Co bym nie napisała o Misfits,
wiem że i tak nie przekonam nieprzekonanych. To tak optymistycznie na początek
;) Ale uwierzcie – ja też nie sądziłam, że może mi się spodobać serial o piątce
młodych przestępców (ok – to za duże słowo – bohaterowie po prostu są trochę na
bakier z prawem), skierowanych na prace społeczne, którzy podczas pewnej
dziwnej burzy zostają obdarzeni wyjątkowymi mocami. I tak ostra, nieco
wulgarnie wyglądająca Kelly zaczyna słyszeć ludzkie myśli, sportowiec Curtis
może cofać czas, seksowna Alisha za pomocą dotyku może wzbudzać w ludziach
pożądanie, a nieśmiały Simon potrafi stać się niewidocznym. Tylko dowcipniś i
mądrala Nathan, wyraźny lider grupy (dodajmy – nie znającej się wcześniej)
wydaje się nietknięty przez tajemniczą moc. Jak się okaże, „wydaje się” to
bardzo trafne określenie… Sukcesem twórców serialu jest to, że napisali postaci
kompletnie różne, ale świetnie się uzupełniające i w gruncie rzeczy potrafiące
stworzyć zgraną paczkę. Tym bardziej martwi fakt, że jeden z głównych bohaterów
nie pojawi się w trzecim sezonie. W pierwszym, sześcioodcinkowym
sezonie poznajemy bohaterów, obserwujemy ich przy pracy, jesteśmy też świadkami
morderstw, których się dopuszczą. Powiedziałabym, że zarówno dla nich jako
bohaterów jak i dla nas jako widzów, pierwszy sezon jest na zaprzyjaźnienie
się. Dopiero w drugim naprawdę zaczyna się dziać, za sprawą pewnej tajemniczej
postaci w pelerynie, która wcale nie jest Batmanem, a która sporo namiesza w
życiu bohaterów.
Co trzeba wiedzieć zanim się
przystąpi do oglądania Misfits? Na pewno wyznacznikiem pewnej jakości jak i stylu
tego serialu jest fakt, że to produkcja brytyjska. Jest więc wspaniały
brytyjski akcent, jest slang, jest bardzo dużo przekleństw, są odważne sceny,
nazwijmy je, miłosne, jest brytyjski humor, no i przede wszystkim, nie ma
ściemy, że życie jest cudowne, bezproblemowe, a ludzie są mili i grzeczni.
Oczywiście, sam fakt, że bohaterowie posiadają supermoce wyklucza nazwanie
Misfits serialem realistycznym, ale poza tym świat jest tu przedstawiony w
naturalistyczny sposób, bez upiększeń, co ja sobie akurat bardzo cenię. Ponadto
Misfits jest świetnie zrealizowany jeśli chodzi o pracę kamery, kadrowanie czy
montaż który przywołuje trochę skojarzenia z teledyskami. A skoro teledyski, to
i muzyka. A ta w Misfits też gra ważną rolę, jest w pełni integralna z obrazem,
chwalona przez wielu. Ale wiadomo, że każdemu się nie dogodzi, ja niestety nie
odkryłam żadnej perełki oprócz utworu wykorzystanego w czołówce:
Warto dodać, że Misfits otrzymał w 2010 roku statuetkę BAFTA dla najlepszego brytyjskiego serialu dramatycznego. Nagrodę otrzymał też scenograf serialu oraz grająca Kelly, Lauren Socha.
Dla mnie Misfits to była miła
odskocznia od seriali, które oglądałam na co dzień, a które skończyły się w
maju. Coś świeżego, nowego, zupełnie z innej bajki niż amerykańskie produkcje.
