Komunikat: Musiałam włączyć weryfikację obrazkową (wiem że jej nie lubicie), bo moją skrzynkę zalewał koszmarny spam. Myślę, że to jednak lepsze rozwiązanie niż pozbawienie możliwości komentowania przez osoby anonimowe [Marta, przepraszam ;)].
O Django już wszystko zostało napisane (czy Was nie denerwuje, że na dużej części blogów filmowych z cotygodniową systematycznością jednocześnie pojawiają się recenzje tych samych kinowych premier? brakuje mi różnorodności czasami), ale grzechem byłoby pominąć ten film na blogu. Mam więc nadzieję, że uda mi się uciec od truizmów (niemożliwe?) i przekazać w tej recenzji coś swojego.
O Django już wszystko zostało napisane (czy Was nie denerwuje, że na dużej części blogów filmowych z cotygodniową systematycznością jednocześnie pojawiają się recenzje tych samych kinowych premier? brakuje mi różnorodności czasami), ale grzechem byłoby pominąć ten film na blogu. Mam więc nadzieję, że uda mi się uciec od truizmów (niemożliwe?) i przekazać w tej recenzji coś swojego.
Choć
jestem fanką Tarantino, przyznaję, że do Django
podchodziłam sceptycznie. Powód jest prosty – nie lubię westernów. A byłam
przekonana, że mimo wszystko Tarantino zaserwuje nam western, tyle że
doprawiony charakterystycznymi dla niego smaczkami. Jednak moje obawy właściwie
zniknęły, gdy usłyszałam pierwsze dźwięki tytułowego utworu, rozpoczynające
film. Poczułam, że będzie dobrze i po „tarantinowsku”, choć przecież piosenka
jeszcze o niczym nie świadczy.
Django bynajmniej nie jest westernem. Jedynie czerpie z jego konwencji. A
dokładniej mówiąc, ze spaghetti westernów, które są specyficznym podgatunkiem
tegoż. Generalnie, jak to z filmami Tarantino bywa, nie jest to kino, które da
się ująć w jakieś ramy gatunkowe. Styl reżysera jest na tyle niepodrabialny i
nieporównywalny z niczym innym, że stanowi właściwie gatunek sam dla siebie. Choć
przecież Tarantino garściami czerpie z różnych nurtów, gatunków, a nawet
konkretnych filmów. Tutaj mamy muzykę rodem z filmów Sergia Leone (soundtrack
to chyba najmocniejsza strona filmu, pojawia się na nim nawet sam Morricone), charakterystyczne dla nich gwałtowne
najazdy kamery i zbliżenia na twarze bohaterów. I jak na spuściznę po spaghetti
westernach przystało, film jest długi, rozlazły i ciągnie się jak najlepszy
makaron. Kiedy już się nam wydaje, że na ekranie pojawią się napisy końcowe,
pozostaje jeszcze jakieś pół godziny filmu, które moim zdaniem nie do końca
jest potrzebne, bo napięcie już siada (można by go nieco skrócić). Nie da się
też ukryć, że film ma takich dłużyzn więcej. Pewne sceny czy dialogi spokojnie
mogłyby zostać pominięte, bo nie ani nie wnoszą nic ciekawego, ani nie są
szczególnie śmieszne. Jednak większość filmu, a składają się na niego właściwie
same długie sceny wypełnione soczystymi dialogami, smakuje jak - żeby pozostać
przy kulinarnej metaforyce - spaghetti bolognese jedzone w prawdziwej włoskiej
restauracji. Czyli jest się czym delektować, bo każda scena, jak to u
Tarantino, to właściwie osobne dzieło sztuki filmowej (a scena odwołująca się
do Ku-Klux-Klanu to prawdziwy majstersztyk i kwintesencja humoru reżysera).
Wszyscy
już pewnie wiedzą o czym jest Django.
Tarantino szczególnie upodobał sobie motyw zemsty i tym razem również jego
bohater mści się za swoje krzywdy. Uwolniony niewolnik dostaje od reżysera broń
i mentora w postaci Christopha Waltza i wyrusza zemścić się na swoich
niegdysiejszych właścicielach oraz uwolnić swą żonę o jakże pięknym imieniu
Brunhilda. Film jest nominowany do Oscara i zwróćcie uwagę – mamy zaskakującą
sytuację, gdy o zwycięstwo w najważniejszych kategoriach walczą filmy
przedstawiające zupełnie odmienny punkt widzenia na niewolnictwo, poruszające
ten problem w zupełnie inny sposób. Prześmiewczy Django i superpoważny Lincoln.
Chyba wiadomo, kto w poprawnych politycznie Stanach, wyjdzie z tego starcia
zwycięsko.
