27.01.2013

Moonrise Kingdom (reż. W. Anderson, 2012)


Realizacja cichego postanowienia, by publikować notki na blogu z większą częstotliwością, idzie mi bardzo dobrze. Myślę, że nawet dałabym radę publikować codziennie, ale chyba lubię, żeby notka sobie trochę "powisiała". Ostatnio opracowałam nową metodę, a właściwie wprowadziłam w życie nawyk, by zaraz po obejrzeniu filmu czy książki, o której chcę Wam powiedzieć, wynotować sobie najważniejsze refleksje. W ten sposób mam już kilka szkiców notek, którego wkrótce będzie można tu przeczytać. Tymczasem dziś kilka słów o Moonrise Kingdom



Moonrise Kingdom to dla mnie kolejny dziwny film, nad którym zachwyty nie do końca rozumiem. To znaczy niby wiem, co widzom się w tym filmie spodobało, ale mnie to wszystko jakoś aż tak bardzo nie urzekło. Raczej znudziło. A przed seansem filmu Wesa Andersona po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji byłam nastawiona na prawdziwą ucztę.

Jesień 1965 roku. Para zakochanych w sobie 12-latków, Suzy (Kara Hayward) czyli Lana del Rey w młodszym wydaniu i Sam (Jared Gilman) czyli zbuntowany harcerz w futrzanej czapce, postanawiają razem uciec z miasta, a właściwie miasteczka New Penzacne. Chłopak jest sierotą, którego chce się pozbyć rodzina zastępcza. Dziewczyna zaś chce się uwolnić spod nadopiekuńczego uścisku rodziców. Oboje są lekko dziwni. Jej, zaczytującej się we francuskiej literaturze, zdarzają się napady agresji, on jest jak na swój wiek zbyt dojrzały emocjonalnie, a także aspołeczny. Ucieczka oczywiście nie pozostaje niezauważona. Za Suzy ruszają rodzice, za Samem cała drużyna harcerska. Ekipa poszukiwawcza to galeria nietuzinkowych postaci, począwszy od zblazowanych rodziców Suzy (Frances McDormand i Bill Murray), poprzez sympatycznego harcmistrza Warda (Edward Norton), na miejscowym szeryfie, kapitanie Sharpie (ciekawie obsadzony Bruce Willis) skończywszy. Wszyscy są wyraziści nie tylko wizualnie, ale też jako postaci, a zasługa w tym naprawdę dobrego aktorstwa. Jak dla mnie najlepsza jednak okazała się Tilda Swinton będąca uosobieniem „Opieki Społecznej” – nieczułej, skoncentrowanej nie na ludziach, lecz papierkach. Choć to tylko epizod, najbardziej zapada w pamięć. Polubiłam też młodych aktorów, w których zdaje się tkwić naprawdę duży potencjał.


Film zachwyca przede wszystkim stroną wizualną. Urzeka baśniowym, onirycznym klimatem, który wyraża się m.in. w cudownej, pastelowej kolorystyce jaką operuje Anderson, w wyglądzie bohaterów, scenografii, charakteryzacji… Ten film to przede wszystkim uczta dla oka. Estetyka vintage podkreśla także nostalgiczny klimat filmu (pochwała młodości). Natomiast pod względem treści jest to balansowanie na granicy absurdu. Nie jest to historia, którą można brać na serio, nie należy też jej wobec tego zbyt surowo oceniać. To lekko surrealistyczna opowieść (narrację snuje bliżej nie zidentyfikowany człowiek w czerwonym płaszczu przypominający krasnala), która ,jak czytam, oddaje doskonale specyfikę filmów Andersona (którego filmów nie widziałam, oprócz intrygującej krótkometrażówki Hotel Chevalier). Trzeba więc wziąć poprawkę na to, że ten film ma zachwycać widza przede wszystkim detalami wizualnymi, kreacjami aktorskimi, specyficznym poczuciem humoru i smaczkami w rodzaju aluzji do Władcy Much. Nie liczy się tak bardzo treść, nie ma dynamicznej akcji, powiedziałabym nawet, że film średnio wciąga (niestety, ale oczy mi się parę razy przymknęły podczas oglądania). Jest jednak całkowicie nieschematyczny i nieprzewidywalny, co daje możliwość, by oglądać go z niesłabnącym zainteresowaniem. Ale żeby tak się stało, trzeba się w świecie Moonrise Kingdom zatracić do cna, zaakceptować narzuconą konwencję i dać się porwać. Ja się nie zatraciłam, ale nie mniej, jest w tym filmie coś co zachęca mnie do sięgnięcia po kolejne produkcje Andersona. Być może to dlatego, że Moonrise Kingdom realizuje potrzebę ucieczki do bajkowej fikcji, świata przynajmniej wizualnie piękniejszego niż ten, który nas otacza. A każdy, nawet ja, lubująca się poważnych dramatach, ma od czasu do czasu ochotę na taką odskocznię. I wydaje mi się, że filmy Andersona mogą być do tego dobrym wyborem.

