27.11.2012

Moda z seriali: New Girl (FOX)


Dzisiaj w cyklu modowo – serialowym w roli głównej Zooey Deschanel. Aktorka dała się poznać dzięki roli Summer w filmie 500 dni miłości i z miejsca podbiła serca większości widzów. Facetów zjednała swoim urokiem dziewczyny z sąsiedztwa (czy raczej Manic Pixie Dream Girl), a kobiety przede wszystkim swoim wyglądem, który na fali popularności wszystkiego co retro, dla wielu stał się ogromną inspiracją. Nie dziwi też, że aktorka stała się ikoną hipsterów (w Stanach nazywana jest hipster queen; Zooey jest też wokalistką zespołu grającego muzykę z pogranicza folk/indie, a to też nie jest dla hipsterów bez znaczenia). Ostatnio rozbawiło mnie znalezione w Internecie stwierdzenie, że Zooey Deschanel to nie aktorka, to stan umysłu. Niewątpliwie coś w tym jest, bo sama mam w otoczeniu osoby które Zooey inspiruje i nie ukrywając – ja również kocham jej styl. Zooey, prawdopodobnie widząc, z jakim spotyka się odbiorem, założyła w ubiegłym roku wraz z dwoma przyjaciółkami portal dla młodych dziewczyn i kobiet hellogiggles.com, który ma już 1,5 mln zarejestrowanych użytkowników. Redagują go oni (właściwie one) poprzez dostarczanie tekstów czy filmików na dość błahe, dziewczyńskie tematy: moda, uroda (przeważa chyba zdobienie paznokci), ulubione filmy, przekąski itd. Wszystko, co tam zobaczycie jest sweet, nice lub cute.


Taka też jest Zooey w serialu New Girl, którego jest także producentką. Zooey wciela się w postać ok. trzydziestoletniej nauczycielki Jessici Day, która po rozstaniu z chłopakiem, zamieszkuje z trzema współlokatorami. Zooey jako producentka ma duży wpływ na serial i pomijając, że świetnie w nim gra, to jej bohaterka właściwie swoim stylem ubierania w ogóle nie różni się od Zooey. Jess jest przedłużeniem tego, kim była Summer, znajdziemy tu wszystkie znajome akcenty. Nie dziwi, że Debra McGuire, stylistka serialu, zdecydowała się ubrać Jess na podobieństwo Summer z 500 dni.... Przecież taką Zooey pokochały miliony, pokochała ten styl sama ona. A dziewczęcy charakter strojów i żywa kolorystyka pasują do żywiołowej i radosnej Jess.


No to jaki jest ten styl? Co ważne, jest to jeden z niewielu serialowych image’ów, który łatwo można samej skopiować. Jego wyznacznikiem nie są bowiem marki, ale desenie i fasony. Z pewnością są to ubrania z sieciówek. Ja sama znalazłam ostatnio w second – handzie sweterek identyczny do tego, jaki w jednym z odcinków serialu nosiła Jess (jak możecie się domyślać, szalałam z radości). Jak już wspomniałam, styl Zooey =styl Jess = retro. A więc lata 50. i 60., ale uwaga – w nowoczesnym wydaniu. Jess nie nosi ubrań po babci. W jej garderobie przeważają jednak charakterystyczne dla mody vintage rozkloszowane spódnice i sukienki, dość krótkie, eksponujące nogi (czasami także krótkie spodenki) oraz najlepiej z nimi się imponujące, dopasowane sweterki. To zdecydowanie baza wszystkich stylizacji bohaterki. Bardzo rzadko zobaczycie ją w spodniach (a jeśli już – będą to oczywiście rurki), jest na wskroś dziewczęca. Na nogach wiecznie baleriny, na spódniczkach wzorki, swetry w paski albo kropki. O tak, Jess kocha paski. Do tego pudełkowe płaszczyki a’la lata 60. Zero kolorystycznej nudy – biel, czerń i szarości pojawiają się w szafie bohaterki bardzo rzadko. Jess nie kombinuje zbytnio ze stylizacjami, właściwie jej ubiór w każdym kolejnym odcinku jest dość przewidywalny, ale jednocześnie zawsze jest zachwycający.



Jess oszczędnie dobiera dodatki. Na jej oczach zobaczymy często hipsterskie okulary kujonki, w talii pasek z kokardką (Jess przepada za kokardkami – wiąże paski spódnic na kokardki, albo ma jakieś inne kokardkowe elementy na sobie), a na szyi z rzadka pojawi się jakiś długi wisior (a jak już to z kokardką). Za to obowiązkowym dodatkiem jest torebka listonoszka.

Amerykanie na jej styl mają fajnie brzmiące określenie „quirky” co po polsku oznacza po prostu, że styl ten jest dziwny i ekscentryczny. Z pewnością nie wygląda ona jak przeciętna nauczycielka. Ale Jess jest nauczycielką najmłodszych klas i w tym należy upatrywać jej trwania przy dziewczęcym wyglądzie (jest zresztą odcinek, w którym Jess wyjaśnia swoje zamiłowanie do takiego wyglądu tłumacząc je właśnie pracą z dziećmi). Jess jest dowodem na to, że osoba wykonująca poważny zawód, a przy tym dobiegająca trzydziestki czyli - nie ukrywajmy – już nie najmłodsza, może wyglądać dobrze w takich strojach, a nie jak przebrana i na siłę starająca się odmłodzić. Choć być może nie każda aktorka wyglądałaby w takich ciuchach dobrze.


I Ty możesz wyglądać jak Jess
Czy te sweterki nie są słodkie? A jeden jest mój ;)
A tu Jess w swoim najbardziej seksownym wydaniu. Paski są, a jakże.
Uzupełnieniem tego romantycznego, dość eleganckiego i stuprocentowo dziewczęcego image’u jest fryzura Jess. W sieci krąży żart, że twarz Zooey Deschanel w 50% składa się z grzywki. Trudno zaprzeczyć, że to też sprzyja byciu inspiracją dla hipsterów, w tym wypadku płci żeńskiej. Ale co by nie mówić, Zooey/Jess wpisuje się bardzo mocno w obecną modę i ma też duży wpływ na to, jak ubierają się dziewczyny, przynajmniej w Ameryce. Serial New Girl jest dobrym serialem, ale nie ukrywajmy – ogląda się go głównie dla Deschanel. Bez jej charyzmy i wdzięku na pewno wiele by stracił. A na pewno widzów, bo to nie jest serial, który jakoś szczególnie angażuje (ale bardzo go Wam polecam!).