Polecam, jeśli też macie ochotę na trochę bardziej offową rozrywkę ;)
Zastanawiałam się, czy przed napisaniem o tym filmie obejrzeć go jeszcze raz, bo bardzo mnie to kusi i na pewno to zrobię w niedalekiej przyszłości, ale stwierdziłam, że opiszę Wam tylko moje wrażenia po pierwszym seansie - takie jeszcze nieprzekalkulowane, gorące i chyba najbardziej słuszne. To, że od razu po napisach końcowych chcę obejrzeć jakiś film drugi raz nie zdarza się często, więc już sam ten fakt powinien zastąpić wszelki komentarz. Ale o Wyśnionych miłościach warto napisać coś więcej. Jak zawsze moje słowa będą niewystarczająco doskonale oddawać jak świetny jest to film - dla mnie arcydzieło. Uwaga, nakręcone przez 21-latka! W dodatku to już jego drugi film. Pan nazywa się Xavier Dolan, jest Kanadyjczykiem i ma wielki talent (pomijam już fakt, że wygląda co najmniej nieźle...;P). Na opowieść o jego debiutanckim filmie na pewno przyjdzie czas, bo obowiązkowo muszę go obejrzeć. Ach, dodam jeszcze że Xavier sam jest też aktorem i gra główne role w swoich filmach. I to jak gra! Wyśnione miłości są zresztą kompozycją złożoną ze świetnych ról trójki głównych bohaterów: pary przyjaciół - Francisa (który jest gejem, gra go właśnie Dolan) i Marie oraz Nicolasa, którego poznają na pewnej imprezie. Chłopak, o wyglądzie aniołka, przyjechał właśnie do Montrealu. Zafascynowani Nicolasem przyjaciele z miejsca zaczynają rywalizować o jego względy, wystawiając na próbę łączące ich więzy. Czy ta historia ma szansę skończyć się dobrze dla nich wszystkich?
Aktorzy spisali się na medal, co uwydatniają świetne zdjęcia w zwolnionym tempie, dzięki którym mamy szansę przyjrzeć sie dokładnie ich gestom i mimice. Perfekcyjnie oddają oni uczucia towarzyszące zakochaniu, co slow motion pozwala uchwycić. Nie znam się na zdjęciach, ale to się wie, kiedy są one naprawdę dobre. W filmie Dolana mamy do czynienia z mocną estetyzacją rzeczywistości. Nasuwają się skojarzenia z atmosferą lat 50. i 60., Marie przypomina Audrey Hepburn, Francis czesze się na Jamesa Deana, kluby zasnute są mgłą papierosowego pyłu, a w tle leci sentymentalna muzyka. Muzyka kapitalna zresztą, budująca atmosferę. Powracające w wielu momentach "Bang Bang" w wykonaniu Dalidy czy suity Bacha wchodzą do głowy i zostają w niej na bardzo długo.W pamięci mam poszczególne sceny wraz z muzyką jaka im towarzyszyła, bo te dwie warstwy filmu po prostu ciężko od siebie oddzielić.
Warto dodać, że oprócz tego, że fabuła koncentruje się na historii miłosnego trójkąta, co jakiś czas jest ona przerywana wypowiedziami innych osób, wypowiedziami na temat miłości, oczywiście. Coś w stylu zbliżonym do dokumentu. To świetny zabieg, ja czekałam z niecierpliwością, aż wypowiadający się ludzie dokończą swoje historie. A są one niemniej interesujące niż główny wątek: smutne, zwariowane, zabawne. Pokazują, co miłość robi z ludźmi i czym w ogóle dziś ona dla nich jest. I choć generalnie film jest dość lekki i nie kończy się źle, wprawia w bardzo melancholijny nastrój. Bo morał z niego jest taki, że ta wyśniona miłość wcale może nie być dla nas...
No ale cóż, zakochani się w tym filmie zakochają ;) Polecam.
