3.10.2013

Kącik polskiego filmu: W imię...(reż. M. Szumowska, 2013)

Zagraniczny plakat jest znacznie lepszy od polskiego, pytanie dlaczego?




















W imię… to film, którego nie trzeba oglądać, by wyrobić sobie opinię. Przynajmniej do takiego wniosku można dojść czytając wypowiedzi niektórych osób ze środowisk katolickich. Zauważyłam, że mało jest recenzji filmu Małgorzaty Szumowskiej w blogosferze, co przyznam, zaskoczyło mnie. Ale tym samym postanowiłam sama zabrać głos.

Można stawiać wiele zarzutów Szumowskiej, ale za samo poruszenie problemu pedofilii i homoseksualizmu w Kościele (pytanie, na które nie odpowiedziała: czy to zawsze musi iść w parze?) już należy jej się szacunek. Może gdyby film powstał gdzie indziej nie odbiłby się tak szerokim echem, ale w Polsce przecież nie mówi się głośno na takie tematy. Jednak dla mnie, podobnie jak dla samej autorki, ten film to nie tylko film o księdzu, który zakochuje się w chłopaku z ośrodka dla niedostosowanej młodzieży, który prowadzi. To film o potrzebie miłości, która jest w każdym z nas. Nie można się dziwić, że taką potrzebę mają i osoby duchowne. Z drugiej jednak strony w kontekście tego, co wydarzyło się na Dominikanie (gdzie polski ksiądz molestował podobno trójkę dzieci), trudno być tak wyrozumiałym. Należy jednak zauważyć, że w przypadku księdza Adama granego w filmie przez fenomenalnego jak zawsze Andrzeja Chyrę nie ma mowy o molestowaniu – przynajmniej nic takiego nie widzimy w filmie. Lekko upośledzony Szczepan, grany przez Mateusza Kościukiewicza, na swój sposób zakochuje się w księdzu i sam do niego lgnie. Cokolwiek by jednak myśleć o związkach i relacjach seksualnych w Kościele, nie powinno to mieć wiele wspólnego z oceną filmu. Opinia publiczna niestety zapomina, że film to film, dzieło sztuki, wytwór pracy wielu ludzi, a pokazana w nim postawa nie jest jedyną słuszną. Film Szumowskiej z pewnością nie promuje ani pedofilii ani homoseksualizmu (choć ten akurat nikomu nie szkodzi). Oceniajmy więc film, a nie księży, którzy postępują tak a nie inaczej.

A sam film to kolejna poruszająca historia od Szumowskiej. Już od pierwszej sceny, gdy grupa chłopców dokucza upośledzonemu, film wciska nas w fotel. Reżyserka podjęła się tematu wykluczenia, co znajduje wyraz w angielskojęzycznym tytule  filmu: Nowhere. Bohaterowie rzeczywiście mieszkają gdzieś w jakimś nigdziebądź, w Polsce B, gdzie nie ma wielkich perspektyw, a każdy dzień mija tak samo. Oddać ten małomiasteczkowy klimat i mentalność tamtejszej młodzieży pomogli młodzi aktorzy, a właściwie grupka naturszczyków z okolicznych mazurskich wsi (na jednej z takich wsi swój dom ma Szumowska). Ich autentyczność to duży plus filmu. Kolejna sprawa to tęsknota do wielkiego miasta, którą autorce udało się zasymbolizować nazwami przewijającymi się na ubraniach bohaterów: Chicago, Vancouver, Illinois. Doskonale uwidacznia się ona w scenie procesji ilustrowanej mocnym rockowym kawałkiem The Funeral grupy Band of Horses, gdzie cała wioska idzie razem, a jednak każdy jest samotny, bo jak się wydaje tu inaczej być nie może. Druga scena, która najmocniej zapada w pamięć to ta, w której pijany Chyra tańczy – do tej samej piosenki – z portretem papieża Benedykta XVI. Jest w tej scenie zawarta kwintesencja tego co czuje ksiądz Adam – rozpacz, bezsilność, ale i chyba niechęć do siebie.

Jedna z bardziej oburzających niektóre środowiska scen 
W filmie Szumowskiej znowu nie pada wiele słów, ale kolejne sceny są same w sobie wymowne, w związku z czym wydaje się, że ta powściągliwość jest jak najbardziej na miejscu. Można zarzucać reżyserce pewne niedomówienia, porzucanie wątków, a nawet zbyt nachalną symbolikę, ale trudno odmówić jej talentu do poruszania widza i takiego naświetlania tematu, że trudno o nim zapomnieć po wyjściu z kina. Moralność - to słowo powinno się pojawiać w kontekście każdego filmu Szumowskiej, bo o moralność właśnie stawia ona pytania, a raczej chce nas skłonić do odpowiedzi co dla nas oznacza moralność, niekonieczne własna.

Niestety z przykrością muszę napisać, że najsłabszą stroną W imię… jest jego zakończenie, boleśnie nieprzemyślane, choć wiele mówiące i otwierające pole do dyskusji. Do dyskusji nie tyle o Kościele, co o samym homoseksualizmie, którego napiętnowanie w naszym kraju może leżeć właśnie u źródeł pedofilii w Kościele. Ale o tym to już nie mnie pisać. Film w każdym razie polecam i po raz kolejny powtarzam: z polskim kinem naprawdę nie jest tak źle jak wszyscy mówią.


Moja ocena: 8/10 

4 komentarze:

  1. oj tak, przykre było to, że tak nie przemyśleli zakończenia, wyszło sztucznie i na siłę.
    zgadzam się co do tego, że z polskim kinem nie jest tak źle - Szumowska, mimo wielu nagatywnych opinii - stawia poprzeczkę wysoko. ze swoimi niedopowiedzeniami i wymownością.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja Kościukiewicza "poznałam" w "Matka Teresa od kotów" i to zakończenie (czy też cały film?) wydawało mi się tak szerokie i enigmatyczne, że po pierwszym obejrzeniu uznałam ten tytuł za dziwny. Do tego dochodził fakt, że byłam niejako obowiązana do zobaczenia filmu (zadany na nastęone zajęcia z recenzji). Słyszałam jak reżyserka wypowiadała się na temat zakończenia, iż jest niezbyt dobrze odbierane. Ale sama wyrażę opinię, gdy film obejrzę. A planuję na pewno.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film prezentujący trudne tematy, o których inni milczą. Podoba mi się jego odwaga :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Szumowska podołała wysokiej poprzeczce, którą sama sobie postawiła doborem tematu. Można by się było czepiać zakończenia, tylko po co... przy tak doskonałej całości?

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.