28.05.2012

Kącik polskiego filmu: Czarny czwartek (reż. A. Krauze, 2011)



Film Antoniego Krauze to lekcja historii poświęcona wydarzeniom, o których nie mówi się wiele ani w mediach, ani tym bardziej w szkole. Od razu jednak zaznaczam, że ja właśnie nie wiem jak odnosi się on do prawdy historycznej, bo i w mojej edukacji grudzień 70’ został potraktowany po macoszemu. Czy coś istotnego zostało pominięte? Czy są tu jakieś przekłamania? Na ile obiektywny okazał się być reżyser? Nie wiem, dlatego pominę to w swojej ocenie, choć z tego co czytałam w wypowiedziach ludzi lepiej znających historię ode mnie, film jest raczej wierny faktom.

A jakie to fakty? Czarny czwartek jest rekonstrukcją wydarzeń, jakie miały miejsce w grudniu 1970 roku na polskim Wybrzeżu, a koncentruje się dokładnie na Gdyni. W reakcji na podwyżkę cen żywności i innych artykułów, na ulicę wychodzą związkowcy z gdyńskiej stoczni, a ich strajk zostaje brutalnie stłumiony przez Wojsko Polskie i Milicję Obywatelską. Film, co chciałabym zaznaczyć na początku, bo wydaje mi się, że tego obawiają się potencjalni widzowie, nie gloryfikuje żadnej jednostki. Bohaterem jest zbiorowość, choć fabuła skupia się na losach jednej zwykłej, apolitycznej rodziny, Stefanii i Brunona Drywów, którą bezpośrednio dotknęły te wydarzenia. Jest to jednak wybór przypadkowy, niepodyktowany żadnym szczególnym bohaterstwem. To, jak wyglądało życie tej jednej rodziny właśnie w tamtym momencie, możemy swobodnie odnieść zapewne do wszystkich uczestników tamtejszych wydarzeń. Film dobrze opisuje jak wyglądało życie w ówczesnych czasach, jakie marzenia i problemy mieli wówczas przeciętni ludzie.

W głównych rolach obsadzeni zostali zupełnie nieznani szerszej publiczności aktorzy, zupełnie nie piękni, całkiem zwyczajni, co sprawia, że mimochodem bardziej wierzy się w autentyczność ich postaci. To między innymi sprawiło, że Czarny czwartek ogląda się trochę jak paradokument, tym bardziej, że w fabułę wplecione są archiwalne nagrania, zarówno audio jak i wideo. Na ekranie pojawiają się też podpisy z informacjami o miejscach, datach, nazwiskach przewijających się przez niego dygnitarzy. A tych z kolei grają aktorzy już jak najbardziej rozpoznawalni, spośród których najbardziej fenomenalny jest Wojciech Pszoniak w roli Władysława Gomułki.

Film podzieliłabym na dwie części, lepszą pierwsza i słabszą drugą. W pierwszej bowiem dotykamy problemu od strony politycznej, co nadaje akcji, może nie spektakularne, ale jednak jakieś, tempo (choć dynamiki i tak przydałoby się więcej): widzimy rozmowy z komitetem strajkowym, konspiracyjne spotkanie związkowców czy naradę Wojewódzkiej Rady Narodowej. Nie jest jednak ta część idealna – wiele scen w domu Drywów jest zupełnie zbędnych. Druga część jest już natomiast tylko zbiorem smutnych obrazków z głównym udziałem irytującej Marty Honzatko. Problemem jest to, że aktorka, na której spoczywał cały ciężar emocjonalny filmu, niestety mu nie sprostała. Nie potrafiła wiarygodnie przekazać emocji, nie wzbudziła we mnie żalu, nie wywołała we mnie współczucia. Od początku do końca zagrała na jednej minie, którą wyrażała zarówno radość jak i smutek. Zatrudnienie akurat na jej miejsce jakiejś bardziej doświadczonej aktorki byłoby lepszym posunięciem.
"Na drzwiach ponieśli go Świętojańską..." 
Czarny czwartek pozbawiony jest fajerwerków. Powiedziałabym, że jest ascetyczny. Słabo trzyma w napięciu i jest do bólu przewidywalny. Trudno jednak uznać to za wpadkę. Tego się nie dało raczej uniknąć, bo film odtwarza wydarzenia, których finał jest powszechnie znany. Ale można było chyba do niego wpleść wątki zupełnie fikcyjne, niejednoznacznych bohaterów, cokolwiek co mogłoby przynajmniej w jakiś sposób zwiększyć zaciekawienie u widza. Największym nieporozumieniem jest dla mnie umieszczenie nazwiska Janka Wiśniewskiego w podtytule filmu. nasuwa mi się w związku z tym kilka refleksji. Po pierwsze, młodzież i nie tylko zresztą ona, ale może nawet ¾ widzów filmu, zapewne nie ma pojęcia kim ów Janek był i dlaczego stał się symbolem tamtych wydarzeń. W filmie nie pada nazwisko Wiśniewskiego i nie zostaje wyjaśnione, że tak naprawdę taka osoba nie istniała. Młody mężczyzna, zastrzelony w trakcie starć, którego ciało niesiono potem na drzwiach i fladze na czele pochodu ulicami Gdyni i który stał się symbolem tych wydarzeń, nazywał się bowiem Zbigniew Godlewski. Jankiem Wiśniewskim stał się dzięki upamiętniającej go Balladzie o Janku Wiśniewskim autorstwa Krzysztofa Dowgiałło, który po prostu nie znał nazwiska tego przypadkowego bohatera, więc nadał mu fikcyjne. I to właśnie historii Janka/Zbyszka w tym filmie brakuje mi najbardziej. To o nim chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej, zwłaszcza, że w pewnym sensie tytuł filmu obiecuje mi, że tak się stanie. Ogromna szkoda, że twórcy nie wykorzystali potencjału, który tkwił w tej postaci. Tym samym mogli przynajmniej zrezygnować z tego wprowadzającego w błąd podtytułu. Bardzo żałuję też, że porzucono wątek polityka, przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, który odważył się podjąć konstruktywne rozmowy ze strajkującymi i ich wesprzeć. To mogła być szalenie ciekawa postać, gdyby tylko przedstawić jego motywację, pobudki, jednym słowem – uczynić z niego jednego z ważniejszych bohaterów. Ale widocznie urwać wątek było łatwiej.

Warto znać historię swojego kraju i warto ją poznawać z filmów, które będą jedynie zapisem wydarzeń, odtworzeniem, przywołaniem przeszłości, a nie narzucaniem poglądów. I taki jest ten film, dlatego mimo iż nie do końca mnie zachwycił, oceniam go jako całkiem dobry. Pozbawiony patosu, oddziałuje jedynie tragizmem bolesnej prawdy przedstawionej w (trochę za) bardzo prosty sposób. Z drugiej jednak strony, główny wniosek, który mi się nasuwa po obejrzeniu kolejnego filmu o nieodległej przeszłości, jest następujący: nie podbijemy świata, ani nawet Europy, robiąc takie filmy. Tak bardzo brakuje w polskiej kinematografii dobrych filmów traktujących o współczesności, a nie rozliczających się z przeszłością, że to aż boli. 

