4.05.2012

Przed wschodem słońca (1995)/Przed zachodem słońca (2004), reż. R. Linklater


Co to znaczy zakochać się w filmie! Zdarza mi się czasami takie uczucie, z rzadka, co prawda, ale to dlatego, że zasłużyć na moją miłość nie jest łatwo. Zakochana jestem np. w 500 dniach miłości, w Między słowami czy w Śniadaniu u Tiffany’ego. Mianownik wspólny dla tych filmów to romantyzm. Nie tyle miłość, co jakiś romantyczny duch unoszący się nad tymi historiami. Romantyczną historię na dwa filmy rozpisał również  amerykański reżyser Richard Linklater i skradł moje serce, a jego Przed wschodemi Przed zachodem słońca stawiam w tej chwili w jednym rzędzie z wyżej wymienionymi filmami. A nie spodziewałabym się, bo w rzeczonym dyptyku gra znienawidzony przeze mnie (zasadniczo bez konkretnego powodu, raczej chyba z powodu wyrazu twarzy – wiem, słaby argument) Ethan Hawke. Z jego powodu przed tymi dwoma filmami długo się wzbraniałam, napotykając jednocześnie regularnie pieśni pochwalne pod ich adresem i polecenia z wielu stron, że jeśli szukam niebanalnego, kameralnego, romantycznego filmu, to te dwa są właśnie dla mnie. No, ale ten Hawke nieszczęsny stał mi na drodze. Aż w końcu pewnego dnia postanowiłam rzucić uprzedzenia w kąt i zaryzykować oglądanie twarzy tegoż aktora z nadzieją, że jednak się opłaci. Gdyby przez przypadek aktor mnie teraz czytał (byłby to duży przypadek, warunkowany w dodatku znajomością polskiego), to chciałam go z miejsca tego przeprosić – zupełnie, ale to zupełnie mi w obu filmach nie przeszkadzał. Co więcej, nawet mi się podobał, i to bardzo, tzn. niekoniecznie z wyglądu, ale pod względem gry i owszem. Ba, nawet będąc na miejscu francuskiej studentki Celine, którą poznaje w pociągu, a którą gra urocza, fenomenalna, piękna, zabawna i co tam jeszcze chcecie, Julie Delpy, na jej miejscu również bym się w nim zakochała. 




Ja jestem orędowniczką tezy o istnieniu Przeznaczenia, generalnie zakładam, że wszystko co mi się przydarza zostało wcześniej gdzieś zapisane (mówi się, że w gwiazdach, ale nie mam co do tego pewności) i po prostu tak ma być. Trudno pisać o tym teoretyzując, a nie chciałabym wyciągać na wierzch mojej biografii, ale chodzi mi mniej więcej o to, że jeśli akurat zastanawiamy się jak pożytecznie spędzić wakacje, a trafiamy akurat nie ciekawą propozycję wolontariatu, to nie ma się co wahać tylko od razu zgłosić chęć udziału, bo los nam nie zesłał tej informacji przez przypadek. A co z takiej historii może wyniknąć, to już wiedzą nieliczni wtajemniczeni odwiedzający mój blog. Teraz pytanie, jak to się ma do filmów, o których mam zamiar pisać. Otóż, nasi bohaterowie trafiają na siebie przypadkiem, w pociągu do Wiednia. W tym wypadku nie chodzi o to, że akurat wybrali ten a nie inny pociąg, a bardziej o to, że poznają się dzięki głośnemu niemieckiemu małżeństwu, którego zachowanie było na tyle denerwujące, że Celine postanowiła się przesiąść i tym sposobem trafia na Jesse’a czyli Hawke’a. Niemcy na pewno nie znaleźli się w tym przedziale przez przypadek. A więc tych dwoje po prostu musiało na siebie trafić, bo jest to niezwykle dopasowana para. Jeśli szukacie wzoru filmowego związku bohaterów, między którymi występuje na ekranie ta słynna i nieuchwytna w opisie chemia to macie tu taką parę. Ale o tym za chwilę.