Moja ocena: 6,5/10

8 komentarzy:

  1. Dobry pomysł z tym robieniem notatek zaraz po obejrzeniu/przeczytaniu. Mi już tyle umknęło. Aż mnie ściska.

    A co do Kochanków z Księżyca to film mnie zauroczył i oczarował. Z tym, że ja nic właściwie nie wiedziałam na temat tego obrazu (zmieniłam system i przed obejrzeniem jakiegoś tytułu, który mnie zainteresuje nie czytam nic na jego temat), więc nie nastawiałam się na nic. Tabula rasa. I myślę wyszło mi to na zdrowie:)
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to jest dobra metoda, żeby nic nie wiedzieć o filmie, ale jakoś mam to we krwi, że sprawdzam o czym jest dany film. Poza tym czytanie blogów filmowych sprawia że jest to nie do uniknięcia. Ale kilka razy zdarzyło mi się oglądać film kompletnie nie wiedząc o czym są, jak są oceniane i nie mając oczekiwań (np. Kochanek) i to były naprawdę udane seanse. Pozdrawiam :)

      Usuń
    2. Dlatego wzięłam się na sposób i recenzję na blogach/czasopismach czytam dopiero po seansie:)

      Usuń
    3. Lubię wiedzieć o czym jest film, bardzo często w czasie samego seansu sprawdzam jak i dlaczego tak coś sie skończy i czy jest dobrze, choć u mnie wynika to z szacunku do własnego, niezbyt pojemnego czasu. Tyle świetnych rzeczy obejrzenia, więc rzucam złe i czytam ich recenzje :D
      [ps. notatki świetna sprawa, mam cały notes blogowy, czasem w autobusach czy gdzieś wpadnie mi do głowy myśl to od razu zapisuję. Kiedyś się może przydać]

      Film. Nie podobał mi się. Baśniowy, oniryczny no ok. Wizualnie też przyjemny dla oka, ale taki straaasznie nudny, że ledwo dotrwałam do końca... Pociąg do Darjeele dużo bardziej mi się podobał, ale może dlatego, że zagrał tam Adrien Brody <3

      Usuń
    4. Notes blogowy, to dopiero fajny pomysł ;) Chyba go od Ciebie ściągnę ;) ja póki co zapisuje te luźne myśli odnośnie filmów na luźnych kartkach, które po napisaniu recenzji wyrzucam.

      Cieszę się, że nie jestem odosobniona w tej średnio pozytywnej ocenie. Może trochę mało o tym napisałam, ale rzeczywiście ten film jest nudny. Genialny klan i Pociąg... chętnie jednak obejrzę.

      Usuń
  2. U mnie MK ma 7,5/10. Dobre kino, ale bez ochów i achów. A notatki? Oj, chciałabym móc tak się przygotowywać do pisania. Ale nie potrafię;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem na jak długo starczy mi zapału na te notatki. raczej słynę z zapału słomianego ;)

      Usuń
  3. Też do końca nie rozumiem zachwytów nad tym filmem. To znaczy rozumiem, bo uwielbiam Andersona, uwielbiam jego kolorowy styl, uwielbiam jego formę i nie dziwię się, że ludziom może się to podobać. Ale o ile w każdym przypadku forma u Andersona jest najważniejsza, to zawsze idzie w parze z konkretną treścią. A tu mi jej jednak troszkę zabrakło. Nie, żeby nie było jej w ogóle, ale jednak młodzieńczą miłość na przekór wszystkim, pewnego rodzaju rodzinne patologie i różnice w postrzeganiu świata przez dzieci i dorosłych przedstawiane były w kinie już nie raz. I tu właśnie Anderson nie wnosi zbyt wiele. Więcej wnosi swoim kolorowym opakowaniem, świetną muzyką, genialnym aktorstwem itd itd. Ale to nadal pozostaje jedynie laurką.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.