Django jest filmem bardzo dobrym i w pełni realizuje nasze oczekiwania, jakie
mamy prawo mieć znając wcześniejsze filmy Tarantino. Reżyser wyrobił sobie
markę poprzez udane połączenie zabawy konwencją, podkreślone dużą dozą ironii i
poczucia humoru ze świadomym nadmiernym epatowaniem przemocą. Krew więc leje
się w Django strumieniami, główny
bohater i jego towarzysz mordują bez zmrużenia okiem, tak że co wrażliwsi
widzowie mogą odwracać głowę od ekranu. Nikogo ten nadmiar przemocy jednak nie
dziwi ani nie razi. Wręcz odwrotnie. Kto jak kto, ale Tarantino ma społeczne
przyzwolenie na epatowanie agresją.
Wspomniani
bohaterowie, Django (Jamie Foxx) i dr King Schultz (Christoph Waltz), to para
idealna, modelowy przykład pozornie niedobranego, różniącego się pod wieloma
względami duetu, który bawi właśnie poprzez swoje (pozorne) niedopasowanie. Tu
jeszcze w dodatku postaci są zhierarchizowane na zasadzie uczeń i mistrz
(mentor). Nie ma co jednak ukrywać, że właściwie cały ciężar zabawiania widza w
tym duecie spoczywa na barkach Waltza. Być może austriacki aktor przypomina
nieco pułkownika Landę z Bękartow wojny,
jednak tym razem jest Niemcem jak najzupełniej dobrym. Cóż to za paradoks:
Niemiec, który niemalże sto lat później byłby pewnie największym rasistą,
pomaga zbiegłemu niewolnikowi i wymierza sprawiedliwość ówczesnej „rasie
panów”. To się może zdarzyć tylko u Tarantino. Podobnie jak to, że u Tarantino
niewolnik umie czytać i jest strzelcem wyborowym. Niektórych widzów może to
drażnić, ale ja odpowiem tak: u Tarantino wszystko jest możliwe. Nie o
prawdopodobieństwo tu chodzi, lecz o dobrą zabawę, a tę z Django mamy zagwarantowaną.
Na
koniec, chciałam jeszcze wspomnieć kilka słów o aktorstwie. Waltz słusznie jest
nominowany do Oscara (choć ciężar gatunkowy roli dr Schulza w porównaniu z Landą
jest mniejszy), ale moim zdaniem będąc na ekranie przez ¾ trwania filmu,
aktorowi należy się nominacja w kategorii aktorów pierwszoplanowych. Nic to
jednak, bo będąc nominowanym w kategorii aktorów drugoplanowych, ma większą
szansę (choć i tak chyba nikłą) na zdobycie statuetki. O klasie gry Waltza
niech świadczy to, że gdy Django na końcowe minuty filmu zostaje sam,
zainteresowanie widza jego dalszymi poczynaniami trochę spada i właściwie film
mógłby się już skończyć. Monologi dr Schultza, cała gama jego gestów i min,
beztroska z jaką idzie przez życie (a przynajmniej przez film) są właściwie
motorem napędowym tego filmu. Jamie Foxx gra bardzo oszczędnie, zachowawczo,
ale chyba o to chodziło. Fakt, że dla wielu widzów może być słabo znany, pomaga
mu (w jego miejsce rozważany był Will Smith, co myślę że zaszkodziłoby
filmowi), bo jest właśnie niczym nie wyróżniającym się, zwykłym niewolnikiem. Django
brakuje charyzmy, ale w duecie z Schultzem, chyba z założenia to nie on miał
grać pierwsze skrzypce. A więc, choć to rola tytułowa, raczej nie wiąże się z
jego aktorskim rozwojem czy zdobyciem większego grona wielbicieli (ale Foxx już
Oscara ma więc w historii się zapisał; pytanie tylko, czy trochę nie na
wyrost). Grono fanów (choć nie wśród członków Akademii Filmowej) może za to
powiększyć Leonardo DiCaprio. Generalnie niewiele go na ekranie, ale choć jego
rola jest mała, zostanie zapamiętany, bo z postacią zupełnie różną od swojego
dotychczasowego emploi poradził sobie doskonale. Myślę, że gdyby na ekranie był
dłużej, mógłby swoją postać rozwinąć i naprawdę przejść do historii jako jeden
z ciekawszych czarnych charakterów. Jednak choć świetnie ukazał narcyzm i
zakompleksienie swojego bohatera, przebijające spod wizerunku dżentelmena,
czegoś mi w nim zabrakło. Może to właśnie kwestia niedosytu spowodowanego zbyt
krótką obecnością na ekranie.
Wypada też jeszcze wymienić nazwisko Samuela L.