O tych dwóch filmach (które jak warto nadmienić się uzupełniają, tzn. drugi jest kontynuacją pierwszego i raczej nie ma większego sensu oglądanie go bez znajomości jedynki) można napisać od razu to samo, bo trzymają one ten sam, wysoki poziom i dwójka dorównuje poprzednikowi we wszystkim, co naprawdę zasługuje na podkreślenie, bo w świecie sequeli to chyba jednak rzadkość. Ja jednak poświęcę każdemu kilka słów z osobna.

Przede wszystkim filmów tych nie określałabym mianem romansów czy melodramatów. To obrazy, w których nie sama miłość, która niewątpliwie rodzi się między nie do końca skłonnymi to przyznać bohaterami, jest najważniejsza. Słoneczny dyptyk Linklatera to hołd dla rozmowy. Film o radości, jaka może płynąć z przypadkowego spotkania (ale myślę, że można tę radość znaleźć w tak naprawdę każdym spotkaniu) dwóch osób, które od razu znajdują ze sobą wspólny język. Sami z pewnością wiecie jak to jest, trafić na kogoś przypadkiem i przekonać się, że jesteśmy w stanie rozmawiać z tą osobą jakbyśmy ją znali od dawna. O takim uczuciu jest ten film. I o wzajemnej fascynacji, która rodzi się właśnie podczas rozmowy. A wiec rozmowa jest głównym wyróżnikiem tych filmów, co przywodzi na myśl filmy Woody’ego Allena, w których przecież mówi się i mówi przez cały czas i to szybko. Jest to szalenie fascynujące, że właściwie z każdej naszej rozmowy można by uczynić film. Oczywiście, nie wszyscy lubią takie „gadane” filmy, w których nic się nie dzieje i na takich filmach się śmiertelnie nudzą. Ale ich siłą jest nasza skłonność do podglądactwa. Są bowiem tacy, którzy uwielbiają słuchać ludzkich historii (i to z naciskiem na słuchać – moim zdaniem słuchanie bezpośrednio zainteresowanych jest o wiele ciekawsze od czytania o nich) i dla nich powstają na całe szczęście takie właśnie filmy (choć ubolewam, że jest ich mało – możecie polecić podobne).


W Przed wschodem słońca bohaterowie rozmawiają najpierw w pociągu a potem wędrując po Wiedniu. Tam bowiem wysiada Jesse, namawiając do tego też Celine, której tak dobrze się z nim gawędziło, że postanawia ulec i spędzić z nim całą noc na dalszej dyskusji. Jakim cudem ta dyskusja nas nie nuży? Otóż po pierwsze, bohaterowie się przemieszczają, a na swojej drodze co i rusz spotykają ciekawych ludzi: a to uliczny poeta napisze dla nich wiersz na zamówienie, a to powróży im wróżka, a to wpadną do pubu po darmowe wino…Trzeba przyznać, że te epizodyczne postaci to bardzo ożywcze elementy filmu. Scenarzyści zadbali, żeby na ekranie nie było monotonnie. A same dialogi? To filozoficzno-egzystencjalne dysputy dwójki intelektualistów pomieszane z wymianą anegdot, które nie mają być w zamiarze zabawne – one naprawdę są zabawne. Delpy i Hawke tchną w te dialogi życie. Rozmawiają z autentyczną pasją i zaangażowaniem, zupełnie nie ma się wrażenia, że grają. Wręcz odwrotnie, czasami można mieć wrażenie że improwizują, jak np. gdy w restauracji bawią się w odgrywanie scenek dzwonienia do przyjaciół, w których wyjawiają swoje prawdziwe uczucia względem siebie – to z resztą jedna z najlepszych scen w filmie (choć mogłabym takich wskazać jeszcze z tuzin). Te rozmowy nie są pretensjonalne, a bohaterowie nie są bynajmniej zadufanymi w sobie mądralami. W tej części to młodzi, pełni energii ludzie, chcący jak najwięcej w swoim życiu przeżyć (Jesse jest właśnie w trakcie samotnej podróży po Europie), otwarci na nowe doświadczenia, z głowami pełnymi marzeń i planów, w końcu idealistycznie podchodzący do życia. Ale są też romantyczni, wrażliwi i tęsknią za prawdziwą miłością. Naprawdę nie wyobrażam sobie, że można ich nie polubić. Oni są wręcz stworzeni by się w nich zakochać.

