Zagraniczny plakat jest znacznie lepszy od polskiego, pytanie dlaczego? |
W imię… to film, którego nie trzeba oglądać, by wyrobić sobie opinię.
Przynajmniej do takiego wniosku można dojść czytając wypowiedzi niektórych osób
ze środowisk katolickich. Zauważyłam, że mało jest recenzji filmu Małgorzaty
Szumowskiej w blogosferze, co przyznam, zaskoczyło mnie. Ale tym samym
postanowiłam sama zabrać głos.
Można
stawiać wiele zarzutów Szumowskiej, ale za samo poruszenie problemu pedofilii i
homoseksualizmu w Kościele (pytanie, na które nie odpowiedziała: czy to zawsze
musi iść w parze?) już należy jej się szacunek. Może gdyby film powstał gdzie
indziej nie odbiłby się tak szerokim echem, ale w Polsce przecież nie mówi się
głośno na takie tematy. Jednak dla mnie, podobnie jak dla samej autorki, ten film
to nie tylko film o księdzu, który zakochuje się w chłopaku z ośrodka dla
niedostosowanej młodzieży, który prowadzi. To film o potrzebie miłości, która
jest w każdym z nas. Nie można się dziwić, że taką potrzebę mają i osoby
duchowne. Z drugiej jednak strony w kontekście tego, co wydarzyło się na
Dominikanie (gdzie polski ksiądz molestował podobno trójkę dzieci), trudno być
tak wyrozumiałym. Należy jednak zauważyć, że w przypadku księdza Adama granego
w filmie przez fenomenalnego jak zawsze Andrzeja Chyrę nie ma mowy o
molestowaniu – przynajmniej nic takiego nie widzimy w filmie. Lekko upośledzony Szczepan,
grany przez Mateusza Kościukiewicza, na swój sposób zakochuje się w księdzu i sam do
niego lgnie. Cokolwiek by jednak myśleć o związkach i relacjach seksualnych w
Kościele, nie powinno to mieć wiele wspólnego z oceną filmu. Opinia publiczna
niestety zapomina, że film to film, dzieło sztuki, wytwór pracy wielu ludzi, a
pokazana w nim postawa nie jest jedyną słuszną. Film Szumowskiej z pewnością
nie promuje ani pedofilii ani homoseksualizmu (choć ten akurat nikomu nie
szkodzi). Oceniajmy więc film, a nie księży, którzy postępują tak a nie
inaczej.
A
sam film to kolejna poruszająca historia od Szumowskiej. Już od pierwszej
sceny, gdy grupa chłopców dokucza upośledzonemu, film wciska nas w fotel.
Reżyserka podjęła się tematu wykluczenia, co znajduje wyraz w
angielskojęzycznym tytule filmu:
Nowhere. Bohaterowie rzeczywiście mieszkają gdzieś w jakimś nigdziebądź, w
Polsce B, gdzie nie ma wielkich perspektyw, a każdy dzień mija tak samo. Oddać
ten małomiasteczkowy klimat i mentalność tamtejszej młodzieży pomogli młodzi
aktorzy, a właściwie grupka naturszczyków z okolicznych mazurskich wsi (na
jednej z takich wsi swój dom ma Szumowska). Ich autentyczność to duży plus
filmu. Kolejna sprawa to tęsknota do wielkiego miasta, którą autorce udało się
zasymbolizować nazwami przewijającymi się na ubraniach bohaterów: Chicago,
Vancouver, Illinois. Doskonale uwidacznia się ona w scenie procesji
ilustrowanej mocnym rockowym kawałkiem The Funeral grupy Band of Horses, gdzie
cała wioska idzie razem, a jednak każdy jest samotny, bo jak się wydaje tu
inaczej być nie może. Druga scena, która najmocniej zapada w pamięć to ta, w
której pijany Chyra tańczy – do tej samej piosenki – z portretem papieża
Benedykta XVI. Jest w tej scenie zawarta kwintesencja tego co czuje ksiądz Adam
– rozpacz, bezsilność, ale i chyba niechęć do siebie.
Jedna z bardziej oburzających niektóre środowiska scen |
W
filmie Szumowskiej znowu nie pada wiele słów, ale kolejne sceny są same w sobie
wymowne, w związku z czym wydaje się, że ta powściągliwość jest jak najbardziej
na miejscu. Można zarzucać reżyserce pewne niedomówienia, porzucanie wątków, a
nawet zbyt nachalną symbolikę, ale trudno odmówić jej talentu do poruszania
widza i takiego naświetlania tematu, że trudno o nim zapomnieć po wyjściu z
kina. Moralność - to słowo powinno się pojawiać w kontekście każdego filmu
Szumowskiej, bo o moralność właśnie stawia ona pytania, a raczej chce nas
skłonić do odpowiedzi co dla nas oznacza moralność, niekonieczne własna.
Niestety
z przykrością muszę napisać, że najsłabszą stroną W imię… jest jego
zakończenie, boleśnie nieprzemyślane, choć wiele mówiące i otwierające pole do
dyskusji. Do dyskusji nie tyle o Kościele, co o samym homoseksualizmie, którego
napiętnowanie w naszym kraju może leżeć właśnie u źródeł pedofilii w Kościele.
Ale o tym to już nie mnie pisać. Film w każdym razie polecam i po raz kolejny
powtarzam: z polskim kinem naprawdę nie jest tak źle jak wszyscy mówią.
Moja
ocena: 8/10
oj tak, przykre było to, że tak nie przemyśleli zakończenia, wyszło sztucznie i na siłę.
OdpowiedzUsuńzgadzam się co do tego, że z polskim kinem nie jest tak źle - Szumowska, mimo wielu nagatywnych opinii - stawia poprzeczkę wysoko. ze swoimi niedopowiedzeniami i wymownością.
Ja Kościukiewicza "poznałam" w "Matka Teresa od kotów" i to zakończenie (czy też cały film?) wydawało mi się tak szerokie i enigmatyczne, że po pierwszym obejrzeniu uznałam ten tytuł za dziwny. Do tego dochodził fakt, że byłam niejako obowiązana do zobaczenia filmu (zadany na nastęone zajęcia z recenzji). Słyszałam jak reżyserka wypowiadała się na temat zakończenia, iż jest niezbyt dobrze odbierane. Ale sama wyrażę opinię, gdy film obejrzę. A planuję na pewno.
OdpowiedzUsuńFilm prezentujący trudne tematy, o których inni milczą. Podoba mi się jego odwaga :)
OdpowiedzUsuńSzumowska podołała wysokiej poprzeczce, którą sama sobie postawiła doborem tematu. Można by się było czepiać zakończenia, tylko po co... przy tak doskonałej całości?
OdpowiedzUsuń