24.11.2012

Piękność dnia (reż. L. Bunuel, 1967)



Piękność dnia to film obok którego trudno przejść obojętnym. Jedno z najważniejszych dzieł Luisa Bunuela, które, mam wrażenie, stanowi dobrą reprezentację tego, czego można się spodziewać po całej jego twórczości. Ale nie mamy tu bynajmniej do czynienia z surrealizmem w najczystszej formie, jak to  ma miejsce w sztandarowym i przełomowym Psie andaluzyjskim z 1929 roku. Niemniej, fantazja i prowokacja bardzo mocno dają o sobie znać w Piękności dnia.

Osią fabuły, będącej adaptacją powieści znanego francuskiego pisarza Josepha Kessela, jest postać młodej kobiety, Severine. Jest ona świeżo (rok czy dwa po ślubie) upieczoną mężatką, żoną wziętego lekarza. Dziewczyna ma wszystko – dom, pieniądze, eleganckie stroje (kostiumy do filmu zaprojektował sam Yves Saint Laurent), a ze strony męża nie może narzekać na brak czułości czy zainteresowania. Severine ma jednak problem natury seksualnej – nie potrafi oddać się fizycznie swojemu mężowi. Co nie oznacza, że seks jej nie interesuje. Bohaterkę nawiedzają surrealistyczne sny, w których czerpie ona rozkosz z sadomasochistycznych zbliżeń, niekoniecznie z mężem w roli głównej. Oprócz nich pojawiają się też podobne w wymowie fantazje o byciu poniżaną. Severine nie waha się przed ich spełnieniem. Zaczyna wieść podwójne życie, zatrudniając się w domu publicznym pod pseudonimem "piękność dnia".


Kluczem do interpretacji postaci Severine zdają się być zaledwie kilkusekundowe, ale wymowne wspomnienia z dzieciństwa, które niczym przekaz podprogowy pojawiają się dwukrotnie na ekranie, mącąc nam oglądaną scenę. Czy doświadczona traumą z dzieciństwa Severine, odbiera seks jako coś złego, ale jednocześnie kuszącego niczym zakazany owoc i marzy o poddaniu się mężczyźnie, bo do tego została przyzwyczajona w  dzieciństwie, czy też jest przykładem prawdziwej kobiety lekkich obyczajów, która odkrywa, że seks jest fantastyczną rozrywką, a przykładnego, kochającego męża ma za nic, bo traktuje ją zbyt…normalnie. W roli Severine wystąpiła Catherine Deneuve, będąca wówczas u progu swojej wielkiej kariery. Po Wstręcie (jeszcze przede mną), w którym (ponoć) brawurowo wcieliła się w postać niezrównoważonej psychicznie dziewczyny, musiała się wydawać idealną kandydatką do zagrania bohaterki zagubionej między fantazją a rzeczywistością. Jej gra mnie jednak nie do końca przekonała, ale to być może dlatego, że jej bohaterka nie wzbudza sympatii. Jeśli Severine miała być postacią mdłą, ciągle jakby nieobecną, nieprzekonywującą i - z lekka – głupiutką, to efekt został osiągnięty. Ale mam jednocześnie wrażenie, że aktorka nie dała tu wszystkiego z siebie. Na jej twarzy goszczą wciąż te same emocje, te same niewzruszone miny, które owszem, czynią z niej posągową piękność, ale też dostarczają trochę niedosytu.

O filmie Bunuela pisze się jako o studium kobiecej psychiki, ale nie nadużywałabym takiego generalizowania. Choć z punktu widzenia seksuologów czy psychologów, a nawet z punktu widzenia mojego jako kobiety, jest tu pewnie sporo prawdy (w końcu popularność 50 twarzy Greya daje do myślenia), to odbieranie Piękności dnia wyłącznie jako filmu o skrywanych erotycznych pragnieniach, jest zbyt dużym uproszczeniem.

Piękność dnia to w dużej mierze drwina z mieszczańskiego stylu życiu, którą umieszczał Bunuel także w swych innych dziełach. Tutaj krytyka ujawnia się np. w przedstawieniu mężczyzn, którzy przychodzą do domu publicznego, by realizować swoje cudaczne zachcianki, jak i w samej postaci Severine, którą można by określić mianem znudzonej pani domu, która ma wszystko, ale nie potrafi tego docenić.


Film ogląda się bardzo dobrze, mimo jego oniryczności. Dla jednych może być to oczywiście forma nie do zaakceptowania, takie igranie z rzeczywistością, balansowanie pomiędzy jawą a snem, ale nie ma generalnie większych problemów w odróżnieniu na jakiej płaszczyźnie rozgrywa się dana scena. Znajdziemy tu jednak pewne obrazy, które mogą wydawać się zbyt mocne, niezrozumiałe czy perwersyjne, ale służą one wpłynięciu na świadomość widza. To właśnie dzięki jego sugestywności nie zapomnimy szybko o tym filmie. Wyjątkowości dodaje mu także intrygujące zakończenie, które spina obraz klamrą, nie dającą się jednoznacznie zinterpretować. Co jeszcze ważne, zwłaszcza dlatego, że to właśnie w tym kontekście usłyszałam o tym filmie, to jego wizualne piękno. Piękność dnia to przykład niezwykle udanego i jednego z najbardziej znanych mariaży mody i kina. Jak już wspomniałam, kostiumy zaprojektował tu Yves Saint Laurent, genialny francuski kreator mody. Wygląd Catherine Deneuve w tym filmie jest kwintesencją mody lat 60. – trapezowe sukienki, proste płaszczyki z dużymi guzikami, toczki na głowie, duże okulary…Garderoba Severine jest oszałamiająca, a na eterycznej Deneuve robi szczególne wrażenie. Nic dziwnego, że została ona muzą projektanta na długie lata.

Konkludując, film polecam. Sama chętnie do niego wrócę, by móc ponownie rozkoszować się jego wizualnym pięknem i poddać mój umysł ponownej intelektualnej wędrówce po świecie marzeń i fantazji. 

Moja ocena to 8/10.