Moja ocena to 7/10

23.05.2012

To już jest koniec, jesteśmy wolni - czyli ostateczne pożegnanie z Desperate Housewives i House'm






TEKST NIE ZAWIERA SPOILERÓW
W poniedziałek nastąpił koniec pewnej serialowej ery. Przynajmniej moim zdaniem. Stacja FOX wyemitowała ostatni odcinek – chyba mogę użyć tego sformułowania – kultowego już serialu House. Tydzień wcześniej pożegnaliśmy na zawsze gospodynie z Wisteria Lane, którym poświęcony był serial ABC, Desperate Houseviwes. Co łączy oba te seriale? A to, że wystartowały przed ośmioma laty i były jednymi z prekursorów swoistej mody na oglądanie seriali, jaka rozpanoszyła się po świecie w ostatnich latach. Owszem, wcześniej seriale też były, ale podawane w zupełnie innej formie. Były to seriale bardziej w stylu soap opera, a więc jeśli nie ciągnące się przez wiele, wiele setek odcinków jak General Hospital czy brytyjskie East Enders, to przynajmniej o bardzo mało skomplikowanej fabule, seriale stricte obyczajowe, w których treść zdecydowanie górowała nad niezbyt finezyjną formą np. Dynastia. Byli też oczywiście bardziej ambitni Przyjaciele czy Przystanek Alaska – takie perełki jednak nie zdarzały się często. Seriale każda stacja TV w swojej ofercie miała, ale nie dominowały one w repertuarze. Osobną sprawą są wybitne jakościowo seriale HBO, począwszy od Sexu w wielkim mieście z 1998 roku, przez Rodzinę Soprano, Oz, The Wire, Six Feet Under. HBO może i zapoczątkowała boom na robienie seriali w bardzo „filmowym” stylu, ale kto w tamtych czasach miał HBO? Internet też mieli nieliczni. Nie chcę tu opisywać etapów wzrastania popularności seriali, bo nie jestem w tym kompetentna i nie będę nawet udawać, że mam taką wiedzę. Ale tak się złożyło, że po roku 2004, po sukcesie przede wszystkim Lost, House’a i Desperate Houseviwes, seriali (oczywiście mowa o produkcjach amerykańskich) wyrosło nam jak grzybów po deszczu. I z każdym rokiem przybywało. Nie wiem czy faktycznie mam rację, ale wydaje mi się, że ludzie na całym świecie zaczęli je jednak oglądać z pewnym opóźnieniem, kiedy seriale te dotarły do ich rodzimych stacji TV (a jak wiadomo to się wtedy nie działo tak szybko po amerykańskiej premierze, jak dzisiaj). Potem – znów nie wnikam jak i dlaczego (chociaż odpowiedź na to drugie pytanie jest w sumie oczywista) – widzowie przenieśli się sprzed TV przed komputery i zaczęła się na dobre serialowa mania. Rekordziści potrafią oglądać na bieżąco nawet 30 seriali (albo tylko tak się przechwalają na Popcornerze – który swoją drogą schodzi na psy). Co istotne dla mojego wywodu – trzeba sobie uzmysłowić, że te seriale zupełnie odmieniły: po pierwsze sposób oglądania TV w ogóle i po drugie sposób robienia seriali. House wywołał boom na medycynę i wszelkie okołomedyczne tematy w serialach oraz na mianowanie głównymi ich bohaterami postaci dość powiedzieć, mniej lub bardziej socjopatycznych. Gotowe na wszystko chyba trochę zreformowały podejście do seriali dla i o kobietach, ale nie będę rozwijać tego wątku, bo wyszłyby mi pewnie jakieś dywagacje okołofeministyczne (zresztą za mało seriali o kobietach obejrzałam, by się wypowiadać). Nie mniej jednak, mniej więcej od 2004 roku każda szanująca się stacja chce mieć swój serial. A właściwie wiele seriali, reprezentujących różne gatunki. I dziś, kiedy przychodzi się pożegnać z House’m i Desperatkami, na naszych oczach kończy się pewien etap tego zachłyśnięcia się serialową fikcją. Jak długo pociągnąć mogą jeszcze "ciągnący" się od wielu sezonów Chirurdzy, Dexter, Kości, Plotkara czy Californication? Ja już nie oglądam zbyt wielu seriali (z tych wymienionych właściwie tylko jeden…) i wydaje mi się, że podobnie jak mi, ludziom seriale się trochę przejadły. Czemu? Bo chyba stają się wtórne. Czy zachwyciła Was albo w ogóle zainteresowała fabułą jakaś nowość debiutująca jesienią 2011? Mnie skusiła tylko New Girl. Gdy zakończą swoją emisję te wyżej wspomniane, „wiekowe” już seriale, a sądzę że w przeciągu dwóch lat tak się stanie, to czy będziemy wspominać o jakimś innym serialu w taki sposób, jak o  nich i o tych dwóch właśnie zakończonych – że zmienił to i tamto, że zapoczątkował to i tamto…? Ja szczerze mówiąc odetchnę z ulgą gdy zakończą się Chirurdzy, gdy zakończy się Czysta krew, 90210 (tak, tak – guilty pleasure – nomen omen, wyrażenie chyba zupełnie większości z nas nieznane przed serialowym boomem A. D. 2004). Będę wolna i nie mam zamiaru wiązać się z kolejnymi produkcjami. No, może z jakąś jedną…Wiem, wiem, powiecie, że nikt mi nie każe oglądać seriali. To prawda, ale istnieje jeszcze coś takiego jak przywiązanie, naturalna ciekawość co będzie dalej  i potrzeba identyfikacji na dłuższą metę, dłuższą niż  w przypadku lektury książki czy obejrzenia filmu. Jednak seriale to straszne czasopożeracze. I jak wspomniałam – wątpię żeby coś mnie jeszcze na tyle zainteresowało, żebym chciała to obejrzeć z zaciekawieniem. Co prawda na mojej liście seriali do obejrzenia na filmwebie znajdziecie kilkanaście produkcji, ale jestem pewna że nie obejrzę ich w najbliższej przyszłości, o ile obejrzę w ogóle. Ochotę na oglądanie większości z nich odebrało mi nieustannie pisanie i mówienie o nich. Czuję się prawie jakbym je obejrzała. Z kolei chęć na inne była wywołana bardziej ich chwilową popularnością niż faktycznym zainteresowaniem. Czy ja faktycznie muszę znać wszystkie najpopularniejsze seriale? One dziś już tylko przychodzą i odchodzą, zaczynają się i kończą, o ile nie zostają nagle i niezapowiedzianie skasowane. Takich, o których można powiedzieć, że zrewolucjonizowały TV lub nasze podejście do niej, już nie będzie. Jedynym wyjątkiem, który chcę nadrobić jak najszybciej jest Mad Men – interesują mnie lata 60., fascynuje mnie ich klimat, ciekawi mnie historia, jestem więc tym serialem mocno zainteresowana.