Dzisiejszy wpis będzie wpisem
porównawczym dedykowanym filmowi Julie i Julia i książce na podstawie, której powstał (Julie i Julia. Rok niebezpiecznego gotowania). Długo mi zajęło
zabranie się za ten hit kinowy, ale to dlatego, że właśnie najpierw chciałam
dorwać książkę, a to nie było takie łatwe. No ale udało się i było warto
czekać, bo książka mnie ujęła. Świetne czytadło, najlepsze od dłuższego czasu
jakie miałam w ręku. Świetnie mi poprawiało humor i czytało się bardzo
szybciutko, nie zauważyłam kiedy skończyłam, niestety. Nie jest to oczywiście
proza najwyższej próby, ale Julie Powell ma bardzo lekkie pióro i potrafi pisać
w ciepły, dowcipny sposób, co sprawia, że nie trzeba się wstydzić, że się tę
książkę przeczytało. Jej język i przyjacielskie podejście do czytelnika bardzo
mi się spodobały. O czym napisała tego pewnie nie muszę przypominać, bo o
projekcie Julie/Julia było głośno, właśnie za sprawą filmu z 2009 roku, ale w
skrócie: Julie Powell, pracownica rządowa, przeżywająca kryzys związany z
przekroczeniem trzydziestki postanowiła założyć blog, na którym będzie opisywać
swoje wyzwanie zrealizowania w ciągu roku 524 przepisów z książki kucharskiej
Julii Child, słynnej (jak dla mnie słynnej dopiero od owego 2009…)
amerykańskiej kucharki. Oczywiście nie jest to takie łatwe, po drodze Julie
napotyka w kuchni wiele mniejszych i większych przeszkód, które są całkiem
zabawne. Zabawna jest i sama postać Julie – to osoba, którą z miejsca byśmy
polubili, otwarta, wesoła, wygadana, a jednak zupełnie nieidealna, a więc po
prostu swojska. Z książki bije optymizm a oprócz tego, że zachęca ona, co
oczywiste, do gotowania, aż chce się po jej przeczytaniu założyć bloga lub po
prostu na tym, który już się ma napisać coś od serca. Powiedziałabym, że to pochwała
blogosfery i radości, jaką ona daje jej użytkownikom. A film, czy w nim też to
odnajdziemy?
Otóż nie. Film dość mocno różni się od książki Julie Powell, ale
to dlatego, ze bardziej chyba jednak opiera się na książce Julii Child, bo i
ona wydała książkę o sobie – Moje życie
we Francji. Wątek Julii Child przez Powell jest jedynie zarysowany w
postaci wypisów z pamiętnika męża Julii, natomiast w filmie Nory Ephron jest on
zdecydowanie na pierwszym planie i o dziwo okazuje się być ciekawszy od
sekwencji współczesnych czyli scen z życia Julie Powell. Te są potraktowane
bardzo powierzchownie i bardzo skrótowe w stosunku do książki młodej
Amerykanki. Brakuje przede wszystkim całego drugiego planu, a więc perypetii
sercowych brata Julie i jej przyjaciółek, które moim zdaniem ożywiłyby trochę
film. W książce każda kulinarna przygoda Julie jest opisana bardzo dokładnie, w
filmie dostaniemy jedną krótka scenę ją opisującą. Oczywiście, wymogi czasowe,
nieubłagane, wiem. Ale całe to wyzwanie Julie jakby straciło na znaczeniu,
przez to, że zostało pokazane tak bardzo po łebkach. Z drugiej jednak strony,
sekwencje z przeszłości są świetne i przywracają równowagę. Meryl Streep jest
genialna w roli Julie Child – akcent, sposób mówienia, poruszania się –
mistrzostwo świata. Ona nie wciela się w Julię, ona jest Julią. Do tego Stanley
Tucci u jej boku – świetny duet. No i postać Julii sama w sobie jest ciekawa.
Kobieta jest świadectwem tego, że nigdy nie jest za późno na nic – zarówno na
miłość, jak i na spełnianie swoich marzeń i realizowanie pasji. A więc polecam
film Julie i Julia dla pozytywnego
nastrojenia się do życia, bo takie jest jego działanie. Czy przeczytacie
książkę przed czy po nie ma żadnego znaczenia, bo jak dla mnie to praktycznie
dwie różne historie.
Stare filmy mają w sobie coś niesamowitego. Historie przedstawione na biało-czarnej taśmie jakoś tak bardziej na mnie działają. I sam okres powstania takich filmów - inna epoka, inne stroje, wygląd, obyczaje, mentalność ludzi. Aktorzy, których już nie ma. Muzyka. Właśnie z tych powodów Niewinni czarodziejemnie dosłownie oczarowali. To oznacza, że muszę się koniecznie zabrać za filmografię mistrza Wajdy. Popiół i diament zrobił na mnie wielkie wrażenie, ale nie spodziewałam się że ponownie doznam tego uczucia. Przyznam, że nie widziałam ani Człowiek z marmuru, ani ...z żelaza, Wajda to dla mnie Katyń i Pan Tadeusz. Wiem, wstyd. Ale dawny Wajda byłby chyba moim ulubionym reżyserem. W końcu jeszcze czeka na mnie Polowanie na muchy, Wszystko na sprzedaż i Ziemia obiecana. A co mogę powiedzieć o ....czarodziejach?