19.11.2012

Film, nr 11/2012


Pomyślałam, że zanim odłożę najnowszy numer Filmu na półkę (a właściwie do półsegregatora z Filmami) opiszę moje wrażenia po lekturze tego odświeżonego nową redakcją pisma. Wszyscy filmowi blogerzy i miłośnicy kina czekali na ten numer jak na obietnicę spełnienia marzenia. Marzenia o piśmie obiektywnym, ciekawym, z pogłębioną publicystyką. Czy można czuć się usatysfakcjonowanym?

zdjęcie ze strony mydeal.pl
Numer zaczyna się wstępniakiem nowego naczelnego. Bardzo dobrze, że pan Tomasz Raczek (do którego żywię sympatię, zwłaszcza że odpisał mi kiedyś na maila, choć z naszymi gustami filmowymi bywa różnie) powrócił do tej formy „powitania” czytelnika i wprowadzenia w bieżący numer. Tak jest w każdym niemalże piśmie, tygodniku czy miesięczniku, więc i w Filmie być tak powinno, żeby było widać, że jest interakcja redakcja - czytelnik. A teraz w podpunktach, bo tak będzie najbardziej przejrzyście, kilka słów o tym co w numerze i jak ja to odbieram. A więc po kolei:

  • Nie bardzo rozumiem sens zamieszczania informacji o koncertach w kalendarium życia filmowego, ale tak jest w Filmie odkąd go czytam.
  • 5 rzeczy, które powinniście wiedzieć o… (w tym numerze o Joaqinie Phoenixie) to pomysł na dobry cykl, który miejmy nadzieje cyklem będzie, a nie tylko jednorazową akcją. Szkoda tylko, że tekst nie jest podpisany. Na tej samej stronie również nieopatrzony nazwiskiem króciuteńki wywiad z Xavierem Dolanem. Dolana lubimy, więc się cieszymy i z tego.
  • Bardzo ciekawy okazał się być wywiad z Pasikowskim. Nie znam ani jego filmów, ani samej postaci reżysera, ale od razu go polubiłam dzięki rozmowie z Anną Serdiukow. Wydaje się być bezkompromisowym reżyserem mającym gdzieś krytykę, odważnym i stroniącym od popularności. Fajnie. Może przełamię się i obejrzę jakiś jego film.
  • Wywiad ze Stuhrem w ramach promowania Pokłosia też oceniam na plus. Stuhr zawsze mówi do rzeczy, a wywiad robi Maciejewski więc nic więcej nie trzeba. Stuhr m.in. odnosi się do swojej pracy w formie konferansjera.
  • Tekst o nowym kanonie s-f nie do końca mnie przekonuje. Michał Zygmunt stosuje tu zdaje się, że zamiennie określenie s-f i fantastyka, a to chyba nie jest to samo.
  • One Woman Show – tekst Katarzyny Wajdy, który przeczytałam z największym zainteresowaniem. Anna Karenina podbiła moje serce (tzn. powieść, nie irytująca bohaterka), więc przyjemnością było przeczytać o ekranowych jej adaptacjach. Cień na artykuł rzuca śmieszny, ale głębiej patrząc – żenujący, błąd na zdjęciu – strona 43, gdzie podpis brzmi „Granie tytułowej postaci zaproponowano m.in. Cate Blanchett, Andrei Riseborough i Benedict Cumberbatch (…)". Nie trzeba chyba należeć do fandomu Sherlocka, by wiedzieć, że Cumberbath jest mężczyzną. Takie błędy nie powinny mieć miejsca w żadnej prasie, a już na pewno nie w filmowej.
  • Wywiad z Victorią Abril –zachęcił mnie do obejrzenia 101 Reykjavik, więc oceniam na plus.
  • Bez happy endu Jana Mirosława - zupełnie zbędny, nic nie wnoszący tekst o ukazywaniu przez kino miłości niemożliwej. Zbyt krótki, zbyt powierzchowny, nie wiem czemu miał służyć.
  • Wywiad z Pattinsonem o życiu przed i po Zmierzchu – można pytać, czemu z nim, a nie z Kirsten Stewart, ale w gruncie rzeczy nie ma się o co przyczepiać. Dobrze, że Zmierzch jest obecny na łamach Filmu, bo ignorować coś, co cieszy się taką popularnością nie byłoby dobrym manewrem.
  • Jeśli chodzi o dział recenzji – o dziwo, choć doczekał się nawet osobnego, wyróżniającego go papieru, robi na mnie póki co mniejsze wrażenie niż za czasów Jacka Rakowieckiego. Recenzje były krótsze i bardziej konkretne, ale było ich więcej. I niech mi ktoś wytłumaczy, czemu wstęp Oleszczyka, szefa działu, opatrzony został zdjęciem skąpo ubranej dziewczyny. Nie jest to, z tego co mi się wydaje, kadr z żadnej listopadowej premiery, więc o co chodzi? Ktoś coś wie?! Sama recenzja Oleszczyka filmu Moonrise Kingdom jest jednak świetna i zachęcająca do obejrzenia nie tylko tego jednego filmu Andersona. Najlepsza recenzja numeru (choć przyznaję, że nie czytałam wszystkich m.in. recenzji Miłości i Pokłosia – te filmy mi się już przejadły. Mam wrażenie, że niedługo otworzę lodówkę, a tam znajdę Pokłosie). Dalej mamy recenzję Loopera autorstwa pani Kai Klimek (kimkolwiek jest ta pani). Daje ona filmowi 6 gwiazdek czyli najwyższą ocenę. Z tego co mi wiadomo, film ten nie jest jakimś szczególnym hitem, nie mówi się o nim w kontekście jego wybitność, więc taka wysoka ocena mnie zdziwiła. Żeby jeszcze Klimek ją uzasadniła. Ale nie, ona porównuje go tylko do Drive, pisząc że też przekracza ramy swojego gatunku czyli science-fiction. Cóż, chyba sama muszę obejrzeć. ale pozytywna ocena przestaje mnie dziwić gdy docieram do końca gazety – na ostatniej stronie reklama Loopera. I ja mam wierzyć w obiektywizm? Na szczęście nie zawodzi mnie Żurawiecki (szkoda że zabrakło miejsca na jego zjadliwy felieton). Nie dziwi, że to jemu przypadło w udziale zrecenzowanie ostatniego filmu Dolana. Dalej mamy pomniejsze recenzje – trzy na stronie. I zaczyna się robić źle. Mam wrażenie, że te recenzje są pisane na kolanie. Często nie mają wstępu ani zakończenia (np. Sinister czy Od pełni do pełni). Dziwi mnie też, że mało miejsca poświęcono na tak głośne tytuły jak Fuck For Forest i Paperboy.
  • Kończymy z recenzjami i pojawia się tekst o serialach Wojciecha Orlińskiego z Gazety Wyborczej. Tekst ten jest chyba kondensacją tego wszystkiego, co autor już gdzieś kiedyś o serialach amerykańskich napisał, a pisze na ten temat dość często. W tym tekście nie znajdziemy nic nowego, przynajmniej ci, którzy jako tako interesują się amerykańskimi serialami i oglądali chociaż kilka. Strata miejsca, naprawdę. Za to niech będzie chwała za obecność Sebastiana Łupaka. Jego artykuł o Homeland, poparty tekstem Wioli Myszkowskiej o izraelskim jego pierwowzorze bardzo zachęcił mnie do obejrzenia serialu.
  • Dział DVD/Blu Ray – używając słownictwa redagującego go Piotra Plucińskiego, jest poprawny. Ale stanowczo zbyt ubogi.
  • Przywrócono dział (właściwie dzialik) z recenzjami soundtracków. To dobry pomysł, szkoda tylko że recenzje nie są bardziej pogłębione.
  • Nowością jest filmowy top „To lubię”, w którym zaproszone osoby wskazują swoje ulubione filmy. W tym numerze Michał Urbaniak - robi to barwnie i wzbudza zaciekawienie danymi tytułami. Jestem ciekawa następnych gości.
  • Rozmaitości filmowe – dział, który dla mnie mógłby nie istnieć.
  • Listy do redakcji – tak, tak, tak! Ale po pierwszej fali entuzjazmu zapala mi się lampka – czy aby te teksty nie są fabrykowane? Ale kto wie, może sama coś napiszę.
  • Cykl Nie do lamusa, a w nim Michał Oleszczyk przypomina filmy nieco zapomniane, ale godne uwagi. Dobry pomysł inspirowany oczywiście Raczkiem i Kałużyńskim i ich telewizyjnym cyklem Perły z lamusa. Oleszczyk pisze ciekawie o filmie Lola Montes, który prawdopodobnie niewiele osób kojarzy, ale to nie ma znaczenia. Oleszczyk umie zaciekawić. 
I tyle. Pominęłam kilka tekstów, których nie przeczytałam, albo uznałam, że nie wniosą nic do tej oceny. Po lekturze pierwszego numeru Filmu po zmianie ekipy mogę powiedzieć tylko tyle, że nie ma co wyrokować po tym jednym numerze. Ekipa miała niewiele czasu by go przygotować. Liczę na to, że grudniowy będzie lepszy. Choć ten nie jest zły. Nowe działy, niektóre przywrócone – to na razie delikatne, ale już pozytywne zmiany. Przyzwyczajona byłam do dobrych tekstów pań Anity Zuchory i Elżbiety Ciapary. Wyraźnie ich brakuje. Trzeba się teraz przyzwyczaić do innych. Odpowiedzialna za publicystykę Anna Serdiukow na razie budzi moje ambiwalentne uczucia, ale zobaczymy co będzie dalej. Moje stałe wątpliwości rodzi też deklarowana niezależność pisma. Ogólnie jednak rzecz biorąc, z Filmem nie jest źle, ale jeszcze wiele pozostawia do życzenia. Film powinien się bardziej ukierunkować na jakiegoś konkretnego czytelnika, a na to na razie się nie zanosi. 