Dobra, wieszczę zmierzch seriali – taka konkluzja. Ale wypadałoby napisać też kilka słów o tych dwóch pierwszych rozstaniach z serialowymi kamieniami milowymi. W obydwu przypadkach finały te wyglądały inaczej niż gotowi byliśmy pomyśleć oglądając kilka ostatnich odcinków każdej z produkcji. Co innego nam obiecywano, przynajmniej przez drugą połowę sezonów. Zwodzono nas, sugerowano, że zakończenia nie będą szczęśliwe, zaskakiwano niespodziewanymi zwrotami akcji. Na forach powstawały różne scenariusze, wyobraźnia fanów pracowała w ostatnich tygodniach na przyśpieszonych obrotach. Tymczasem obydwa finały okazały się być poprawne, ale dalekie chyba od naszych wyobrażeń. Po prostu zbyt mało spektakularne i ryzykowne. Czy to są pożegnania w wielkim stylu, jak chciałoby się automatycznie napisać? No chyba nie (ten zauważalny nadmiar słówka chyba w tym tekście, wynika z tego, że mogę pisać tylko ze swojego punktu widzenia i ewentualnie sugerować się opiniami innych widzów, którzy podzielają moje zdanie, ale zarówno krytycy, tak zwani znawcy, jak i Wy możecie mieć całkiem inne). Pożegnania okazały się bezbolesne i szczerze mówiąc nie wywołały we mnie większych emocji, czego na przykład nie mogę powiedzieć o finale ósmego sezonu Chirurgów, który wycisnął mi łzy z oczu, a przecież to jeszcze nie finał ostateczny. Co więc poszło nie tak? Rozwiązania, jakie zaproponowali twórcy tych dwóch seriali są zbyt proste, naiwne i mało wiarygodne, przede wszystkim jednak, jak sądzę, zbyt niedopowiedziane i zbyt szczęśliwe. No, ale to tylko seriale i w nich możliwe jest wszystko. Nie chodzi o to, że wszyscy najważniejsi bohaterowie powinni umrzeć, iść do więzienia albo się stoczyć. Po prostu te wszystkie cliffhangery, niespodziewane choroby, przemiany bohaterów sprawiły, że napisaliśmy sobie inny scenariusz, który się jednak nie sprawdził. Reżyserzy i scenarzyści mieli niebywałą okazję by zaszaleć, bo przecież widzowie już nie ukarają ich nadmiernej fantazji spadkiem oglądalności. A okazali się być jednak bardzo zachowawczy. To tyle jeśli chodzi o rozwiązania fabularne. Co jednak z realizacją? Tu chyba też pół na pół. House miał lepsze momenty w swojej historii, ale trzeba przyznać, że finał był dość nieprzewidywalny i oglądając go trudno było przewidzieć co nastąpi dalej. No i zebrał na planie prawie wszystkich kluczowych bohaterów, którzy przewijali się przez ekran (i życie House’a) w ciągu tych ośmiu sezonów. Ale gdy już wiadomo jak się serial skończył, można enigmatycznie powiedzieć, że House okazał się jak zwykle wodzić wszystkich za nos. Natomiast Desperatki trzymały w napięciu średnio i najważniejszą odpowiedź, zbyt prostą i mało wiarygodną, przyniosły mniej więcej w połowie odcinka. Reszta czasu poświęcona była pożegnaniu – bardzo sentymentalnemu, opatrzonemu łzawą muzyką i przewidywalnemu. I byłoby jak w średniej jakości obyczajówce (jaką na pewno DH nie było), gdyby nie fantastyczny pomysł spięcia odcinka i w ogóle całego serialu klamrą w postaci nowej lokatorki Wisteria Lane. To hołd złożony najważniejszej z nich, głównej bohaterce serialu – Tajemnicy.  

Tak się składa, że zarówno House jak i Gotowe na wszystko były ni mniej, ni więcej jak serialami o przyjaźni
Cóż, finały chyba nigdy nie są i nie będą w stanie w pełni zadowolić wszystkich. Ale są zawsze tylko jedne jedyne i innych nie dostaniemy. Na szczęście umysł ludzki jest dosyć wybiórczy i w pamięci zostają przede wszystkim najlepsze sceny, momenty, dialogi…No i możliwość fantazjowania, której nikt nam nie odbierze: co by było gdyby i co by było dalej…

18.05.2012

Ania Rusowicz, Mój big-bit (2011)


Muzyka nie gości na moim blogu zbyt często, pojawia się raczej kiedy coś naprawdę mnie zachwyci. Nie oznacza to, że muzyka w moim życiu niewiele znaczy czy znaczy mniej od kina i literatury. Nic bardziej mylnego. Lubię zwłaszcza odkrywać nowych wykonawców, stwierdzać, że trafiają absolutnie w mój gust i potem zasłuchiwać się w ich płytach godzinami. Ileż to już takich odkryć na moim koncie. O niektórych już zdążyłam zapomnieć, inni nadal często goszczą w moim odtwarzaczu. Ach, o moim podejściu do muzyki mogłabym z pewnością napisać osobny wpis, tymczasem ten chciałabym poświęcić jednemu z najnowszych odkryć – Ani Rusowicz i jej debiutanckiej płycie.

Od kilkunastu tygodni wmawia nam się, że chcemy słuchać Ani Rusowicz. Póki co nad Anią zachwycają się raczej krytycy i dziennikarze muzyczni, bo zaledwie 47 miejsce na liście sprzedaży płyt to nie jest powalający wynik świadczący o tym, że chcą jej faktycznie słuchać zwykli zjadacze chleba. Dziewczyna wyskoczyła nagle jak królik z kapelusza, mignęła mi gdzieś w Teleexpresie, potem zgarnęła wiele nominacji do Fryderyków, po jakimś czasie 4 Fryderyki faktycznie dostała. I po tym sukcesie dopiero chyba zaistniała w świadomości Polaków, bo dopiero od tej pory zaczęła się pokazywać w telewizji, zarówno w paśmie śniadaniowym jak i w wieczornym - patrz wtorkowa wizyta u Kuby Wojewódzkiego. Może do tej pory ten wpis wydaje się nieco zjadliwy, ale ja będę Anię bardzo, ale to bardzo chwalić. Bo muzycznie to jest naprawdę fenomen. Zastanawiam się tylko na ile szczera w swojej twórczości jest ta dziewczyna.

