30.11.2014

The Knick (Cinemax, 2014 - )


The Knick to serial wymagający. Nie jest to tylko lekka rozrywka, ale serial który dla widza z odcinka na odcinek staje się coraz bardziej niewygodny. Jednocześnie z odcinka na odcinek jest coraz lepszy. Po 2 – 3 epizodach zastanawiałam się czy go nie porzucić, dobrze jednak, że tego nie zrobiłam.



Najnowsza propozycja Cinemax jest produkcją bardzo filmową, ale nic w tym dziwnego – za reżyserię serialu odpowiedzialny jest Steven Soderbergh. To kolejny przykład sytuacji, kiedy utytułowany filmowy reżyser zabiera się za serial. Zazwyczaj dzieje się to z sukcesem. O sukcesie może mówić i Soderbergh, choć jego produkcja nie przypadnie do gustu każdemu. Styl i wizja, którą narzucił reżyser sprawia bowiem, że poszczególne odcinki serialu są pozbawione dramaturgii. Jako całość The Knick wypada świetnie, ale poszczególne epizody są dość nudne, bo niewiele się w nich dzieje. Fabuła bardzo powoli posuwa się do przodu, a co za tym idzie średnio przykuwa uwagę widza. Nie oznacza to jednak, że serial jest słaby. Trzeba po prostu lubić takie luźno snute opowieści, w których nie do końca można wyróżnić jakiś główny temat. Od strony technicznej The Knick stoi natomiast na najwyższym poziomie: każda scena jest nakręcona z ogromnym pietyzmem, świetnie skadrowana, zaaranżowana i zagrana. Aktorstwo to mocna strona serialu, podobnie jak hipnotyzująca muzyka Cliffa Martineza (tego od Drive). Duże wrażenie robią sceny zabiegów i operacji – doktor Thackery i spółka kroją pacjentów z zacięciem rzeźnika, a krew dosłownie wylewa się z ekranu. Kogo obrzydzają ludzkie wnętrzności niech przemyśli, czy na pewno chce oglądać The Knick. Tego, co zobaczycie tutaj nie widzieliście w Chirurgach, Housie ani ER. Sceny operacji – najczęściej przełomowych - trzymają w napięciu, budzą zainteresowanie. Nie są dodatkiem do towarzyskiej rozmowy, jak np. w Chirurgach, lecz treścią samą w sobie.



The Knick to fascynująca opowieść o narodzinach współczesnej chirurgii, ale i wiarygodny portret obyczajowości pierwszych lat dwudziestego wieku. Warstwa społeczno – obyczajowa serialu jest zdecydowanie najciekawsza. Pojawia się wątek podejścia do Afroamerykanów, stosunku do kobiet, związków, seksu, do imigrantów…Każdy z bohaterów ma w tym swój udział, będąc żywym przykładem przemian ówczesnej epoki. Oczywiście, największą uwagę skupia na sobie doktor John Thackery, będący postacią centralną fabuły. To cyniczny lekarz w typie doktora House’a. Zanim jednak podniosą się głosy, że to jego naśladowca, muszę dodać, że to bohater wzorowany na prawdziwej postaci – Williamie Halstedzie, pionierze chirurgii, a przy okazji dziwkarzu i narkomanie uzależnionym od kokainy. Jest nim i Thackery, w którego brawurowo wciela się Clive Owen, do tej pory nielubiany przeze mnie. W The Knick aktor pokazał jednak całe spektrum swoich możliwości, bardzo przekonując mnie do siebie. To zdecydowanie jego najlepsza rola, w której go widziałam. W The Knick zwracają uwagę także mniej znani aktorzy. Pisałam już o Eve Hewson, debiutantce, która tworzy tu bardzo ciekawą, niejednoznaczną postać młodej pielęgniarki zadurzonej w Thackerym. Pole do popisu ma Andre Hollande, grający buntowniczego czarnoskórego lekarza, Algernona Edwardsa. W pamięć zapadają też Jeremy Bobb wcielający się w szemranego zarządcę szpitala Knickerbrocker (od skrótu tej nazwy wziął swój tytuł serial) oraz Juliet Rylance i Cara Seymour, grające odpowiednio dobroduszną, lecz nieszczęśliwą w miłości Cornelię, córkę dobroczyńcy szpitala i Harriet, siostrę zakonną przeprowadzającą zabiegi aborcji. Co istotne, w trakcie całego serialu bohaterowie przechodzą swoiste przemiany. W pierwszym i w ostatnim odcinku widzimy ich w zupełnie innym świetle, częstokroć nawet jako zupełnie inne osoby, po których początkowo nie spodziewalibyśmy się danych zachowań.



