Dzisiaj
kilka słów wspomnieniowych o dwóch produkcjach, które po raz pierwszy
obejrzałam już jakiś czas temu i pisałam o nich pokrótce na filmwebie. Tekst
jest trochę przeredagowany (wstyd mi jak czytam dziś niektóre moje notki na filmwebie...) i rozbudowany. Czemu w ogóle po niego sięgam? Otóż
ostatnio nie oglądałam nic poza Czasem honoru (który dostanie osobną notkę) i poświęciłam się czytaniu. Na szczęście swego
czasu poczyniłam sporo drobnych uwag na temat różnych filmów, blog więc na
pewno nie pójdzie na dno ;) A teraz do rzeczy:
Zakochany Paryż i Zakochany Nowy Jork – dwie niby podobne produkcje, a jednak dość znacząco się
różniące. Paryż był pierwszym miastem, które w 2006 roku reżyserzy z całego
świata postanowili uczynić bohaterem swoich krótkometrażowek. To nie pierwszy
taki projekt, ale chyba pierwszy tak bardzo komercyjny, z tak znanymi aktorami
przed kamerą i wpisujący się momentami nieco w lekki nurt komedii romantycznych. Ponieważ film
odniósł duży sukces nakręcono jego drugą część. Oczywiście nie z tymi samymi
bohaterami, ale według podobnego schematu. O różnicach i podobieństwach
za chwilę.
O
Paryżu mówią różne rzeczy...Przede wszystkim mówią, że to miasto miłości. Tytuł
oryginalny pierwszej produkcji, o której chcę napisać to Paris I Love You, co mówi samo za siebie. A Zakochany Paryż to chyba jednak coś innego. Oczywiście jak ktoś
mówi „kocham cię” to jest zakochany, ale wobec tego tytuł powinien brzmieć Zakochany w Paryżu. A może tylko ja tak
uważam i czepiam się naszych dystrybutorów, którzy zawsze w sobie tylko znany
sposób interpretują oryginalne tytuły i tłumaczą według zasady „im dalej od
pierwotnego znaczenia, tym lepiej”. Może nie jest to szalenie istotna kwestia,
ale wbrew pozorom po seansie takie niuanse nabierają znaczenia.
W
tej, jak ją nazwałam, produkcji, złożonej z kilkunastu kilkuminutowych nowelek,
widzimy co prawda miłość pod różnymi postaciami, ale przede wszystkim jest to
miłość do miasta, które nam coś daje, które uczy jak kochać, które nas
nieustannie zadziwia. Miasto, jego uliczki, zakątki, kawiarenki, czy nawet
najsłynniejszy cmentarz świata, to główni bohaterowie tych krótkometrażówek.
Nie sposób ich oglądać, zapominając, że dzieją się w Paryżu. Wszystkie są
naprawdę urocze, może przede wszystkim dlatego, że miłość to uroczy temat.
Można o niej opowiadać na setki sposobów, wystarczy mieć tylko wyobraźnię.
Twórcom tych filmów z pewnością jej nie brakuje. Mamy tu zarówno historie z
życia wzięte, które mogą zdarzyć się każdemu z nas, jak i mniej prawdopodobne
spotkanie pana mima z panią mim, a na całkowicie abstrakcyjnej miłości wampirów
skończywszy. Dużą zaletą takich nowelek jest to, że można je oglądać oddzielnie
i wracać do tych, które spodobały nam się najbardziej, tak jak przy czytaniu
zbioru opowiadań. Ja na pewno będę wracać do tych kilku:
a)
opowieści Gusa van Santa o gejowskiej miłości od pierwszego wejrzenia, a może
wcale nie gejowskiej, może tylko o pokrewieństwie dusz? Jest jak to u niego:
kontrowersyjnie i niebanalnie.
b)
Sylvaina Chometa o zakochanych mimach,
którzy poznają się w więzieniu; przede
wszystkim ze względu na aktora grającego główną rolę, moim zdaniem
umiejętności godne Oscara
c) Alfonso Cuarona – zaskakujące spotkanie
młodej kobiety i starzejącego się mężczyzny, o których cały czas myślimy jako o
parze, tymczasem okazuje się, że…No właśnie…Zdecydowanie najbardziej
zaskakująca ze wszystkich opowieści.
d) Toma Tykwera – z uroczą, jedyną w swoim
rodzaju Natalie Portman w roli aktorki, która odwzajemnia miłość niewidomego
chłopaka i, niestety dla niego, ćwiczy na nim każdą swoją rolę. Tak jak w Biegnij Lola, biegnij tego reżysera, jest
dynamicznie, zaskakująco, niemalże komiksowo.