Za tą płytą stoi opowieść. Dla Ani jest ona rzekomo elementem terapii. Matką Ani była Ada Rusowicz, popularna w latach 60. piosenkarka, wokalistka big-bitowego zespołu Niebiesko – Czarni, w którym grał i śpiewał także ojciec Ani, Wojciech Korda. Myślę, że najbardziej możecie ją kojarzyć z hitu Niedziela będzie dla nas. Rusowicz zginęła w wypadku samochodowym 1.01.1991 roku, wracając wraz z mężem z koncertu w Warszawie. I tu zaczyna się muzyczna historia Ani. Ania bowiem wówczas zraziła się na długi czas do muzyki, która, jak mówi w wywiadach, zabrała jej to co najcenniejsze, czyli mamę. W czasie studiów zaczęła się jednak interesować swoimi korzeniami, słuchać piosenek mamy i odkrywać w sobie pasję zarówno do muzyki jak i do całej stylistyki lat 60. i 70. Jednak na jej drodze stanął zespół z pogranicza soulu i r&b Dezire, którego wokalistką została na dwa lata. Potem poszła w stronę alternatywnego rocka, zakładając wraz z mężem, perkusistą Wilków, zespół IKA. W końcu pojawił się pomysł, by odświeżyć piosenki mamy i wydać płytę z jej największymi przebojami. Niestety, nikt nie był tym zainteresowany, w związku z czym Ania postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i udała się do TVP. Udało jej się wynegocjować występ na festiwalu w Opolu, w zeszłym roku, podczas którego zaśpiewała kilka piosenek z repertuaru mamy. A kolejnym krokiem było nagranie płyty Mój big-bit.

Opole 1968? 1974? Nie, to festiwal z 2011. 
Zasłuchuję się w niej od kilku tygodni i zachwyt mi nie przechodzi. Niemal każda kompozycja, która się tu znajduje, jest melodyjna, łatwo wpada w ucho i daje się nucić, część porywa do tańca, do kiwania się, a i te wolniejsze mogą poszczycić się chwytliwymi refrenami, których nie sposób nie powtarzać w głowie przez cały dzień. Wkręca się, wciąga i trudno zastopować. Na płycie znajduje się sześć piosenek z repertuaru Ady Rusowicz, w nowoczesnej aranżacji i sześć kompozycji Ani. Jedyną różnicą miedzy kompozycjami Ani a piosenkami Ady jest może ciut ostrzejszy pazur w niektórych z tych pierwszych. Ogólnie jednak nie słychać dysproporcji, nic nie zgrzyta, Ania ewidentnie czuje tę muzykę. Mistrzowsko udało jej się odnaleźć w klimatach big bitowych, gdyby nie bardziej współczesne brzmienie, trudno by było uwierzyć, że to nie utwory z lat 60. lecz całkiem świeże. Utworom swojej matki z kolei Ania nadała drugie życie, unowocześniając brzmienie choćby poprzez mocne gitarowe riffy, uczyniła je bardziej przystępnymi dla młodych odbiorców, którzy ich pewnie nigdy nie słyszeli. Jednocześnie wydaje się, że słyszymy Adę jak żywą, bo jej córka ma bliźniaczo podobny głos. Bardzo charakterystyczny, idealnie pasujący do takiej muzyki, głos jaki chyba trzeba po prostu dostać w genach. 

Ada Rusowicz
Również w warstwie słownej piosenki Ani nie wypadają gorzej od coverów (choć zdecydowanie w kontekście tej płyty nie pasuje mi to słowo, nie widzę jednak żadnego odpowiedniego zamiennika). Album zdominowany jest przez teksty o miłości. Jedne opowiadają o niej bardzo serio, romantycznie jak np. Czekałam na Ciebie tysiąc lat, inne bardziej na wesoło, jak uzależniające Musisz się zakochać (obydwie z repertuaru Ady), przy którym nogi same rwą się do tańca. Generalnie można przyjąć, że to właśnie znajdujące się tu piosenki Ady są bardziej beztroskie (bo jeszcze Duży błąd i rytmiczne Za daleko mieszkasz miły), a Ani są bardziej nasycone melancholią. Wyróżnia się na ich tle Babskie Gad-Anie, nagrane w duecie z Anią Dąbrowską, które traktuje o …miłości kobiet do plotkowania. Usłyszeć głos Dąbrowskiej było dużą niespodzianką, aż zachciało mi się wrócić do jej albumów. Muzycznie jednym z najmocniejszych punktów na płycie są Stróże świateł, autorstwa Ani. To utwór bardzo rock’n’rollowy, dynamiczny, który mógłby być spokojnie odegrany na Festiwalu w Jarocinie czy Przystanku Woodstock i spotkałby się z pewnością z gorącą reakcją publiczności. Słyszę w nim momentami nawet trochę Myslovitz, ociera się też nieco o psychodelię. Ale w końcu big-bit to rodzime określenie na rock’n’roll, który nie był mile widziany w czasach, w których nagrywała Ada Rusowicz. Big- bitowcy to prekursorzy progresywnego rocka, jedni z pierwszych muzycznych buntowników. A Mój big-bit to hołd dla nich i dla Ady Rusowicz wyrażony w sposób, w jaki jej córka interpretuje tę muzykę. To próba przypomnienia o niej szerszej publiczności, która zdążyła już zapomnieć, albo wcale nie wie, że taka muzyka istniała. Błąkała mi się co prawda po głowie myśl, że może to zwyczajny skok na kasę, przemyślana kreacja – w końcu Ania nie tylko śpiewa, ale i wygląda jak wyrwana z lat 60., a na scenie tańczy nawet w charakterystyczny dla tamtego okresu sposób. Myśl ta odpłynęła po przeczytaniu wywiadu w Wysokich Obcasach, z którego chciałam zacytować kilka słów Ani:

Kocham tamte lata, mam oldskulowe mieszkanie, stare meble, gadżety, winyle, nie znoszę komputerów. Lubię kino z tamtych lat, ciuchy, mam taki mental, charakter. Myślę, że jestem - w końcu to odkryłam - na maksa uczuciowa. Mój mąż Hubert, perkusista Wilków, ma długie włosy, brodę, ubiera się bigbitowo. Jest hipisem. Ja doskonale czuję się z ludźmi, którzy tamte lata kojarzą, lubię się z nimi spotykać, rozmawiać, mam wrażenie, że są z innej gliny, mają w sobie ciepło. Dziś ludzie żyją obok siebie, a kiedyś żyli ze sobą. Ostatnio spotkałam się z synem Kasi Sobczyk i Henryka Fabiana, on podobnie czuje. Ma swój zespół Marrakesh, gra na gitarze. Podobnie syn Nalepy i Miry Kubasińskiej, my tacy jesteśmy, trochę jak nasi rodzice.