The Knick to serial nieprzeciętny, ale nie bez wad. Jest świetnie nakręcony, a mimo to nie jest wciągający – widz nie czeka z zapartym tchem na kolejną scenę i kolejny odcinek. Choć tak się dzieje do czasu, a konkretnie do kilku ostatnich odcinków serialu, w których akcja zdecydowanie nabiera tempa i wydarzają się wszystkie te rzeczy, do których po prostu musiało dojść, rzeczy, na które widz czekał. Finalnie więc The Knick pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie, którego rezultatem ta recenzja. Z pewnością to jedna z najlepszych serialowych premier tego roku – choć nie widziałam oczywiście wszystkich.

Moja ocena: 8/10

22.11.2014

Do poczytania, do posłuchania, do obejrzenia - część II

Dzisiaj na tapecie zdecydowanie tytułowa „cała reszta”, choć o kinie też wspomnę. Brak czasu sprawia, że nie mogę Wam napisać na bieżąco o wszystkim o czym bym chciała – wszystkim co gdzieś zobaczę, przeczytam, usłyszę. Ale o niektórych rzeczach napisać chcę bardzo, więc koniec zwłoki.

  1. Wielkie Odkrycie Muzyczne - Lorein
Pisane z wielkich liter niczym Matthew Quick czy John Green w swoich bestsellerowych książkach. Ale Lorein zasługuje na to określenie. Dawno nie doznałam takiego uczucia słuchając nowego, zupełnie nieznanego mi wcześniej zespołu. Tymczasem jeden kawałek sprawił, że przepadłam. Niech nikt nie mówi, że telewizja jest do bani, a programy talent show wypuszczają w świat tylko kolejne jednosezonowe gwiazdki i przyszłych celebrytów. Tak być nie musi, co udowadnia polsatowskie Must Be The Music. Na ile dobrych zespołów ja się już natknęłam dzięki temu programowi! Ok., przyznaję, że obecnie oglądam też dla jednego z jurorów, ale przede wszystkim dla takich perełek jak ta. Mogę w tej chwili powiedzieć, że Lorein już pokochałam i nic tego nie zmieni. A możliwość zobaczenia występu zespołu na żywo i rozmowa z przesympatycznym wokalistą i resztą chłopaków tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że temu zespołowi warto kibicować. To młody zespół, założony ledwie 5 lat temu, ale już z dwoma płytami na koncie. Wciąż jednak szerzej nieznany, co mam nadzieję wkrótce się zmieni. I sama staram się do tego przyczynić – to fajne uczucie promować dobrą muzykę i młode zespoły. Uczucie, kiedy prawisz zespołowi komplementy, które spotykają się niemal z zawstydzeniem i słyszysz podziękowania za to, że kupiłeś jego płytę  - bezcenne. Polecam każdemu – można poczuć się jak mecenas kultury ;) A poniżej próbka możliwości grupy. Może ktoś z Was w tym przestrzennym graniu, w głosie Łukasza Lańczyka (błagam, nie porównujcie go z pewnym znanym polskim wokalistą, a całego zespołu z pewnym znanym polskim zespołem, bo to krzywdzące) i jego melancholijnych tekstach odnajdzie to, czego szuka w muzyce. Ja znalazłam.