16.11.2012

Elegia (reż. I. Coixet, 2008)

Elegia w reżyserii Hiszpanki Isabel Coixet to adaptacja opowiadania Konające zwierzę Philipa Rotha, autora, którego wymienia się jako jednego z przyszłych zdobywców literackiego Nobla (i dlatego muszę nadrobić jego twórczość, zwłaszcza, że Elegia bardzo do tego zachęca).

Elegia to bardzo melancholijna, poruszająca historia związku młodej, pięknej studentki Consueli z jakieś trzy razy starszym od niej profesorem literatury i krytykiem teatralnym, Davidem. On jest zafascynowany jej urodą, młodością, witalnością. Consuela ma być jego kolejną zdobyczą, nie planuje zbliżać się do niej emocjonalnie, a jedynie miło spędzać czas w jej ramionach. Ona w starszym mężczyźnie widzi mądrość, dojrzałość i chcąc, nie chcąc, zakochuje się w nim, a przynajmniej możemy tak przypuszczać. Początek ich związku to wielka namiętność, beztroska i radość z wzajemnego towarzystwa. Jednak David wzdryga się przed zbytnim zaangażowaniem. Wolałby tylko podziwiać piękne ciało Consueli, podczas gdy ona chciałaby, żeby w pełni uczestniczył w jej życiu. Z drugiej jednak strony, wydaje się, że po raz pierwszy David ma ochotę, by jego przelotny romans przerodził się w coś więcej. Bo Consuela jest inna wszystkie jego dotychczasowe partnerki. Zaskakująco dojrzała, jak na swój wiek, czarująco niewinna (choć tylko pozornie) i jest zdeklarowanie monogamistyczna. Czego jednak boi się David? Ano najbardziej tej różnicy wieku. Śmierć najbliższego przyjaciela uświadamia mu, że i na niego może przyjść wkrótce pora, a nawet jeśli tak się nie stanie, to obawia się, że Consuela po prostu szybko znudzi się takim „starcem”. Wszak David będzie się tylko starzał, a nie młodniał. Mamy tu więc ciekawe zderzenie młodości i związanego z nią poczucia, że przyszłość jest długa i tyle pięknych rzeczy można będzie zrobić, ze starością, która wiąże się już tylko ze wspomnieniami i z poczuciem, że to, co najlepsze, już za nami. Wydaje się, że zdaniem Davida tych dwóch światów nie da się na trwałe połączyć. Wyroki losu okażą się jednak zaskakujące…To Consuela znajdzie się  w sytuacji, w której przestanie czuć się atrakcyjna dla Davida. Zakończenie filmu pozostanie otwarte, z furtką uchyloną zarówno dla optymistów, którzy odbiorą je jako zwycięstwo prawdziwej miłości, jak i dla niewierzących w happy endy.

Od początku śledzimy na ekranie historię związku niemożliwego, miłości tragicznej. Tragizm potęgowany jest przez pierwszoosobową narrację Davida, który w dodatku używa do niej czasu przeszłego, co sugeruje też jakoby finał historii nie był szczęśliwy. Reżyserka filmu słusznie zdecydowała się na taki zabieg, który w pewien sposób „ratuje” w naszych oczach Davida, bo pozwala nam dowiedzieć się, co on myśli, jakie są jego lęki, uczucia, a nie tylko obserwować krzywdę, jaką wyrządza swojej kochance. David wbrew pozorom nie jest tu postacią negatywną. Wyraźnie chciałby zerwać ze swoim nawykiem przygodnych romansów ze studentkami, ale jego psychiczne blokady mu na to nie pozwalają.