Najpiękniejsze jest to, że nie trzeba fajerwerków by zrobić film, który od początku do końca ogląda się w napięciu i z zainteresowaniem. Akcja filmu Wajdy dzieje się przez większą część czasu w czterech ścianach mieszkania młodego lekarza Bazylego. Zaprasza on do niego dopiero co poznaną w klubie jazzowym dziewczynę, Pelagię. Ich spotkaniu towarzyszy aura tajemniczości. Film ten to trochę studium psychologiczne tych dwóch postaci. Oboje są sobą zafascynowani, ale starają się tego nie okazywać. Toczą ze sobą grę - oboje są cyniczni, jednocześnie prowokujący, ale nie chcą się przyznać, że im zależy. Przybierają maski obojętności, prowadzą ze sobą jak sami mówią "inteligentną rozmowę", przerzucając się filozoficzno-poetyckimi frazesami, które wydają się być dziś zupełnie przestarzałe, a przez to piękne. Ich dialogi są zresztą świetne, dowcipne, pełne ciętych ripost - faktycznie "inteligentne". Z drugiej strony - tego typu "zaloty" nie zestarzały się wcale, więc można odnieść ten film także do współczesności. Między bohaterami czuć erotyczne napięcie i oglądaniu filmu autentycznie towarzyszy oczekiwanie na chociażby pocałunek. Ale o ile wydaje się, że Bazyli byłby w stanie dla Pelagii się ustatkować i zerwać z dość przedmiotowym traktowaniem kobiet, o tyle Pelagia wyraźnie broni się przed miłością.
Tym samym zakończenie, dokręcone podobno tylko po to, by film został dopuszczony do wyświetlania w kinach (bo pierwotne nie podobało się władzy), wydaje się początkowo dość zaskakujące, ale po chwili zastanowienia jest jednak bardziej życiowe. Ach, muszę jeszcze wspomnieć oczywiście o kreacjach głównych bohaterów. Jestem pewna, że gdyby na miejscu Tadeusza Łomnickiego i Krystyny Stypułkowskiej znaleźli się inni aktorzy, film wiele by stracił. Ta para była po prostu urocza. Wiem, że to wszystko banalne co piszę, ale moja natura romantyczki odzywa się właśnie kiedy oglądam takie bezpretensjonalne, kameralne filmy, które są tysiąc razy bardziej romantyczne niż współczesne. Aha, i niesamowitą atmosferę buduje tu jeszcze muzyka Krzysztofa Komedy. Niewinni czarodzieje to w równej mierze film o miłości co wyraz umiłowania dla jazzu. A w powietrzu unosi się jeszcze jakiś duch nihilizmu, egzystencjalizmu, dekadencji...No i myślę, że każdy chciałby przeżyć jedną taką noc... Polecam wszystkim, którzy lubią senne, sentymentalne klimaty, wrażliwcom i romantykom, jak również po prostu ceniącym dobre kino :)
Wiem, że jestem niekonsekwentna w prowadzeniu bloga i boleję nad tym. Zawsze miałam słomiany zapał i jak widać chyba tego nie zmienię, mimo iż piszę już do Was jako osoba z wyższym wykształceniem i bezużytecznym tytułem magistra. Wyobrażałam sobie, że zdobędę grono czytelników, ale sama wiem po sobie, że zbyt długie przerwy między kolejnymi postami zniechęcają do śledzenia bloga. Mam w planach napisać o tylu rzeczach, ale zbyt często podczas wyboru: napisać o filmie czy obejrzeć film, zwycięża ta druga opcja. A więc podziwiam tych z Was, którzy piszą u siebie codziennie. Ja pewnie tego nie osiągnę, ale podczas czytania "Julie & Julia" naprawdę nabrałam ochoty na codzienne blogowanie :) O tej książce z pewnością jednak napiszę, jak tylko obejrzę film do kompletu, co by mieć porównanie :)
A dzisiejszy post to taki szybciutki przegląd tego, co widziałam w ostatnim czasie, a o czym nie napisałam. Jak z tego się przed Wami rozliczę, będę mieć czyste konto i zacznę pisać na bieżąco gorące refleksje filmowo - muzyczno - książkowe :) A więc do dzieła:
Genialny, skromny, francuski film ze świetnymi rolami Kada Merada (pamiętacie, pisałam o nim) i Melanie Laurent (to ta urocza, mściwa blondynka z Bękartów wojny). Dramat bardzo kameralny, emocjonalny, z piękną muzyką zespołu Aaron o wielkiej tajemnicy, stracie i rodzicielskiej miłości. Polecam bardzo!