Wydają się szczere, choć gdy spoglądam na zdjęcia Ani z czasów Dezire czy IKI nabieram wątpliwości…Skóra, podarte rajstopy, ogółem drapieżny look może świadczyć o tym, że jednak stylistyka hipisowska została przyjęta jako element kampanii marketingowej. Najważniejszym pytaniem pozostaje jednak pytanie o to, jaki będzie dalszy los młodej wokalistki? Czy będzie tylko gwiazdą jednego sezonu? Czy nagra kolejne płyty w tym samym klimacie i jeśli tak, to czy da się nimi raz po razie zaskakiwać i wnosić coś nowego? Czy pójdzie raczej w stronę współczesnego rocka, w którym to gatunku myślę, że sprawdziłaby się najlepiej? Czy może zrezygnuje z muzyki, usatysfakcjonowana tym, że osiągnęła to, co chciała – wszak za kilkanaście dni na sklepowe półki trafi płyta z największymi przebojami jej matki. Z debiutantami zawsze jest ten problem, najlepiej więc po prostu, parafrazując klasyka, śpieszmy się ich słuchać, tak szybko odchodzą.

Moi faworyci na płycie: właściwie wszystkie piosenki, ale niech będzie, że najlepsze to:

Czekałam na Ciebie tysiąc lat
Musisz się zakochać
Babskie Gad-Anie
Stróże świateł


15.05.2012

Wstyd (reż. S. McQueen, 2011)



Wstyd. Pojawia się wtedy, gdy robimy coś złego w oczach otoczenia. Coś, czego robić nie powinniśmy, bo sami wiemy, że jest to niewłaściwe. Ale, co ważne, wstyd pojawia się dopiero wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że nasze zachowanie jest złe. Na takim etapie jest Brandon, główny bohater filmu Steve'a McQueena. Wydaje się być człowiekiem sukcesu – przystojny, pracujący za biurkiem w dużej nowojorskiej korporacji, mieszkający w przestronnym, nowocześnie urządzonym mieszkaniu. Ale Brandon skrywa sekret – jego życie zdominowane jest przez seks. I on wie już że to choroba, która zjada go od wewnątrz, uniemożliwiając normalną egzystencję. Każdy dzień to obowiązkowa porcja pornografii, masturbacji, seksu przypadkowego tudzież seksu z prostytutką. To uzależnienie, które Brandon zaspokajać musi nawet w pracy. Jak każde zaawansowane uzależnienie, a Brandon bynajmniej nie jest nowicjuszem, tak i cielesne doznania nie wywołują już nawet na jego twarzy błogiego uśmiechu zadowolenia. To rutyna, schemat, w którym zamyka się jego życie, niezbędne mu do niego jak tlen. W tę rutynę nagle wkracza i burzy mu ją jego siostry Sissy, nieco niezrównoważona emocjonalnie początkująca piosenkarka. Ich wspólna koegzystencja nie ma szans na powodzenie, bo Sissy na każdym kroku przypomina Brandonowi o tym, czego tak bardzo się wstydzi. A więc wrzeszczy na nią, jest agresywny, odpycha ją, gdy ta chce się przytulić. Dlaczego jeszcze? Czy dlatego, że ona jest w stanie go „przejrzeć”? Czy przypomina mu o jakimś wydarzeniu z przeszłości? Czy dlatego, że boi się, że nie powstrzyma przed nią swojej żądzy? 


To niedopowiedzenie w ich relacjach jest bodajże największym atutem filmu. Co więcej, jest dla nas kluczem do zrozumienia problemu Brandona. A nie jest nim bynajmniej seksoholizm. Ten film mógłby równie dobrze traktować o alkoholizmie czy narkomanii, o każdym innym uzależnieniu (może poza papierosami, bo to inna bajka). Problemem Brandona jest bowiem lęk przed bliskością, niemożność angażowania się w relacje uczuciowe. Seks jest dla niego sposobem zabijania w sobie emocji. Podobnie jak dla Sissy samookaleczenie się. Widz czuje, że źródła tych nawyków tkwią w ich dzieciństwie, a myśl o traumie jakiej musieli wtedy zaznać (molestowanie? kazirodztwo? jakaś inna krzywda z rąk rodziców?) podsycana jest brawurowo przez sceny, w których między Sissy a Brandonem pojawia się cielesna bliskość. To, co wydarzyło się w przeszłości sprawia, że dziś dla Brandona miłość i seks nie idą w parze. Brandon nie chce uczuć w swoim życiu, a Sissy wręcz odwrotnie – łaknie choćby chwili zainteresowania. Ten konflikt musi skończyć się tragedią…


Wstyd składa się z wielu wymownych scen. A może nawet tylko z takich? Trudno nie wzruszyć się, kiedy Sissy śpiewa New York, New York, obarczając miasto winą za to, jakim jest człowiekiem. Trudno nie współczuć Brandonowi, kiedy świadom, że sięgnął dna i upodlił się do granic wstydu, prosi się o wymierzenie kary, na którą w swoim mniemaniu zasługuje. Trudno nie zastanawiać się nad tym, dlaczego z takim upodobaniem operator pokazuje nam bohaterów rozmawiających tyłem. Mistrzostwem jest jednak spięcie filmu klamrą w postaci scen w metrze, w którym zarówno na początku jak i na końcu filmu Brandon spotyka tę samą kobietę. Z tymże jego zachowanie w stosunku do niej jest w dwóch tych scenach różne. A może jednak to tylko pozory? Otwarte zakończenie daje miejsce naszej interpretacji. Czy człowiek jest w stanie wyzwolić się ze szponów nałogu kiedy widzi, że krzywdzi nim nie tylko siebie, ale i innych? Czy chorym człowiekiem coś jest w stanie tak bardzo potrząsnąć? Reżyser zostawia nas z nadzieją, że może tak być. Co zrobił Brandon dalej ze swoim życiem? Odpowiedź zależy od naszej wiary w człowieka.

Carrey Mulligan jest moim zdaniem nie tylko dodatkiem do Fassbendera, ale równorzędną dla niego partnerką
Wstyd nie ma słabych momentów. To świetnie pomyślana i zagrana historia. Fassbender oddaje się Brandonowi w całości, Mulligan wchodzi na szczyty swojej wrażliwości. Oboje są prawdziwi i przejmujący w tym, co pokazują na ekranie. Na klasę Wstydu pracują też znakomite zdjęcia oraz muzyka. A seks? Czy nie ma go na ekranie za dużo? Moim zdaniem nie. Film na pewno nie ociera się o pornografię. Choć oczywiście Fassbender przechadza się przed naszym nosem jak go pan Bóg stworzył, a jego kochanki prężą się na wszystkie strony, seks nie jest sednem tego filmu. Reżyser nie chce nas ani zniesmaczyć, ani podniecić. Wyjątkowo wulgarna jest tylko jedna scena, stanowiąca wręcz moment kulminacyjny Wstydu. I wstydu Brandona. I naszego zdaje się także, a czyż nie to właśnie chciał osiągnąć reżyser? Ale choć wielu będzie się ta scena nie podobać, ja jej będę bronić, bo jest potrzebna, by lepiej pokazać klęskę bohatera. Poza tym, trudno mówić o seksie nie pokazując go. A McQueen pokazuje go akurat tyle, ile konieczne w tym wypadku.