Nad obrazem Coixet unoszą się pojęcia straty, przemijania i niespełnienia. To jednak także studium bliskości dwójki osób, pokazujące ją w jej najpiękniejszych odcieniach. Fizyczna fascynacja została tu pokazana bardzo subtelnie, ze smakiem, odcinając się od wulgarności czy perwersji. Elegia jest wysmakowanym artystycznie obrazem, który za pomocą bardzo oszczędnych środków buduje melancholijny, adekwatny do tytułu klimat, absorbując widza i wydobywając z niego naprawdę duże pokłady wrażliwości. To dzieło kompletne, także ze względu na piękną, nastrojową muzykę i wyśmienite aktorstwo. Zdecydowanie Elegia to jedna z najlepszych ról Penelope Cruz. To zaskakujące, jak dobrze ta aktorka radzi sobie z przeskakiwaniem od ról silnych, dojrzałych kobiet (jak np. w rok wcześniejszym Volver) do grania młodych, niedoświadczonych dziewczątek. Po raz kolejny uwiódł mnie też Ben Kingsley, aktor – mam wrażenie – niedoceniany. Zwrócił moją uwagę w Domu z piasku i mgły (dobry film!) i w Elegii potwierdził, że jak nikt nadaje się do grania bohaterów udręczonych swoją własną osobą. Wybór właśnie jego do roli uwodzicielskiego profesora, choć zupełnie nieoczywisty, okazał się być bardzo trafiony. Cieszy też obecność w obsadzie  Patricii Clarkson, która nieodmiennie zachwyca mnie tym, że choć nie jest już najmłodsza, na ekranie (jak i poza nim) swoim wdziękiem, urodą i aurą zmysłowości, którą roztacza wokół siebie, swobodnie może konkurować z młodszymi aktorkami. A przy tym jest szalenie wiarygodna jako aktorka. Elegia to też obraz ważny w historii filmu, bo przed kamerą po raz ostatni stanął tu Dennis Hopper, wybitny aktor, który wcielił się w postać umierającego przyjaciela Davida, czego nie trudno odebrać symbolicznie.

Mimo iż Elegia niesie z sobą banalne prawdy o życiu, śmierci i miłości, robi to w tak wysublimowany i niebanalny sposób, że łza w oku się kręci. To jeden z tych filmów, po których obejrzeniu siedzisz jak zamurowany i trudno ci przejść od razu do porządku dziennego. Tak naprawdę, jedyne na co masz wtedy ochotę, to się do kogoś przytulić. Kocham takie filmy i takich filmów szukam. Polecam.

Moja ocena 9/10.

P.S. Przy okazji chciałam Was zachęcić do lektury mojej recenzji "Trafnego wyboru" czyli pierwszej powieści J.K. Rowling po cyklu o Harrym Potterze. Recenzja została opublikowana w serwisie Lubimy Czytać czyli dokładnie tu :)

13.11.2012

Zniknięcie słonia (Haruki Murakami, MUZA 2012)


Murakami w pigułce




















Haruki Murakami miał dostać w tym roku Nobla. Przynajmniej takie było oczekiwanie jego licznych fanów. Nie wiem, czy istnieje jakaś miara, którą dałoby się zmierzyć ilość fanów danego pisarza (nie sądzę, że jest nią sprzedaż -  w końcu książki kupują nie tylko zagorzali fani, ale i przypadkowi czytelnicy), ale fan klub Murakamiego wydaje mi się być jednym z najliczniejszych i najbardziej aktywnych. I już sam ten fakt, moim zdaniem, wyklucza szanse Murakamiego na zdobycie literackiego Nobla. Bo czy Nobla dostają autorzy bestsellerów? Jest raczej odwrotnie – stajesz się noblistą i dopiero wtedy świat o tobie słyszy. Ale Murakamiemu Nobel by się przydał. Czy może raczej jego ambitnym czytelnikom, którzy wierzą, że czytają literaturę wysokich lotów, ale jednak ulżyłoby im, gdyby ktoś to potwierdził stosowną pieczęcią. Bo generalnie Murakami nie jest jednogłośnie uznawany za wybitnego pisarza. Być może wiąże się to z tym, że jest dość monotematyczny i większość jego opowiadań i powieści jest w gruncie rzeczy do siebie podobna. Nie inaczej jest ze zbiorem opowiadań „Zniknięcie słonia”, który właśnie zagościł w naszych księgarniach.

„Zniknięcie słonia” nie jest bynajmniej nowością w dorobku japońskiego pisarza. W zbiorze znajdziemy utwory z tomów opublikowanych w Japonii w roku 1993 i 2004. Utwory te, niektóre z bardzo wczesnego okresu twórczości Murakamiego, oscylują wokół tematów dobrze znanych z innych jego publikacji. Nie jest to więc bynajmniej powiew świeżości, zresztą wątpię, żeby kiedyś Murakami nas jeszcze zaskoczył czymś diametralnie innym od tego, do czego nas przyzwyczaił. I nie mówię, że to źle. Bo twórczość Murakamiego, choć jest prozą, wyzwala podobne emocje, jak najlepsza poezja. Jej siłą jest metaforyczność, ale także oniryczność i balansowanie na granicy rzeczywistości. W opowiadaniach zawartych w „Zniknięciu słonia” można z powodzeniem uchwycić na czym polega magia książek Murakamiego. Jak zwykle mamy tu bohaterów, którzy żyją sobie w swoim nie do końca poukładanym, ale dobrze oswojonym świecie, w którym rytm dnia, tygodnia, miesiąca wyznaczają im te same rutynowe czynności. Pracują w kancelariach prawniczych, uprawiają wolne zawody, albo studiują i pracują gdzieś dorywczo. Nie mają wielkich potrzeb finansowych, stawiają „być” ponad „mieć”, szukają jakiegoś spełnienia, ale zadowalają się związkami bez zobowiązań. Tym, co z pewnością doceniają czytelnicy Murakamiego, jest nieidealność kreślonych przez niego postaci. Prowadzą oni nieuporządkowane życie, popełniają błędy, są nieodpowiedzialni, niezdecydowani i nie radzą sobie ze swoimi uczuciami. Są przeciętni, są kafkowskimi everymanami, są przez to bliscy nam.