Jak ona cudownie się wydziera w tym filmie... |
e) i w końcu Alexandra Payne’a opowieść będąca
kwintesencją całego filmu- samotna Amerykanka miłość odnajduje po prostu w
ramionach Paryża, który jest dla niej bezosobowy, choć liczyła skrycie, że
spotka w nim kogoś, z kim będzie mogła „dzielić się przeżyciami”. Wzruszająco,
słono, nostalgicznie. Mimo wszystko w Paryżu chyba należy mieć kogoś do pary…
Zakochany Paryż podbił moje serce połączeniem prostoty z
niebanalnością. Większość nowelek to takie historie jak lubię: zwykli ludzie i
ich zwykłe problemy. Ale przede wszystkim twórcy ukazują w bardzo różnorodne
sposoby różne odcienie miłości. Myślę, że właśnie ta różnorodność i
oryginalność poszczególnych części filmu jest jego największą siłą.
Co by nie mówić, plakaty do obu filmów są równie genialne |
Tego
nie udało się osiągnąć w Zakochanym Nowym
Jorku . Wśród dziesięciu opowieści jest kilka zasługujących na wyróżnienie,
ale pozostałe niestety zlewają mi się w jedną całość.
Wyróżnić
należałoby pięć nowelek:
1.
Autorstwa Shunji Iwai, w głównej roli zakręconego muzyka Orlando Bloom,
nietypowa historia miłosna
2.
Bretta Ratnera, zaskakująca, przewrotna historia o nastolatkach
3.
Shekhara Kapura, nostalgiczna opowieść o starszej kobiecie i boyu hotelowym
(doskonała Julie Christie i nadzwyczaj dobry Shia LaBeouf)
4.
Joshuy Marstona, o parze staruszków, których miłość jest godna pozazdroszczenia
5.
Fatiha Akina, o portrecie pewnej Chinki o pięknych oczach...
Zawiodłam
się niestety na Natalie Portman. Wyreżyserowana przez nią opowieść kompletnie
nie zrobiła na mnie wrażenia i zdążyłam już o niej całkowicie zapomnieć.
Również nowelka Miry Nair z Natalie w roli głównej niczym mnie nie zachwyciła.
Pozostałe opowieści trzymają raczej równy, ale przeciętny poziom. Główną wadą
całej produkcji jest to, że niewiele mówi ona o samym Nowy Jorku, a przecież z
filmów Woody'ego Allena dobrze wiemy, że faktycznie jest to urocze miejsce, w
którym można się zakochać. Historie przedstawione w tym filmie równie dobrze
mogłyby się dziać w każdym innym mieście. Po Zakochanym Paryżu miało się ogromną ochotę pojechać do stolicy
Francji, tymczasem po Zakochanym Nowym
Jorku tytułowe miasto jest dla nas równie obce jak przed seansem. Nie czuć
tu ani magii miejsca ani też potęgi miłości, dla której hołdem wydaje się być
Zakochany Paryż. Poza tym ekran zdominowały tu gwiazdy, które niekoniecznie
mają wiele do pokazania, ale w danej chwili były bardzo na topie jak Bradley
Cooper, wspomniany Shia LaBeouf (choć to akurat pozytywne zaskoczenie), Rachel
Bilson czy Justin Bartha.
Jedna z niewielu scen w tym filmie, w której można podziwiać uroki NYC |
Zakochany NY niewątpliwie był czymś co nazywam
„skokiem na kasę”, ale nie zmienia to faktu, że ja zawsze chętnie oglądam tego
typu wielowątkowe projekty i oglądanie tego filmu przysporzyło mi całkiem sporo
przyjemności. Jak dla mnie zaletą takich produkcji jest możliwość powrotu
niekoniecznie do całości ale tylko do wybranych fragmentów – w chwilach
gorszego humoru bardzo lubię wracać np. do wspomnianej nowelki Tykwera.