Jacksona grającego Murzyna który zna swoje miejsce i jest wierny swojemu panu,
a wręcz uważa się za wroga innych czarnych, nie odczuwając żadnego braterstwa
rasy. W wykonaniu Jacksona jest to postać niejednoznaczna i niepokojąca, ale to
też dzięki świetnej charakteryzacji. Postać która wzbudza obrzydzenie swoim
sposobem myślenia i postępowania, a jednocześnie śmieszy. Smaczkiem jest też
rola trochę przygasłej gwiazdy - Dona Johnsona, który stworzył tu przezabawną
kreację Tatuśka, swego rodzaju Hugh Hefnera tamtych czasów, którego rezydencję
zamieszkują tuziny pięknych niewolnic. Do tego sam brzydal Tarantino zstępuje
na chwilę przed kamerę. Czego chcieć więcej.
Krótko
mówiąc, Django to świetna rozrywka.
Może nie na miarę Bękartów wojny (bo
chyba fakt, że tam mieliśmy do czynienia z prawdziwą historią w tle, dodawał
emocji) i nie na miarę Pulp Fiction
(bo Pulp Fiction jest jedyne w swoim
rodzaju), ale porównywalna z pozostałymi filmami Tarantino, wcale od nich nie
gorsza, a wręcz może od niektórych lepsza.
Moja
ocena: 8,5/10
Cieszę się, że w filmie zagrał Foxx, Will Smith mi tu nie pasuje. Ale Foxx jakiegoś wielkiego wrażenia na mnie też nie zrobił. Owszem zagrał bardzo dobrze, ale jego kreacja wydała mi się mniej ciekawa niż Waltza, Jacksona czy DiCaprio.
OdpowiedzUsuńA sam film bardzo mi się spodobał. Świetnie się bawiłam. :)
Zgadzam się w pełni. I jak dla mnie Waltz dominuje :)
Usuń"(czy Was nie denerwuje, że na dużej części blogów filmowych z cotygodniową systematycznością jednocześnie pojawiają się recenzje tych samych kinowych premier? "
OdpowiedzUsuńTAK ;)
Dzięki Bogu, że nie jestem w tym osamotniona ;) aczkolwiek czekam na krytykę tego narzekania ;D
UsuńRozdadzą Oscary i szał minie. ;)
UsuńZnakomita i wciągająca recenzja :) "Django" to genialny film, bawiłam się na nim świetnie. Jak zwykle humor, wspaniałe dialogi i ciekawe postacie. Moim zdaniem Leonardo DiCaprio zagrał najlepiej z całej obsady. Zgadzam się, że za krótko był na ekranie.
OdpowiedzUsuńO Django chyba zostało powiedziane już wszystko. Świetny film, co tu dużo pisać.
OdpowiedzUsuńTak, mnie też denerwuje, że czasem nie ma co poczytać na blogach filmowych. I denerwuje mnie niesamowicie, że chyba w każdej możliwej wariacji na temat Django pojawia się to koszmarne zdanie "...D jest nieme". To znaczy w filmie to bardzo fajnie wypadło, natomiast powtarzanie tego przez dosłownie wszystkich ( w tym znajomych, którzy film widzieli) niezmiernie mnie irytuje, dlatego dziękuję, że w Twojej recenzji to zdanie nie padło :D
OdpowiedzUsuńJa mam problem z oceną tego filmu, co jakiś czas zmieniam z 7 na 6, potem z powrotem i tak w kółko :D Fanką pana T nie jestem i raczej nie będę, ale jeśli w swoich przyszłych filmach będzie obsadzał Waltza, to obejrzę każdy, bo mam przyznałabym temu facetowi wszelkie możliwe nagrody;) Co więcej, rolę w Django wolę nawet bardziej od tej z "Bękartów" (których szczerze nie znoszę), bo wydaje mi się, że postać negatywną mimo wszystko łatwiej jest zagrać niż pozytywną, dobrą, która jednocześnie nie będzie płaska i nudna. Fantastyczny jest Samuel L. Jackson w tym filmie, a relacje między nim a Candym bardzo ciekawe, jest tam taka jedna scena, ale nie będę niepotrzebnie spojlować. Najsłabiej to chyba wypada sam Django, ale ja też nie jestem entuzjastką gry Foxxa. Z całego filmu zdecydowanie najbardziej zapadła mi w pamięć przezabawna scena z workami na głowę :D Miałam tylko wrażenie, że pod koniec film się trochę rozłazi i przynudza, dlatego jakoś nie mogę dać mu więcej niż 6/7. Film nie może mnie nudzić, zwłaszcza jeśli oglądam go w kinie, bo zaczynam się wiercić, a te siedzenia takie mało wygodne ;)
Trudno już właściwie cokolwiek o tym filmie powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, to w grę wchodzi nie tylko to, że już powiedziano wszystko w blogosferze. Ale także to, że zostałam powalona i zabrakło mi słów :).
OdpowiedzUsuńUwielbiam, jak Tarantino puszcza do mnie oko z ekranu. Ba, żeby jedno! I ci aktorzy. Ta atmosfera. Ta muzyka. Ten bezkres ;).
Pozdrawiam serdecznie!