Czyż to nie brzmi jak Foals, White Lies, Editors, Kings of Leon…? Jak to jest, że takich dobrych zespołów się nie promuje, nie puszcza w radio, nie pokazuje w telewizji? Ile takich dobrych zespołów jeszcze się przede mną chowa? Oby cała moc!

  1. Mniejsze odkrycie muzyczne - Leski
Fajne, fajne, ale bardziej trafiło mojego ukochanego niż mnie i to on bawił się w mecenasa kultury, gdy słuchaliśmy Leski przed koncertem Edyty Bartosiewicz. To z kolei zespół, który nagrał dopiero swoją EP-kę z 4 piosenkami, ale z pewnością znajdzie nabywców także na całą płytę. Poza tym trzeba powiedzieć, że grają i zachowują się na scenie jak profesjonaliści, jakby robili to od lat. Muzyka to spokojna, łagodna, melancholijna, melodyjna, świetna do samochodu i świetna podczas koncertu.


     3. Angelina Jolie kończy aktorską karierę.



Szkoda, wielka szkoda. Jolie poświęci się reżyserowaniu, tymczasem jej reżyserski debiut mnie nie zachwycił, więc dla mnie to trochę jak całkowity koniec kariery jednej z moich ulubionych aktorek. Co jest dosyć ciekawe, bo nie lubię szeroko pojętych filmów akcji z jej udziałem, a w takich przecież gra często. Ale w rolach dramatycznych była zawsze świetna. No a poza tym to jeden z kilku moich ideałów urody.



  1. Już w styczniu wychodzą dwie książki, których nie mogę się doczekać:





Lena Dunham „Nie taka dziewczyna”, Czarne – uwielbiam Dziewczyny, cenię Lenę Dunham, jestem ciekawa co ma nam jeszcze do przekazania










Małgorzata Halber „Najgorszy człowiek na świecie” – jedna z najlepszych dziennikarek filmowo-muzycznych w tym kraju, anty-szafiarka, za to lumpeksiara (chyba mogę tak powiedzieć), która pokazuje na instagramie swoje łupy ubraniowe za 3 zł, wielka fanka Beatelsów, neurotyczka, jednym słowem: ciekawa osobowość, wydaje książkę o uzależnieniu. Jestem bardzo ciekawa co to będzie.






  1. A tymczasem niedawno ukazała się moja recenzja wydanej niedawno biografii „Marilyn Monroe. Za kulisami”, do której przeczytania nieśmiało zachęcam tutaj.

11.11.2014

Zbrodnia (AXN, 2014)


Zbrodnia i Wataha miały być polskimi serialowymi hitami tej jesieni. Tego drugiego nie skończyłam jeszcze oglądać, ale produkcja AXN miała tylko 3 odcinki, które zdążyłam już obejrzeć, więc mogę się już wypowiedzieć, czy serial spełnił pokładane w nim nadzieje. A muszę powiedzieć, że na Zbrodnię czekałam bardziej niż na Watahę, bo uwielbiam seriale kryminalne o skandynawskiej atmosferze – mieć ją mogą także produkcje brytyjskie (np. Broadchurch) czy amerykańskie (The Killing) – na pewno wiecie, o jaki klimat mi chodzi. Zbrodnia też miała taka być, bo została zrealizowana na podstawie szwedzkiego serialu Morden i Sandhamn. No ale umówmy się – gdzie Helowi (a tam umiejscowiona jest Zbrodnia) do ponurej Skandynawii? Zwłaszcza, że akcja serialu dzieje się (najprawdopodobniej) u schyłku lata, więc nie jest jeszcze ponuro i deszczowo. Ale zacznijmy od początku…