Niemniej, nie skusiłam się na razie na inną tego typu propozycję, mianowicie
zestaw Walentynki/Sylwester w Nowym Jorku,
od Garry’ego Marshalla, reżysera Pretty
Woman. Podobno to tylko popłuczyny po Love
Actually. A zakochany cykl ma się chyba dobrze, bo planowane są już kolejne
części, tym razem kręcone w Szanghaju, Rio i Jerozolimie. Czy będzie ich aż
tyle, wątpię. Ale bez względu na jakie miejsce padnie, tę najbliższą część na
pewno obejrzę.
A
jaki jest Wasz stosunek do takich projektów? Lubicie? Polecacie? Może znacie
jakieś mniej popularne, na które warto rzucić okiem?
Moja
ocena Zakochanego Paryża to 10/10 a Nowego Jorku 7/10.
Na
koniec – moje ukochane zdjęcie Marilyn Monroe. Dziś przypada 86 rocznica jej
urodzin.
widziałam ZP i z tego co pamiętam etiuda van Santa podobała mi się najbardziej, ZNY nie miałam niestety okazji zobaczyć, acz słyszałam i czytałam dość niepochlebne opinie ;)
OdpowiedzUsuńMyślę że i w ZNY każdy znajdzie coś dla siebie :) ale z pewnością nie jest to film, który należałoby obowiązkowo znać ;)
UsuńJa też wolę "Zakochany Paryż", choć poziom nowelek jest bardzo zróżnicowany, to ta produkcja ma niepowtarzalny, niesamowity klimat i Paryż jest tam równorzędnym bohaterem, nie stanowi tylko tła opowieści,a tego mi zabrakło w "Zakochanym NY".
OdpowiedzUsuńLubię kino nowelkowe, bo właśnie potrafi pokazać dany temat z różnych, czasem zaskakujących stron:) Tak się składa, że sama kilka takich filmów ostatnio widziałam, m.in. "Opowieści z metra" czy "Każdy ma swoje kino", zaczęłam też oglądać "10 minut później:Wiolonczela" i przyznam, że ten tytuł stanowi dla mnie wyzwanie, bo wymaga jednak trochę więcej skupienia i wysilenia swoich szarych komórek, opowieści nie są łatwe w interpretacji, ale chyba tym większa z tego zabawa;) Godne polecenia podobno są też "Bilety", ale tutaj bazuję na pozytywnych opiniach innych, bo sama nie widziałam.
Bądź pewna, że Twoje sugestie mi się przydadzą:) Cieszę się, że tu zaglądasz ;) Ostatnio odwiedziłam Twój profil na filmwebie i stwierdziłam, że brakuje mi Twoich opinii i poleceń ;)
UsuńMalwino, ja Cię czytam, ale że ostatnio dużo się u mnie dzieje, to i ta chęć pozostawiania śladu po sobie jakaś mniejsza:( Postaram się nadrobić.
OdpowiedzUsuńW razie czego służę radą, a jak jeszcze coś ciekawego wpadnie mi w ręce z tego typu filmów, to napiszę. Niestety cierpię teraz na okropny zastój, jeśli chodzi o nasze ukochane brytyjskie kino, więc tu nic nie polecę, chyba że jesteś zainteresowana kryminalnym serialem "Luther", ale jestem pewna,że go już znasz:)
Komentowanie nie jest wymagane, spokojnie ;)
UsuńJa w ogóle jakoś tak mniej oglądam niż kiedyś. O Luthrze oczywiście słyszałam, ale jeszcze nie widziałam. Teraz na celownik biorę krótki serial duński bodajże, Most nad Sundem, bo spodobał mi się klimat The Killing a to jakby ta sama półka a nawet wyższa bo europejska. A dziś stwierdziłam, że bardzo chcę obejrzeć serial Black Books tylko nie wiem skąd go wziąć ;(
Marilyn jako 86-latka, wyobrażasz to sobie? Bo ja nie mogę i nie chcę. Ulubieńcy Bogów umierają młodo.
OdpowiedzUsuńNo właśnie ja też nie. Ale myślę, że gdyby na jej drodze do osiągnięcia tego wieku nie stanęły żadne używki, choroby czy inne nieszczęścia to zestarzałaby się z klasą. Szkoda że tak szybko odeszła, bo mogła się jeszcze bardziej rozwinąć aktorsko. No ale na pisanie o tym będzie czas w sierpniu ;)
Usuń