Ważnym zjawiskiem podejmowanym przez autora jest problem samotności. Paradoksalnie, jego bohaterowie w ogromnym, wielomilionowym Tokio często nie są w stanie znaleźć przynajmniej jednego człowieka, który byłby ich bratnią duszą. Murakami szuka przyczyn braku zrozumienia między ludźmi, ale te poszukiwania w końcu zawsze spadają na czytelnika. Autor nigdy nie daje gotowych interpretacji. Historie, które stwarza, poruszają często do głębi swoim tragizmem, który zestawiony jest z irracjonalnością. Która kobieta rozwodzi się z mężem z powodu szortów, lub odsuwa się od męża pod wpływem lektury Anny Kareniny, jak bohaterki Murakamiego? U Murakamiego nie znajdziemy zwyczajnego realizmu. Słuszne jest, coraz częstsze, określanie jego twórczości realizmem magicznym. Na kartach „Zniknięcia słonia” także spotykają się dwa światy – ten zupełnie realny, który opisuje autor z detalami, których prawdopodobnie sami na co dzień nie dostrzegamy, i ten drugi, który może być imaginacją bohatera, albo równoległą rzeczywistością. Nierzeczywistość definiowana jest tu na dwa sposoby – naszego bohatera albo spotykają nie dające się logicznie wytłumaczyć zdarzenia, albo otaczają osobliwi ludzie, odciskający trwały ślad w jego psychice. Jeden z bohaterów pozna więc dziewczynę, która obiera niewidoczne mandarynki („Po prostu nie wyobrażam sobie, że tu są mandarynki, tylko zapominam, że ich tu nie ma”, tłumaczy), narzeczony siostry innego będzie dla frajdy palił stodoły, a innego będą prześladować TV People, maleńkie ludziki, które przyniosą do jego domu telewizor, a wraz z ich pojawieniem się, zniknie jego żona. Magia u Murakamiego nigdy nie przynosi nic dobrego. Pytanie więc, po co umieszcza ją w swoich utworach. Wydaje się, że przekraczanie granic między snem a jawą wydobywa z jego bohaterów emocje, do których inaczej by się nie przyznali. „Jak coś jest za blisko, człowiek tego nie zauważa”, przeczytamy w jednym z utworów. Może więc Murakami „wrzuca” swoich bohaterów w niezidentyfikowaną rzeczywistość, by mogli lepiej zrozumieć swoje życie. Pociągające w jego utworach jest to, że tak naprawdę trudno nam określić, gdzie leży granica między normalnością a nierealnością, jak np. w opowiadaniu „Tańczący karzeł”, którego bohater pracuje w fabryce produkcji słoni. Pytanie – jakich? Porcelanowych czy prawdziwych? Autor tego wprost nie wyjaśnia, pozostają domniemania. I czy karzeł, który wstępuje w jego ciało, to tylko jakaś emanacja pewności siebie, jakiś demon, kreacja jego podświadomości czy naprawdę karzeł? Ale karzeł, serio?! Ten Murakami to jednak nie jest normalny, tak sobie można pomyśleć, a właściwie nie da się tego uniknąć, czytając raz po raz podobne niestworzone historie. Ale to, co sprawia, że jednak one skradają nam serce, to fakt, że nie pozostawiają obojętnym. Z lektury „Zniknięcia słonia” wynosi się dużą dawkę przemyśleń. Bohaterowie w dużej części uosabiają nas samych, a utożsamiać się z nimi pomaga pierwszoosobowa narracja. Kim z nas nie targają niepokoje, kto z nas nie czuje niespełnienia i pustki? Tym, co warte docenienia w prozie Murakamiego jest brak moralizatorstwa, taniego kaznodziejstwa. Autor nie daje rad, jak żyć. Swoje opowiadania najczęściej urywa, zostawiając skołowanego czytelnika samego sobie, bogatszego o kolejną historię, której sedno, o ile jakieś jest, musi znaleźć sam. Mimo swojej dziwności, sytuacje kreślone przez Murakamiego wydają się zaskakująco naturalne. Być może dlatego, że dzieją się w scenografii zupełnie realistycznie oddanej Japonii. Szczegółowa rekonstrukcja topografii miasta i podawanie dokładnych dat to celowy zabieg, mający uwiarygodnić w oczach czytelnika, owe, jak się wydaje, niemożliwe do zaistnienia wydarzenia. I w tym tkwi sekret sukcesu Murakamiego – stwarza on rzeczywistość tak prawdziwą, że przesłania ona wszelkie przejawy nienormalności i czyni je akceptowalnymi.

„Zniknięcie słonia” to twórczość Murakamiego w pigułce. Znajdziemy tu opowiadania zróżnicowane tematycznie i gatunkowo, jak jego powieści. Są tu utwory prawie całkiem pozbawione wątków fantastycznych („O tym, jak w pewien pogodny kwietniowy poranek spotkałem stuprocentowo idealną dziewczynę”, „Sprawa rodzinna”), są utwory śmieszne („Ponowny napad na piekarnię”), surrealistyczne („Zielony zwierz”, „TV People”, „Zniknięcie słonia”), a także do głębi przejmujące, jak np. „Milczenie” czy „Ostatni trawnik popołudnia”. Dla fanów pisarza będą one kolejną okazją do smakowania jego słów – słodko-gorzkich, doprawionych słonym smakiem melancholii, skupionych w proste, przyswajalne zdania. Z kolei dla rozpoczynających swoją przygody z autorem „Norwegian Wood”, ta antologia może być swego rodzaju testem czytelniczej tolerancji. Murakamiego bowiem się albo kocha, albo nienawidzi. Jeśli przypadną nam do gustu jego krótsze formy, jest duża szansa, że zakochamy się też w jego powieściach.

Wszystkie cytaty za: H. Murakami, „Zniknięcie słonia”, przeł. A. Elliot – Zielińska, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2012.

 Recenzja ukazała się w serwisie Lubimy Czytać.

8.11.2012

Ania Dąbrowska, Bawię się świetnie (Jazzboy Records, 2012)


I znowu recenzja muzyczna. A to jeszcze nie koniec, mam w zanadrzu co najmniej jedną.


Uwaga: linki w tytułach utworów przenoszą Was do piosenki na youtube :)

Ania Dąbrowska wróciła z nową płytą. Właściwie nigdy nie zniknęła, bo była obecna i w TV za sprawą udziału w jednym z talent – show, i w prasie za sprawą urodzenia dziecka. Dla mnie Ania to prawdziwy talent. Jej historia w Idolu pokazuje że ostatni będą pierwszymi. Razem z Brodką (która akurat Idola wygrała) są dla mnie najlepszym, co talent show nam kiedykolwiek dały. To są wokalistki, z których naprawdę możemy być dumni. Podobnie jak Brodka na Grandzie, tak Ania na Bawię się świetnie przechodzi pewną muzyczną i wizerunkową metamorfozę. Zrywa ze stylistyką retro, sięga po nowocześniejsze brzmienia i żegna się z melodyjnym popem. Ta płyta Ani jest w gruncie rzeczy najmniej popowa z jej dotychczasowego dorobku, najmniej przebojowa, ale paradoksalnie ma największe szanse, by się spodobać. Ania nigdy nie była jedną z wielu popowych piosenkarek, była kimś więcej – artystką, ale jednak traktowano ją jako trochę za bardzo smutną dziewczynę, która śpiewa ładne piosenki. Dziś Ania pozostała zagubiona i wrażliwa, ale z dziewczyny stała się kobietą – dojrzałą (w końcu przekroczyła magiczną trzydziestkę), odpowiedzialną już nie tylko za siebie i świadomą, że życie jest usiane różnymi pułapkami.