Agnieszka (Magdalena Boczarska), przebywająca na Helu wraz z mężem i dziećmi, odkrywa w morzu zwłoki topielca. Śledztwo w sprawie prowadzi jej dawny szkolny kolega, Tomek (Wojciech Zieliński), wspomagany przez młodą policjantkę, Monikę (Joanna Kulig). Pojawiają się kolejne ofiary. Jednocześnie nasza uwaga skierowana jest na Agnieszkę i jej apodyktycznego męża, Cezarego (Radosław Pazura). W trzech odcinkach Zbrodni – z czego jeden ma ok. 50 minut, a następne mniej niż 40 - nie dało się upchnąć zbyt wiele akcji. Dlatego ogląda się najlepiej ten serial na raz, odcinek po odcinku. Po pierwszym odcinku bowiem można czuć niedosyt. Zostaje zawiązana akcja, ale tak naprawdę niewiele wiemy. Od początku jednak serial przyciąga klimatem. Siłą rzeczy polskie nadmorskie plenery różnią się od skandynawskich, ale jednak małe, senne miasteczka mają zawsze ten sam urok. Twórcy serialu musieli zaadaptować oryginalny scenariusz do polskich warunków – i choć nie znam oryginału – sądzę, że udało im się to całkiem dobrze. Klimat serialu budowany jest przede wszystkim niejednoznacznością postaci. Można oczywiście zarzucać, że niewiele o nich wiemy – chodzi głównie o Agnieszkę, Cezarego i Tomka – ale właśnie to, że tylko co jakiś czas podrzuca nam się co kolejne tropy, wpływa na nasze zainteresowanie. Postaci budzą podejrzenia, a o to chyba chodzi w kryminale. Co ważne, do końca (no, może prawie do końca) nie wiadomo, kto jest mordercą. Zakończenie nie jest przewidywalne, ale mimo wszystko rozczarowujące swoją banalnością.


Zbrodnia średnio trzyma w napięciu, bo niewiele jest w niej twistów czy cliffhangerów, ale za to zaciekawia. Duża też w tym zasługa aktorów, których dobór naprawdę okazał się bardzo trafny. Na całe szczęście nie spotkamy tu opatrzonych twarzy, które spoglądają na nas nieustannie z telewizora. W Zbrodni mamy świetną Magdalenę Boczarską, zyskującego coraz większą rozpoznawalność Wojtka Zielińskiego, znakomitą w każdej roli Joannę Kulig i rzadko widywanego (przynajmniej przeze mnie) Radosława Pazurę (i chyba on stworzył  najciekawszą postać). W pozostałych rolach również ciekawe nazwiska: Zawadzka, Kolak, Wardejn czy Rożniatowska.

Jak na pierwszy polski serial od AXN wyszło więc naprawdę w porządku. Produkcję Zbrodni należy jednak traktować raczej jako swoistą wprawkę stacji w tworzeniu własnych seriali i mieć nadzieję, że wkrótce otrzymamy coś bardziej rozbudowanego, dłuższego i ciekawszego fabularnie.


Moja ocena: 7/10

1.11.2014

Zaginiona dziewczyna (reż. D. Fincher, 2014)




Moich małych rozczarowań ciąg dalszy. Zaginiona dziewczyna okazała się być filmem dobrym, ale na pewno nie najlepszym w karierze Davida Finchera. Oglądając kilkakrotnie zwiastun, za każdym razem obawiałam się, że wszystko co najważniejsze już zostało w nim pokazane. A przede wszystkim – że film zupełnie niczym mnie nie zaskoczy – w końcu wszystko wskazywało na to, że bohater Bena Afflecka faktycznie zamordował własną żonę. Z drugiej jednak strony pamiętałam, że to Fincher, a on chyba nie podpisałby się pod czymś tak sztampowym. Jego filmy są mroczne, nieprzewidywalne i obfitują w zaskakujące zwroty akcji, dzięki czemu wbijają w fotel i chwytają za gardło (z wyjątkami takimi jak niedokończony przeze mnie Benjamin Button). Zaginiona dziewczyna też w pewnej części taka jest, lecz nie trzyma w napięciu tak jak Siedem czy Zodiak. I nie jest tak oryginalna jak Podziemny krąg czy nawet The Social Network. To sprawnie zrealizowany thriller z dużą domieszką dramatu psychologicznego, ale w wielu miejscach posiadający niedociągnięcia.