Wstyd wydaje mi się być jednym z najważniejszych filmów traktujących o problemach współczesności. Jednym z najbardziej autentycznych. Chyba już wszedł do kanonu filmów, powiedzmy ostatniego dziesięciolecia, które znaczą coś więcej niż dobrą rozrywkę. To obraz, który warto obejrzeć, by stanąć oko w oko z wcale nie odosobnionymi problemami. O tym filmie, jak czuję, będzie się mówić przez długie lata. Czy więc „wstyd nie znać”? Może nie wstyd, ale duża strata.

Moja ocena filmu to 9/10


8.05.2012

Szkarłatny płatek i biały (Michel Faber, 2002)


Szkarłatny płatek i biały to książka, która zawładnie Waszym czasem na kilkanaście dni. 850 stron początkowo przeraża, ale wydaje się być obietnicą fascynującej podróży w przeszłość, do drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Warto podjąć to wyzwanie, bo takiego obrazu wiktoriańskiego Londynu, który wyłania się z tej powieści, nie znajdziemy u tworzących ówcześnie sióstr Bronte czy Dickensa. Wtedy szanującym się pisarzom pisać o ciemnych zakamarkach miasta i dusz ludzi je zamieszkujących, pisać nie wypadało. W XXI wieku to co innego. Michael Faber nie musiał stosować żadnych ograniczeń. Jego Londyn to miasto prawdziwej rozpusty. Zderzenie świata próżniaczej klasy wyższej ze światem nędzarzy i prostytutek. W tym mieście ludzie kierują się swoimi żądzami i obsesjami. To miejsce nie jest ani piękne, ani przyjazne, nie jest miastem z przewodnika.

W pierwszym rzędzie, ta napisana z rozmachem powieść, to historia młodej prostytutki, Sugar, do której pewnego dnia uśmiecha się szczęście: oczarowany nią, a przede wszystkim jej nadzwyczajnym intelektem, William Rackham, właściciel fabryki perfum, odmienia jej nieciekawy los. Najpierw wyciąga ją z domu publicznego pani Castaway, de facto jej rodzonej matki, którego jest niejako „znakiem firmowym” i daje własne mieszkanie, a po jakimś czasie zatrudnia ją jako guwernantkę swej kilkuletniej córki. Możnaby więc tę powieść odczytywać po prostu jako pocieszającą historię o tym, że los potrafi się cudownie odmienić. Coś w rodzaju „od pucybuta do milionera”. Ale po pierwsze, życie Sugar w rezydencji Williama wcale nie jest usłane różami, a po drugie Faber podejmuje zbyt wiele innych interesujących tematów, by traktować jego debiut powieściopisarski (wcześniej pisał opowiadania) tak powierzchownie. Co autora interesuje znacznie bardziej to religia (od obłąkańczego fanatyzmu do jej negacji), kwestia moralności, pożądania, seksualności, a nader szczególnie wzajemne relacje w jakie wchodzą z sobą te zjawiska.

Przybliża nam je za pomocą galerii oryginalnych postaci, spośród których wymienić należy przede wszystkim: Agnes – chorą umysłowo żonę Williama, mającą obsesję na punkcie wiary, Henry’ego – brata Williama, rozdartego miedzy pożądaniem a duchownym powołaniem, panią Fox – sfrustrowaną erotycznie kobietę, która sprowadza prostytutki na lepszą drogę, ale jednocześnie sama pragnie zaznać namiętności u boku Henry’ego. Poznajemy też Ashwella i Bodleya – rozpustnych przyjaciół Williama, piszących obrazoburcze książki….W końcu istotnym bohaterem jest sam William, znudzony swoim życiem, chorą żoną, obowiązkami zawodowymi, szukający ucieczki od domowych spraw w ramionach prostytutek. One same też są ważnymi bohaterkami – w większości bezrefleksyjnie wykonują swoją pracę, nie mając żadnych ambicji, przyjmując swój los za z góry przesądzony. 

Jest to też w pewnym stopniu książka o seksie, jego mocy, o tym, co można dzięki niemu osiągnąć i o tym, że jest on ogromną pokusą, zwłaszcza, że rządzą nami popędy. Siłą rzeczy pojawiają się tu więc stosowne opisy. Są one dość naturalistyczne, nieszczególnie metaforyczne, ale też nie wulgarne czy obrzydliwe. Co prawda, Faber nie przebiera w słowach, ale język jest dostosowany do czasów w których rozgrywa się akcja. Nie stroni jednakże od opisywania czynności fizjologicznych w sposób jak najbardziej dosłowny czy od nazywania wprost intymnych części ciała. Ta książka jest więc w pewnym sensie odważna, ale raczej nie dlatego, że w ogóle podejmuje takie kwestie, lecz dlatego, że przyzwyczajeni jesteśmy raczej do innego sposobu przedstawienia czasów wiktoriańskich.


To, bez czego pewnie nie byłoby nad Szkarłatnym płatkiem i białym tylu zachwytów to jednak przede wszystkim szczególny rodzaj narracji – wszechwiedzący narrator (a właściwie narratorka) zwraca się bezpośrednio do czytelnika wprowadzając go w świat przedstawiony używając słów, które mają pobudzić jego wyobraźnię ażeby poczuć, że jest w samym środku opisywanych wydarzeń. Dla przykładu:

Możesz już wyjść z ukrycia. Rozgość się, bo w pokoju zapadł całkowity mrok, który będzie tu panował aż do świtu. Jeżeli chcesz, możesz nawet zaryzykować i położyć się obok Caroline, która zapomina o Bożym świecie, gdy śpi, i nie zauważy twojej obecności – o ile tylko zdołasz się powstrzymać i nie dotkniesz jej.

Jesteśmy przez narratora prowadzeni za rękę, a to zacieśnia nasz kontakt ze światem przedstawionym. Czujemy się podglądaczami obserwującymi mieszkańców Londynu z odrobiną wyższości, bo narrator wpaja nam, że właściwie nikt tu nie jest kryształowo czysty. Największe jednak na mnie wrażenie zrobiło przyrównanie naszej relacji z ową książką do relacji…no właśnie:

A przecież nie wybrałeś mnie na chybił trafił. Wzbudziłam w tobie pewne oczekiwania. Nie wstydź się: miałeś nadzieję, że spełnię wszystkie twoje pragnienia, do których boisz się przyznać, a w najgorszym wypadku zapewnię ci dobrą zabawę. Teraz wahasz się, ciągle mnie obmacujesz, ale masz ochotę wypuścić mnie z rąk. Kiedy po raz pierwszy mnie dotknąłeś, nie od razu się zorientowałeś, jaka jestem duża. Nie przypuszczałeś także, że tak szybko i głęboko cię zainteresuję. 

