostych, które jednak kryją w sobie wiele głębokich
przemyśleń i co najważniejsze – zachęcają do nich widzów. Tak jest chociażby w
przypadku nagrodzonego Oscarem W lepszym
świecie, który zdaje się być uniwersalną historią na temat ponadczasowej
walki dobra i zła w nas samych.
Małgorzata Szumowska – naczelna skandalistka polska, artystka
niezrozumiana, a może następczyni Agnieszki Holland? Można ją lubić, można
nienawidzić, można lubić jej filmy, albo i nie. Jednego jedynie nie można
podważyć – to ona ostatnimi czasy rozsławia polskie kino za granicą. Szumowska
podejmuje się trudnych tematów, tematów tabu(śmierć, niechciana ciąża, seks za
pieniądze, homoseksualizm). Nie boi się odważnie z takimi tematami występować.
Chce drażnić, prowokować do dyskusji. Ludzie niestety w dużej mierze nie
rozumieją jej filmów, krytykując epatowanie nagością i kontrowersjami.
Zarzucają szokowanie, zapominając, że w takim kraju jak nasz, jedynie szokiem
można zachęcić zamknięte umysły do refleksji nad tematami, o których się
przeważnie milczy, a które są bardzo istotne. Tymczasem filmy Szumowskiej są
prawdziwe (czy może być coś prawdziwszego niż nakręcenie własnej biografii?)
także w warstwie dialogów, które nie są sztuczne i wydumane. Jak dla mnie, z
filmów Szumowskiej bije autentyzm, prawda o nas, do której boimy się przyznać.
Ponadto forma, w jakiej podaje swoje historie jest ciekawa – zdjęcia Michała
Englerta (mój ulubiony polski operator), muzyka, achronologiczna narracja jak w
Sponsoringu, swego rodzaju wrażenie
podglądanie bohaterów, wszystko to składa się na całość o dużym ciężarze
emocjonalnym. Ja jestem bardzo ciekawa, co Szumowska jeszcze w przyszłości
wymyśli, bo póki co, każdy jej kolejny film to coś nowego. Poniżej trailer W imię...
Ponadto
– rodzą nadzieje:
Julie Delpy. O Delpy mówi się, że ma potencjał by się stać
kobiecym odpowiednikiem Woody’ego Allena, dzięki swojemu - póki co - dyptykowi:
2 dni w Paryżu i 2 dni w Nowym Jorku,
gdzie jej bohaterka jest typowym allenowskim neurotykiem znanym z jego filmów,
tylko że w spódnicy. Do tego Delpy porusza w tych filmach ważny problem różnic
kulturowych, który podaje w sposób humorystyczny, pełen gorzkiej ironii, a przy
tym sprawiając wrażenie autentyczności. Oczywiście do Allena wiele jej brakuje,
a te porównania są bardzo przesadzone, ale jest w tych dwóch filmach coś
urzekającego i prawdziwego. Poza tym Delpy popełniła też film kostiumowy Hrabina o węgierskiej hrabinie
Elżbiecie, co świadczyć może o jej wszechstronności. Jest zresztą reżyserką,
scenarzystką, nierzadko też producentką swoich filmów, a do tego zajmuje się
śpiewaniem. Jej filmy nie są póki co tak dobre jak jej scenariusze do filmów
Richarda Linklatera, w których gra z Etanem Hawkiem (zresztą też je
współpiszącym), ale myślę, że warto mieć na nią oko.
Anna
Kazejak – obiecująca jak dla mnie
młoda polska reżyserka, która ujęła mnie filmem Skrzydlate świnie. Na warsztat wzięła, raczej męski, świat sportu,
a dokładnie piłki nożnej i kibiców, ale nie tylko o wierność klubowym barwom w
jej filmie chodzi. To głównie opowieść o podstawowych wartościach – przyjaźni,
miłości, braterstwie, lojalności i rodzinie. Choć kończy się dobrze czy wręcz
cukierkowo, jest to jeden z moich ulubionych polskich filmów. A to już coś.
Cały czas szukam czasu, by obejrzeć segment wyreżyserowany przez Kazejak w Odzie do radości (a warto obejrzeć i
całość, bo swoją część wyreżyserował też Jan Komasa czyli twórca fenomenalnej Sali samobójców). Kazejak jest zresztą
twórczynią wszechstronną – ma na koncie także ciepło przyjęty dokument Bocznica, reżyserowała też serial Bez tajemnic dla HBO.