Nie wymagam od thrillerów wiarygodności. Zresztą Fincher zawsze, nawet w swoich najbardziej doskonałych dziełach, takich jak wspomniane Podziemny krąg czy Siedem (a także w mniej udanej Dziewczynie z tatuażem) daleki jest od opowiadania historii, które naprawdę mogły się wydarzyć. Wiadomo, że szansa zawsze jest, ale jedna na milion. Scenariusz musi być ciekawy, a niekoniecznie wiarygodny. Zaginiona dziewczyna powstała na podstawie książki – bestsellerowej oczywiście – Gillian Flynn. I to w niej leży wina za wszelkie wady filmu. Scenariusz pełen jest bowiem nieścisłości, nielogiczności i naciąganych rozwiązań, których źródło zapewne tkwi w powieści. Widz musi się sam sporo domyślać, bo nie brakuje niejednoznaczności. Niewiarygodni są nawet sami bohaterowie. Aż się dziwię, że reżyser nie protestował czytając ten skrypt. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sama intryga utkana przez Flynn jest fascynująca, zwłaszcza, że mniej więcej w połowie filmu autorka w obraca akcję o 360 stopni. W pewnym momencie widz dostaje mocno po głowie, jednak coś za coś - od tej chwili napięcie trochę siada (nie licząc jednej moooocnej sceny). Końcówka natomiast już w ogóle niczym nie zaskakuje i wręcz rozczarowuje. Finał jest po prostu mało wiarygodny i słaby, choć daje pole do refleksji.


Plusy filmu? Na pewno dwutorowa narracja, która buduje w widzu zainteresowanie. Muzyka duetu Trent Reznor/Atticus Ross, która potęguje napięcie. Aktorstwo – zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe. Rosamund Pike początkowo okropnie mnie denerwowała swoim wystudiowanym sztucznym głosem, jednak z czasem okazało się, że to jej sposób na postać Amy. Ben Affleck, którego uważam za kiepskiego aktora, tym razem odnalazł się idealnie w roli męża - przeciętniaczka.  Bardziej jednak zapada w pamięc Carrie Coon, grająca jego siostrę (aktorka jest znakomita także jako Nora Durst w Pozstawionych) i Kim Dickens jako detektyw Boney nierozstająca się z kubkiem kawy. Warto też wspomnieć o małej roli Neila Patricka Harrisa, która pokazuje, że aktor ten doskonale odnajduje się nie tylko w rolach komediowych.



Zaginiona dziewczyna robi spore wrażenie (dobre), głównie ze względu na tematykę, a nie sposób przedstawienia. To satyra na dwulicowe media żądne sensacji oraz ciekawe spojrzenie na małżeństwo. Daje do myślenia, bo jest w niej sporo cennych i trafnych spostrzeżeń. Wydaje mi się, że Fincher bardziej niż kiedykolwiek skupił się na wymowie swojego filmu i przesłaniu, z którym chce trafić do widzów, aniżeli na formie. Nie ma tu tej mrocznej atmosfery niepokoju charakterystycznej dla thrillerów reżysera Siedem. Zaginioną dziewczynę ogląda się właściwie bez większych emocji, bez strachu, bez poczucia zagrożenia. Klimatu więc najbardziej mi zabrakło. Mimo wszystko jest to bardzo dobry film, który do samego końca pozostaje dla widza swego rodzaju zagadką, choć nielogiczną. Co jednak trochę kłóci się z definicją zagadki...

Moja ocena: 7,5