Bardzo zaskakuje zakończenie, zwłaszcza, że na końcowych kartach powieści atmosfera robi się coraz gęstsza, akcja zdecydowanie przyspiesza, a sprawy przyjmują nieprzewidywalny obrót, naturalne jest więc, że chce się pochłonąć następne strony jak najszybciej, by dowiedzieć się jak to wszystko się skończy. A finał nie daje niestety tych odpowiedzi. Z drugiej strony, mimo iż otwarte zakończenie daje poczucie niedosytu, lepsze jest chyba od zakończenia ckliwego lub od najprostszego rozwiązania, za którym szedłby jakiś podnoszący na duchu morał. Zamiast kończyć happy endem albo odwrotnie, gorzkim endem, pozostawiono dalszy los bohaterów w sferze niedomówień, dając możliwość interpretacji czytelnikowi, co raczej rzadko spotykane jest w literaturze. Ale dla tych którzy nie wyobrażają sobie życia w takiej niewiedzy Faber wydał Jabłko, tom opowiadań, w których śledzimy dalsze losy kilku bohaterów Szkarłatnego płatka…

Bardzo polecam Wam tę powieść. Mocno wciąga. Jeśli lubicie dłuższe wyprawy w świat fikcji to powinno się wam spodobać, a czas spędzony z bohaterami nie będzie stracony. Ta pozycja to nie tylko rozrywka, ale przede wszystkim inne spojrzenie na czasy wiktoriańskie, które być może rzeczywiście nie były wcale mniej grzeszne od dzisiejszych. A może nawet  były bardziej?  


Moja ocena to 8/10.


P.S. BBC oczywiście zdążyło już (tzn. w 2011 roku) nakręcić miniserial na podstawie bestsellera Fabera. W roli Sugar obsadzono Romolę Garai, którą uważam za całkiem dobrą aktorkę, ale jakoś nie pasuje mi fizycznie do tej postaci. Mam więc powód (czyli sprawdzenie jak wypadła), by ten czteroodcinkowy serial kiedyś obejrzeć. Produkcja wydaje się być tym bardziej ciekawa, że w panią Castaway (burdelmamę, można rzec) wciela się zapomniana trochę Gillian Anderson. Tymczasem również Hollywood bierze się za prozę australijskiego pisarza (tak, co ciekawe, Faber jest Australijczykiem). Jeszcze w tym roku swoją premierę ma mieć Pod skórą, film na podstawie książki o tym samym tytule. Główną rolę powierzono Scarlett Johansson, aktorce, którą bardzo lubię, więc nie pozostaje mi nic innego jak zdobyć książkę, przeczytać (choć trochę się obawiam, bo to  ponoć science-fiction) i czekać na film. 

4.05.2012

Przed wschodem słońca (1995)/Przed zachodem słońca (2004), reż. R. Linklater


Co to znaczy zakochać się w filmie! Zdarza mi się czasami takie uczucie, z rzadka, co prawda, ale to dlatego, że zasłużyć na moją miłość nie jest łatwo. Zakochana jestem np. w 500 dniach miłości, w Między słowami czy w Śniadaniu u Tiffany’ego. Mianownik wspólny dla tych filmów to romantyzm. Nie tyle miłość, co jakiś romantyczny duch unoszący się nad tymi historiami. Romantyczną historię na dwa filmy rozpisał również  amerykański reżyser Richard Linklater i skradł moje serce, a jego Przed wschodemi Przed zachodem słońca stawiam w tej chwili w jednym rzędzie z wyżej wymienionymi filmami. A nie spodziewałabym się, bo w rzeczonym dyptyku gra znienawidzony przeze mnie (zasadniczo bez konkretnego powodu, raczej chyba z powodu wyrazu twarzy – wiem, słaby argument) Ethan Hawke. Z jego powodu przed tymi dwoma filmami długo się wzbraniałam, napotykając jednocześnie regularnie pieśni pochwalne pod ich adresem i polecenia z wielu stron, że jeśli szukam niebanalnego, kameralnego, romantycznego filmu, to te dwa są właśnie dla mnie. No, ale ten Hawke nieszczęsny stał mi na drodze. Aż w końcu pewnego dnia postanowiłam rzucić uprzedzenia w kąt i zaryzykować oglądanie twarzy tegoż aktora z nadzieją, że jednak się opłaci. Gdyby przez przypadek aktor mnie teraz czytał (byłby to duży przypadek, warunkowany w dodatku znajomością polskiego), to chciałam go z miejsca tego przeprosić – zupełnie, ale to zupełnie mi w obu filmach nie przeszkadzał. Co więcej, nawet mi się podobał, i to bardzo, tzn. niekoniecznie z wyglądu, ale pod względem gry i owszem. Ba, nawet będąc na miejscu francuskiej studentki Celine, którą poznaje w pociągu, a którą gra urocza, fenomenalna, piękna, zabawna i co tam jeszcze chcecie, Julie Delpy, na jej miejscu również bym się w nim zakochała. 




Ja jestem orędowniczką tezy o istnieniu Przeznaczenia, generalnie zakładam, że wszystko co mi się przydarza zostało wcześniej gdzieś zapisane (mówi się, że w gwiazdach, ale nie mam co do tego pewności) i po prostu tak ma być. Trudno pisać o tym teoretyzując, a nie chciałabym wyciągać na wierzch mojej biografii, ale chodzi mi mniej więcej o to, że jeśli akurat zastanawiamy się jak pożytecznie spędzić wakacje, a trafiamy akurat nie ciekawą propozycję wolontariatu, to nie ma się co wahać tylko od razu zgłosić chęć udziału, bo los nam nie zesłał tej informacji przez przypadek. A co z takiej historii może wyniknąć, to już wiedzą nieliczni wtajemniczeni odwiedzający mój blog. Teraz pytanie, jak to się ma do filmów, o których mam zamiar pisać. Otóż, nasi bohaterowie trafiają na siebie przypadkiem, w pociągu do Wiednia. W tym wypadku nie chodzi o to, że akurat wybrali ten a nie inny pociąg, a bardziej o to, że poznają się dzięki głośnemu niemieckiemu małżeństwu, którego zachowanie było na tyle denerwujące, że Celine postanowiła się przesiąść i tym sposobem trafia na Jesse’a czyli Hawke’a. Niemcy na pewno nie znaleźli się w tym przedziale przez przypadek. A więc tych dwoje po prostu musiało na siebie trafić, bo jest to niezwykle dopasowana para. Jeśli szukacie wzoru filmowego związku bohaterów, między którymi występuje na ekranie ta słynna i nieuchwytna w opisie chemia to macie tu taką parę. Ale o tym za chwilę.

O tych dwóch filmach (które jak warto nadmienić się uzupełniają, tzn. drugi jest kontynuacją pierwszego i raczej nie ma większego sensu oglądanie go bez znajomości jedynki) można napisać od razu to samo, bo trzymają one ten sam, wysoki poziom i dwójka dorównuje poprzednikowi we wszystkim, co naprawdę zasługuje na podkreślenie, bo w świecie sequeli to chyba jednak rzadkość. Ja jednak poświęcę każdemu kilka słów z osobna.