Siłą najnowszej płyty jest delikatny, nieśmiały wręcz flirt z elektroniką i melancholia. Otwierający krążek utwór, Nadziejka, z fantastycznym wersem „wszystko to, co mam to moje nic”, wręcz ocieka melancholią. Odpowiedzią na niego jest numer czwarty na płycie, zaledwie dwuminutowe Bez cienia nadziei, z prośbą „obiecaj mi ostatni raz, że za moje nic wszystko mi dasz”. Ogromnie podoba mi się ten zabieg. Po raz pierwszy widzę na płycie Ani pewien koncept, utwory bardzo dobrze razem współgrają, uzupełniają się. Ania do tej pory mówiła że nie śpiewa o sobie, ale o zasłyszanych historiach, tu jest w dużej mierze inaczej. To płyta bardzo osobista, pełna wyznań. Ania śpiewa w pierwszej osobie i po raz pierwszy ma się wrażenie, że naprawdę śpiewa o sobie. Tym, co od zawsze porywa w tekstach Ani i ich wykonaniu jest pewna rytmiczność - wokale się dobrze wkomponowują w melodię, nie ma się wrażenia, że jakoś nie pasują, są gdzieś obok. Jeśli chodzi zaś o teksty, Ania nie jest może drugą Nosowską, ale pisze o rzeczach ważnych w sposób bardzo obrazowy, trochę metaforyczny, a jednocześnie na tyle prosty, żeby nie było problemu ze zrozumieniem, co autorka miała na myśli. Niektóre wersy na długo zapadają w pamięć i aż proszą się o zanotowanie w jakimś notesie z cytatami. Teksty na Bawię się świetnie z pewnością są najsmutniejszymi w karierze wokalistki. Kiedy Ania śpiewa, że bawi się świetnie, wiemy, że wcale tak nie jest. Ten najbardziej żywy utwór na płycie, w gruncie rzeczy ma bardzo smutną wymowę. Z tego i z pozostałych tekstów bije tęsknota za utraconą młodością (Jeszcze ten jeden raz), gorycz niespełnienia, rozczarowanie światem i wiara, że tylko miłość jest w stanie to wszystko zrekompensować. Jest mocno, szczerze i smutno.

Bawię się świetnie to bardzo kobieca płyta. Słuchając Na oślep pewnie nie jedna z nas pomyśli sobie, że to o niej. W tej kompozycji, która zaczyna się rewelacyjnie, bo lekko elektronicznie (tak Brodkowo), a potem zostaje wzbogacona o gitary i staje się dość hipnotyzująca, Ania wyznaje: „choć niewiele wiem, najlepsza jestem w tym”, „rozsądek uczę spać”, „z nudów samą siebie próbuję grać”. W Sublokatorce natomiast, która jest bardzo przestrzenną kompozycją ze słyszalnym ciekawym, bogatym instrumentarium i znakomitym refrenem, Ania mierzy się ze swoim drugim ja, które tkwi w każdym z nas, choć nie do końca jest przez nas pożądane. W słuchaczu budzi się jakiś niekontrolowany smutek, gdy słyszy, że zostały „tylko cienie po mnie samej”. Albo czuje solidarność z Anią śpiewającą w Dorosłość oddać musisz albo niepewność, że jej „naiwny uśmiech znikł, już go młodszym oddałam”. Tak. Ja, mimo tego, że jestem od Ani kilka lat młodsza, nie mam dziecka, ani bagażu doświadczeń, odbieram tę płytę bardzo emocjonalnie i osobiście. Zawsze tak było w przypadku Ani, bo w końcu jestem „smutną dziewczyną z poczuciem humoru”, a ona rzadko pisała o radości, ale tym razem od początku do końca to jest „moja” płyta. No może, nie tak całkiem do końca, bo ostatni utwór, Kiedyś mi powiesz, kim chcesz być dedykowany jest Stasiowi, synkowi Ani. Jest to chyba jedno z najpiękniejszych wyznań matki do dziecka i jednocześnie utwór, w którym Ania najbardziej się odsłania.

Pięknie śpiewa, do tego taka ładna 
Za bardziej współczesne dźwięki, które można usłyszeć na płycie, odpowiedzialni są producenci Kuba Galiński (wyprodukował hitowy Mój Big Bit Ani Rusowicz) i Olek Świerkot z mysłowickiej grupy Miss Polski. Dzięki nim jak sądzę, w utworach widać większe stopniowanie emocji i pojawiły się nowe instrumenty, porzucona została sekcja dęta, a jednymi z ważniejszych instrumentów stały się klawisze. Muzyka Ani stała się bardziej monumentalna, złożona, bogata. Przy pomocy nowych producentów i za sprawą swoich dobrych jak nigdy tekstów, Ania zostawia więc za sobą pewien etap swojej kariery. Teraz jej twórczość nie jest już tak jednoznacznie popowa, stała się bardziej oryginalna i umyka klasyfikacjom. Ania robi krok naprzód, a jednocześnie pozostaje niezmiennie wrażliwa i elegancka. Nie zmienia się też jej ciepły, aksamitny głos, którego z równą przyjemnością można by słuchać nawet a capella.

Ja po pierwszym przesłuchaniu Bawię się świetnie (podczas jazdy pociągiem – a jest coś mistycznego w słuchaniu muzyki podczas jazdy pociągiem) wiedziałam, że będę chciała do tej płyty wrócić jak najszybciej i rozłożyć ją na czynniki pierwsze, bo jest czymś niezwykle rzadkim na polskim rynku muzycznym. Nie sztuką byłoby przybliżyć Wam dziesięć młodych rewelacyjnych wokalistek brytyjskich. Ale znaleźć jedną taką na własnym podwórku nie zdarza się często. A jestem pewna, że gdyby Ania urodziła się na Wyspach, to ze swoim talentem zaszłaby naprawdę daleko. 