Lena Dunham – kobieta, która stara się zrewolucjonizować
telewizję, śmiało pokazując swoje niezbyt perfekcyjne ciało i odważnie mówiąc o
tematach tabu. W Dziewczynach obala
mit, że wszyscy w NY są piękni i bogaci, każdy seks jest romantyczny, a każdy
facet wie, czego pragną kobiety. Dunham zrobiła w końcu serial, który mówi
znacznie więcej prawdy o pokoleniu obecnych dwudziestoparolatków niż
dotychczasowe produkcje telewizyjne i duża część filmów. Zdecydowanie obala mit
american dream i perfekcyjnego
amerykańskiego stylu życia. Celnie trafia chyba w uczucia młodych ludzi, bo serial
pokochały zarówno dziewczyny, jak i chłopaki na całym świecie. Mam nadzieję, że
Dunham zaangażuje się też w jakieś następne projekty, które potwierdzą jej
geniusz. Na razie pisze książkę. A ja o Girls
więcej pisałam tutaj.
Lynn Shelton. Shelton zaistniała niezależnym filmem Siostra twojej siostry. Wyróżnienia w
Sundance czy inne nagrody dla filmów niezależnych otrzymuje regularnie.
Wyznaczniki jej stylu? Na pewno autentyczność. W kameralnej Siostrze…, rozpisanej na trzy role
(znakomita Rosemarie De Witt, ciekawy Mark Duplass i jak zwykle urocza Emily
Bunt) część scen jest nawet improwizowana przez aktorów, co da się zresztą
wyczuć. Film jest zagrany i poprowadzony przez reżyserkę koncertowo. Historia
skomplikowanego trójkąta, relacje między bohaterami wydają się być bardzo wiarygodne,
właśnie dzięki marginesowi swobody, jaki Shelton zostawia swoim aktorom.
Podobnie rzecz ma się z Humpday,
historii o kumplach, którzy po latach niewidzenia, postanawiają nakręcić
amatorski film porno. Shelton bardzo płynnie porusza się w swoich filmach
między komedią a dramatem, a wszystko to, by pokazać jak skomplikowane bywają
ludzkie uczucia. Swobodnie czuje się w konwencji komediodramatu, nic więc
dziwnego, że zapukali do niej producenci serialu New Girl. Wyreżyserował już kilka odcinków. Na swoim koncie ma też
reżyserię jednego odcinka Mad Men.
Lynne Ramsay. Autorka świetnego Musimy porozmawiać o Kevinie. Kto widział, ten wie, że Ramsay nie
boi się wstrząsać widzem i porusza się po bardzo ponurych zakamarkach ludzkiej
duszy. Co ciekawe, Ramsay ma na swoim koncie kilka nagród za filmy
krótkometrażowe (w tym Baftę i Złotą Palmę), a także nominacje za swój debiut
pełnometrażowy, Nazwij to snem. Mało
znana twórczyni, ale jej filmy, w większości osadzone w ponurych szkockich
realiach, wydają się naprawdę godne uwagi.
Ciekawa
jestem Waszych uwag. Kogo byście dopisali do tej listy? Co sądzicie o kobietach
reżyserkach? Zachęcam do dyskusji :)
Masz rację, Kathryn Bigelow to oczywiste wybór, ale i tak powiem: Point Break to znakomity homo-erotyczny, serfersko-filozoficzny, neo-noir... i najlepsza rola Swayziego, i idę na solówę z każdym fanem Ghost i Dirty Dancing, który uważa inaczej - fanów Road House zostawię w spokoju, bo Road House to fajny film :)
OdpowiedzUsuńTo prawda, Na fali całkiem mi się podobało, chociaż za Bigelow nie przepadam.
UsuńWarto również wspomnieć o Urszuli Antoniak, która w ostatnim "Code Blue" wyraźnie inspirowała się Hanekem. :) Świetna, polska reżyserka mieszkająca na obczyźnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy, AS.
Słyszałam o niej. Muszę się jej przyjrzeć. Pozdrawiam :)
UsuńMoim numerem jeden jest Isabel Coixet. Te trzy filmy, które wymieniłaś są naprawdę dobre, a "Życie ukryte w słowach jest jednym z najlepszych filmów jakie w ogóle widziałam.
OdpowiedzUsuńMusiałabym sobie odświeżyć "Życie..." i "Moje życie beze mnie". Ale fakt, zapadły mocno w pamięć a to coś znaczy.
UsuńUwielbiam filmy Susanne Bier. "Tuż po weselu" i "Otwarte Serca" (oba z Madsem Mikkelsenem w roli głównej) po prostu powaliły mnie na kolana. Wielki szacunek dej pani. :)
OdpowiedzUsuńBarbara Białowąs? ;-) ;-) ;-)
OdpowiedzUsuń