Przede wszystkim filmów tych nie określałabym mianem romansów czy melodramatów. To obrazy, w których nie sama miłość, która niewątpliwie rodzi się między nie do końca skłonnymi to przyznać bohaterami, jest najważniejsza. Słoneczny dyptyk Linklatera to hołd dla rozmowy. Film o radości, jaka może płynąć z przypadkowego spotkania (ale myślę, że można tę radość znaleźć w tak naprawdę każdym spotkaniu) dwóch osób, które od razu znajdują ze sobą wspólny język. Sami z pewnością wiecie jak to jest, trafić na kogoś przypadkiem i przekonać się, że jesteśmy w stanie rozmawiać z tą osobą jakbyśmy ją znali od dawna. O takim uczuciu jest ten film. I o wzajemnej fascynacji, która rodzi się właśnie podczas rozmowy. A wiec rozmowa jest głównym wyróżnikiem tych filmów, co przywodzi na myśl filmy Woody’ego Allena, w których przecież mówi się i mówi przez cały czas i to szybko. Jest to szalenie fascynujące, że właściwie z każdej naszej rozmowy można by uczynić film. Oczywiście, nie wszyscy lubią takie „gadane” filmy, w których nic się nie dzieje i na takich filmach się śmiertelnie nudzą. Ale ich siłą jest nasza skłonność do podglądactwa. Są bowiem tacy, którzy uwielbiają słuchać ludzkich historii (i to z naciskiem na słuchać – moim zdaniem słuchanie bezpośrednio zainteresowanych jest o wiele ciekawsze od czytania o nich) i dla nich powstają na całe szczęście takie właśnie filmy (choć ubolewam, że jest ich mało – możecie polecić podobne).


W Przed wschodem słońca bohaterowie rozmawiają najpierw w pociągu a potem wędrując po Wiedniu. Tam bowiem wysiada Jesse, namawiając do tego też Celine, której tak dobrze się z nim gawędziło, że postanawia ulec i spędzić z nim całą noc na dalszej dyskusji. Jakim cudem ta dyskusja nas nie nuży? Otóż po pierwsze, bohaterowie się przemieszczają, a na swojej drodze co i rusz spotykają ciekawych ludzi: a to uliczny poeta napisze dla nich wiersz na zamówienie, a to powróży im wróżka, a to wpadną do pubu po darmowe wino…Trzeba przyznać, że te epizodyczne postaci to bardzo ożywcze elementy filmu. Scenarzyści zadbali, żeby na ekranie nie było monotonnie. A same dialogi? To filozoficzno-egzystencjalne dysputy dwójki intelektualistów pomieszane z wymianą anegdot, które nie mają być w zamiarze zabawne – one naprawdę są zabawne. Delpy i Hawke tchną w te dialogi życie. Rozmawiają z autentyczną pasją i zaangażowaniem, zupełnie nie ma się wrażenia, że grają. Wręcz odwrotnie, czasami można mieć wrażenie że improwizują, jak np. gdy w restauracji bawią się w odgrywanie scenek dzwonienia do przyjaciół, w których wyjawiają swoje prawdziwe uczucia względem siebie – to z resztą jedna z najlepszych scen w filmie (choć mogłabym takich wskazać jeszcze z tuzin). Te rozmowy nie są pretensjonalne, a bohaterowie nie są bynajmniej zadufanymi w sobie mądralami. W tej części to młodzi, pełni energii ludzie, chcący jak najwięcej w swoim życiu przeżyć (Jesse jest właśnie w trakcie samotnej podróży po Europie), otwarci na nowe doświadczenia, z głowami pełnymi marzeń i planów, w końcu idealistycznie podchodzący do życia. Ale są też romantyczni, wrażliwi i tęsknią za prawdziwą miłością. Naprawdę nie wyobrażam sobie, że można ich nie polubić. Oni są wręcz stworzeni by się w nich zakochać.

Wydaje się nieprawdopodobne, że ta historia mogłaby mieć miejsce, a jednak jestem przekonana, że gdzieś komuś się musiała przydarzyć. I nadal jeszcze może. I w tę naszą tęsknotę za takim właśnie spotkaniem z Przeznaczeniem celuje pierwszy film Linklatera. Historia to tym bardziej niekonwencjonalna, że ani nie ma w tym filmie seksu, ani happy endu – czyli dwóch obowiązkowych elementów większości filmów o miłości. Jest za to otwarte zakończenie – Celine i Jesse postanawiają się spotkać w tym samym miejscu za pół roku. Ale czy do tego dojdzie? Na koniec jeszcze czarująca sekwencja zdjęć miejsc, które odwiedzili nasi bohaterowie, ale sfilmowanych za dnia (to też dosyć allenowskie) i możemy przejść do części drugiej.



A ta w niczym nie ustępuje poprzedniczce. Akcja filmu dzieje się po upływie dziewięciu lat od pierwszego spotkania. Celine pojawia się na promocji książki Jesse’a w Paryżu. Bo Jesse tamto ich spotkanie postanowił utrwalić na kartach powieści, co jest świetnym punktem wyjścia właśnie dla tej rozmowy po latach. Przed zachodem słońca jest więc sentymentalnym powrotem do tamtej nocy i znowu filmem o spotkaniu i tęsknocie, tym razem za tym, co zostało utracone, za tym jak mogłoby wyglądać teraz życie Celine i Jesse’a gdyby doszło do planowanego wtedy spotkania (przepraszam za spoiler). Ta część i ta rozmowa (dziejąca się w czasie rzeczywistym) naznaczone są już prozą życia. Bohaterowie są mądrzejsi, bardziej doświadczeni, oboje są „kimś”, ale nie tryskają już młodzieńczym entuzjazmem. Teraz raczej cechuje ich cynizm wynikły z brutalnego starcia z rzeczywistością. Opowiadają sobie o swoim życiu, porażkach, sukcesach, radościach i smutkach. Ten film to już opowieść słodko-gorzka, ale nadal urzekająca klimatem. Tym razem aktorzy powiększyli swoją w tym rolę. Julie Delpy napisała ponad 40 stron dialogów, a także piosenki, które śpiewa na ekranie i przy okazji uaktywniła gen neurotyczki w swojej bohaterce. Współtwórcą scenariusza obok samego reżysera i Kim Krizan, jest także Ethan Hawke, a cała czwórka dostała w 2005 roku za swoją pracę nominację do Oscara. Film kończy się znów zagadkowo, wielkim niedopowiedzeniem zostawiając miejsce na naszą interpretację. Ale wszystko wskazuje, że nasze wątpliwości co do dalszych losów Celine i Jesse’a zostaną wkrótce rozwiane, bo Ethan Hawke zdradził jakiś czas temu, że cała ekipa przymierza się do kontynuacja serii.

Tym, którzy jeszcze nie widzieli tego, póki co, dyptyku (w sumie mało znanego), ogromnie go polecam. To miód na serce romantyków i melancholików, ale też każdego ceniącego sobie dobre kino widza. To jedne z tych filmów, o których mówi się, że czuć w nich prawdziwą magię kina.
Moja ocena obydwu filmów to 9/10.