Moi faworyci na płycie: Nadziejka, Sublokatorka, Bez nadziei, Na oślep, Jeszcze ten jeden raz, Kiedyś mi powiesz, kim chcesz być

5.11.2012

Kącik polskiego filmu: Jesteś Bogiem (reż. L. Dawid, 2012)


Trochę spóźniona recenzja, bo wszyscy zdążyli się już o Jesteś Bogiem wypowiedzieć. Ale może uda mi się dorzucić coś nowego. Ciekawe były okoliczności, w jakich oglądałam ten film. To było najbardziej spontaniczne wyjście do kina, jakie zdarzyło mi się w życiu. Co robić, kiedy już się zobaczy, że w największym toruńskim centrum handlowym są sklepy, w których ceny przekraczają mój obecny majątek? Iść do kina. Na co? Za 10 minut grają Jesteś Bogiem, a przecież chcieliśmy to obejrzeć, więc może to znak? Do kasy podeszłam z nadzieją, że będą wolne przynajmniej jakieś w miarę atrakcyjne miejsca, wyobraźcie więc sobie jakie było moje zdumienie, gdy okazało się, że sala jest pusta. Tego dnia wszyscy szli na premierę Skyfall. Z nutą wahania z mojej strony zdecydowaliśmy kupić bilety. I nie żałujemy. Jesteś Bogiem to jeden z najbardziej poruszających filmów, jakie ostatnio widziałam.

W czasach świetności Paktofoniki byłam jeszcze w sumie dzieckiem, ale ta muzyka docierała do mnie. Nie wiem nawet czy wtedy, czy dopiero później, kiedy po śmierci Magika, twórczość zespołu, paradoksalnie, dostała drugie życie. Nieważne. W każdym razie była dla mnie czymś interesującym, nigdy nie ciągnęło mnie w stronę hip hopu, ale miałam wrażenie, że to cos więcej niż wulgarny rap, jednak przeszłam obok niej obojętnie. Dopiero mój chłopak, którego muzyczne korzenie sięgają do hip hopu, zaczął mi czasami puszczać Paktofonikę czy Kaliber 44. Film chciałam obejrzeć nie dla wspomnień, nie dla muzyki, tylko dlatego, żeby zobaczyć jak wyszło zmierzenie się z takim tematem, bo sądząc po recenzjach krytyków – świetnie. Moje odczucia są trochę mieszane. Niewątpliwie jest to dobry film, zastanawiam się, na ile jednak powszechny pozytywny odbiór warunkowany jest samą historią, która nie da się ukryć, jest przejmująca. Magik czyli Piotr Łuszcz, główny bohater filmu. popełnił samobójstwo w wieku 22 lat. Był liderem ogromnie popularnej grupy, miał niezwykły talent do rymowania i pisania tekstów. Tłumy spijały jego słowa z ust podczas koncertów. Ale on czuł się niespełniony. Film pokazuje, że w tamtych czasach, na przełomie lat 90. i dwutysięcznych, młodym wykonawcom było znacznie trudniej niż dziś. Sporo więc było zmagań żeby nagrać płytę, znaleźć uczciwego menadżera, zdobyć porządny sprzęt i cokolwiek zarobić. Ale w chłopakach z Paktofoniki była miłość do muzyki i ona kierowała ich naprzód. Z tymże Magik był – z tego co zobaczyłam w filmie – strasznie skomplikowaną osobą, która sama nie wie czego chce. Nie polubiłam Magika, bo mimo że miał wszystko, ciągle był niezadowolony. Trochę żałuję, że film nie wyjaśnia, skąd się wzięły jego problemy psychiczne. Moim zdaniem jego przekleństwem okazał się perfekcjonizm. Z drugiej jednak strony, czy ktokolwiek z jego otoczenia byłby w stanie powiedzieć, co siedziało w jego głowie?

Jesteś Bogiem można roztrząsać na poziomie zgody z faktami i tak robią zwłaszcza ci, którym nie da się wytłumaczyć, że film nie jest niczyją biografią. Z tymi faktami jest w filmie różnie – podobno nie jest zachowana chronologia prawdziwych wydarzeń i nie jest też np. prawdą, że Rahim i Fokus kiedy poznali się z Magikiem, dopiero stawiali pierwsze kroki na scenie hip hopowej. Dla mnie to jest pewien zgrzyt. Oczywiście, nie jest to dokument a film fabularny, jednakże przekręcanie faktów nie robi dobrego wrażenia na fanach zespołu, i wprowadza w błąd laików w tym temacie. Ale to w sumie drobnostka, patrząc na całość filmu, który jest dla mnie jak najbardziej wiarygodny. Realia czasów sprzed kilkunastu lat zostały dobrze oddane, język, którym posługują się bohaterowie nie jest sztuczny (z wyjątkiem jednej sceny, która prosi się o mocniejsze słownictwo), no a aktorstwo jest genialne. Marcin Kowalczyk (Magik), Tomasz Schuchardt (Fokus) i Dawid Ogrodnik (Rahim) to aktorzy jeszcze nie znani, ale świetnie rokujący. Wielki szacunek za to, że sami nagrywali wokale do filmu, a patrząc na to, jak robili to muzycy Paktofoniki, zwłaszcza Magik, musiało to być nie lada wyzwanie. Poza tym taki casting był doskonałym wyborem z tego względu, że znane twarze w obsadzie mogłyby „zabić” wiarygodność. Ale trzeba też dodać, że znakomicie wypadł Arkadiusz Jakubik w roli menadżera chłopaków, Gustawa.

Czy to jest film tylko dla słuchaczy hip hopu? Zdecydowanie nie. „Jesteś Bogiem” to przede wszystkim historia o ludziach, o dążeniu do celu, o pasji, ambicji, o braku zrozumienia. Widz bardzo się w tę historię angażuje podczas seansu. Choć może wszystko zależy od wrażliwości, bo w Internecie nie brakuje przecież jego „hejterów”. Jednak nie ma tu dłużyzn, zbędnych scen, a Magik w interpretacji Kowalczyka jest tak przejmujący, że nie sposób myślami odpłynąć gdzieś daleko. Widz skupia się totalnie na nim. Do tego hipnotyzująca muzyka Paktofoniki, z tekstami, które tak wiele mówiły o jej twórcach. Naprawdę, mnie ten film porwał, wbił w fotel i niemalże wycisnął z oczu łzy. I długo o nim myślałam po seansie, a moich refleksji, jak widać, nie udało się ubrać w jakieś sensowne słowa. Niemniej, nie dziwię się, że film jest chwalony, bo to mocne kino i przykład dobrego filmowego rzemiosła. To jeden z tych obrazów, które nikogo nie zostawiają obojętnym. Trzeba mieć względem niego jakieś stanowisko, bo inaczej po prostu się nie da. Albo się ten film kupuje, albo nie. Warto zobaczyć, bo takie filmy to u nas ciągle wyjątki.

Moja ocena to 8/10.