Ekranizacja jedynej z sześciu książek Jane Austen, której jeszcze nie czytałam. Nie mając porównania do książki oceniam ten jako bardzo dobry. Nie nudziłam się na nim, historia jest opowiedziana lekko i zabawnie, Gwyneth Paltrow dobrze odnalazła się w tytułowej roli, a w pamięci zostaje też rola Toni Collette. Mówią, że Emma to najpogodniejsza książka Austen i z tego filmu też to wynika.
Mamut to dla mnie trzy rzeczy: Michelle Williams, Gael Garcia Bernal i świetna ścieżka dźwiękowa. I to mnie ujęło wystarczająco, by polecić ten film. Generalnie jest to film smutny, o samotności, raczej dla ludzi lubiących melancholijne klimaty. Film do kontemplacji i refleksji.
Fenomenalny film. Brytyjski. Zabawny i wzruszający. Opowiada historię kilku kumpli stojących u progu dorosłego życia, chcących wyrwać się ze swojego małego miasteczka. Mają marzenia, plany, lubią podrywać dziewczyny i są świetnymi przyjaciółmi (a trzeba Wam wiedzieć, że przyjaźń w filmach to jeden z moich ulubionych wątków - dobry pomysł na post?). Fajnie, że udało się zrobić z tego scenariusza coś fajnego, a nie zwykłą komedię romantyczną. Panom polecam szczególnie ze względu na Felicity Jones, ale męska obsada w niczym jej nie ustępuje ;)
Po obejrzeniu filmu widzę, że oryginalny tytuł jednak jest lepszy niż Między światami, aczkolwiek tłumaczenie to odnosi sie w pewien sposób do treści filmu. Jeśli macie w pamięci reklamę tego filmu mówiącą, że jest on połączeniem Uwierz w ducha i Innych to też Was muszę rozczarować. To ani melodramat, ani horror. To bardzo ciekawie opowiedziana historia kobiety, która szuka sposobu by poradzić sobie ze stratą dziecka i pomoże jej w tym znajomość ze sprawcą tego śmiertelnego wypadku, w którym ono zginęło. Bardzo dobry dramat psychologiczny z naprawdę jedną z lepszych ról Nicole Kidman.
Podobało mi się, ale odczuwam zmęczenie materiału. Producenci poratowali się udziałem Penelope Cruz i faktycznie jej duet z Johnnym Deppem to główna atrakcja filmu, z kolei bohaterowie którzy pojawili się w miejsce Keiry Khightley i Orlando Blooma to dla mnie nieporozumienie. Niepotrzebny wątek. Poza tym jest tu to do czego już jesteśmy przyzwyczajeni: cięty humor, dużo akcji, niezmienna muzyka. Ok, ale bez szału. Do następnej części mi się nie spieszy.
Wyobrażałam sobie coś innego no i Julianne Moore zbyt szybko zniknęła. Ale sama historia interesująca, sprawnie zrealizowana, a że wizje apokalipsy ostatnimi czasy bardzo mnie zainteresowały oglądałam z zaciekawieniem. Spodobało mi się to, że niby jest to science fiction, ale jednak na tyle realistyczne, że ja - nie będąca fanką tego gatunku - jestem w stanie je dobrze ocenić :)
Jak w tytule. Bardzo naturalistyczny film, pokazujący Anglię lat osiemdziesiątych, jej niezbyt ciekawe zakątki i mało lubiane środowisko - skinheadów. Ostry, wulgarny język, brak cenzury, przemoc - na to trzeba się przygotować, ale warto ten film obejrzeć, by co nie co się dowiedzieć. Świat w nim przedstawiony gdzieś tam sobie jeszcze istnieje i trochę to przerażające. Siedem dusz (2008) 8/10
Gabriel Muccino to nieoszlifowany chyba jeszcze diament. Reżyser świetnego W pogoni za szczęściem nakręcił w Hollywood drugi równie dobry film i mam nadzieję, że awansuje do czołówki europejskich reżyserów, którym udało się również za oceanem. W tym filmie ponownie współpracuje z Willem Smithem, który ponownie gra zaskakująco dobrze.Początek filmu może Wam się wydać nudny, bo bohater Smitha zachowuje się w dosyć niewytłumaczalny sposób i nie wzbudza zbytniej sympatii. Ale z minuty na minutę robi się coraz ciekawiej, chcemy poznać jego tajemnicę, zrozumieć go. No i jest jedna naprawdę mocna scena pod koniec, a potem zostaje już tylko zastanowić się, czy my bylibyśmy skłonni do takiego poświęcenia jak nasz bohater. Warto zaopatrzyć się w chusteczki.
Można obejrzeć tak jak ja - z sympatii do Scarlett Johannson. Lekka historyjka, której nie trzeba oglądać zbyt uważnie, bo dzieje się w niej niewiele. Nic powyżej poziomu przeciętnej komedii romantycznej, tyle że może zakończenie nie takie idealnie sztampowe i przewidywalne ;)
Jak zawsze u Almodovara - trochę surrealizmu, płaczących kobiet zakochanych na zabój, po drodze morderstwo, zagadka...Jak zawsze świetne aktorstwo, muzyka, zdjęcia, scenografia, detale. Mogę tylko polecić.
Klasyka. Sedno filmu stanowią przygotowania do owej wielkiej ucieczki z niemieckiego obozu jenieckiego. Pomysłowość więzionych pilotów RAFu nie zna granic, a aktorzy wcielający się w nich stworzyli naprawdę ciekawe kreacje, postaci, które się lubi i zapamiętuje. No a zobaczyć Steva McQueena na motorze chyba powinien każdy kinoman, choć generalnie nie pojmuję o co chodzi z tym jego fenomenem. A film ma jedną wadę - irytującą muzykę.
Film o grupce przyjaciół, która spotyka się po latach. Bardzo realistyczny, wiarygodny, ciepły. Ma się wrażenie, że reżyser opowiada o sobie i swoich znajomych. Fajnie zagrany główny bohater (w tej roli Timothy Hutton), a prawdziwie fenomenalna młodziutka Natalie Portman jako quasi-lolitka chcąca go uwieść. I dla niej naprawdę warto zobaczyć ten film!
Nie oglądam zbyt wielu polskich filmów, ale sądząc po recenzjach jest to jeden z lepszych filmów ostatnich lat. Na mnie zrobił bardzo pozytywne wrażenie, ze względu na oryginalną tematykę. Powiedzieć, że to film o pseudokibicach to zdecydowanie nadużycie, ale zarysowuje on ten problem i świetnie wyjaśnia reguły jakim rządzi sie kibicowanie na meczach piłkarskich. Poza tym to opowieść o przyjaźni, lojalności, braterskiej miłości i małomiasteczkowym życiu. Jestem pod wrażeniem roli Olgi Bołądź - mamy naprawdę zdolną aktorkę - ale oprócz niej właściwie cała obsada zasługuje na pochwałę, nawet Małaszyński daje radę. Dla mnie oczywiście dodatkowym atutem była obecność na ekranie Piotra Roguckiego (niech mi ktoś powie, że on nie ma talentu aktorskiego) i muzyka Comy w tle. Sceny kiedy Roguc fałszuje w aucie do własnych piosenek - bezcenne.
I tym oto sposobem doszliśmy do końca tego wypisu rzeczy obejrzanych. Skoro zatrzymaliśmy się na muzyce to pozostańmy w tym temacie. Oto piosenka, którą pokochałam bezgraniczną miłością, już za pierwszą linijkę tekstu:
O nowej płycie Myslovitz wypadałoby oczywiście wspomnieć coś więcej. Moim zdaniem nie jest ona gorsza od ostatniej czyli Happiness is easy, która jest moją drugą ulubioną płytą chłopaków, tuż po Miłości w czasach popkultury. Na Nieważne jak wysoko jesteśmy... teksty są niezwykle melancholijne co, nie ukrywam, bardzo mi odpowiada. Są przede wszystkim o czymś, widać, że zespół ma swoim słuchaczom coś do przekazania. To się nie zmieniło przez lata. Płyta jest bardzo zrównoważona, są na niej zarówno utwory spokojne jak i takie, przy których ciężko usiedzieć, a więc każdy powinien być zadowolony. Mi niczego nie brakuje, uważam po 5 latach oczekiwań nie mogliśmy dostać nic lepszego :) I mam ogromną ochotę pójść na koncert...