Wydaje się nieprawdopodobne, że ta historia mogłaby mieć miejsce, a jednak jestem przekonana, że gdzieś komuś się musiała przydarzyć. I nadal jeszcze może. I w tę naszą tęsknotę za takim właśnie spotkaniem z Przeznaczeniem celuje pierwszy film Linklatera. Historia to tym bardziej niekonwencjonalna, że ani nie ma w tym filmie seksu, ani happy endu – czyli dwóch obowiązkowych elementów większości filmów o miłości. Jest za to otwarte zakończenie – Celine i Jesse postanawiają się spotkać w tym samym miejscu za pół roku. Ale czy do tego dojdzie? Na koniec jeszcze czarująca sekwencja zdjęć miejsc, które odwiedzili nasi bohaterowie, ale sfilmowanych za dnia (to też dosyć allenowskie) i możemy przejść do części drugiej.



A ta w niczym nie ustępuje poprzedniczce. Akcja filmu dzieje się po upływie dziewięciu lat od pierwszego spotkania. Celine pojawia się na promocji książki Jesse’a w Paryżu. Bo Jesse tamto ich spotkanie postanowił utrwalić na kartach powieści, co jest świetnym punktem wyjścia właśnie dla tej rozmowy po latach. Przed zachodem słońca jest więc sentymentalnym powrotem do tamtej nocy i znowu filmem o spotkaniu i tęsknocie, tym razem za tym, co zostało utracone, za tym jak mogłoby wyglądać teraz życie Celine i Jesse’a gdyby doszło do planowanego wtedy spotkania (przepraszam za spoiler). Ta część i ta rozmowa (dziejąca się w czasie rzeczywistym) naznaczone są już prozą życia. Bohaterowie są mądrzejsi, bardziej doświadczeni, oboje są „kimś”, ale nie tryskają już młodzieńczym entuzjazmem. Teraz raczej cechuje ich cynizm wynikły z brutalnego starcia z rzeczywistością. Opowiadają sobie o swoim życiu, porażkach, sukcesach, radościach i smutkach. Ten film to już opowieść słodko-gorzka, ale nadal urzekająca klimatem. Tym razem aktorzy powiększyli swoją w tym rolę. Julie Delpy napisała ponad 40 stron dialogów, a także piosenki, które śpiewa na ekranie i przy okazji uaktywniła gen neurotyczki w swojej bohaterce. Współtwórcą scenariusza obok samego reżysera i Kim Krizan, jest także Ethan Hawke, a cała czwórka dostała w 2005 roku za swoją pracę nominację do Oscara. Film kończy się znów zagadkowo, wielkim niedopowiedzeniem zostawiając miejsce na naszą interpretację. Ale wszystko wskazuje, że nasze wątpliwości co do dalszych losów Celine i Jesse’a zostaną wkrótce rozwiane, bo Ethan Hawke zdradził jakiś czas temu, że cała ekipa przymierza się do kontynuacja serii.

Tym, którzy jeszcze nie widzieli tego, póki co, dyptyku (w sumie mało znanego), ogromnie go polecam. To miód na serce romantyków i melancholików, ale też każdego ceniącego sobie dobre kino widza. To jedne z tych filmów, o których mówi się, że czuć w nich prawdziwą magię kina.
Moja ocena obydwu filmów to 9/10.

9 komentarzy:

  1. Nie jestem romantyczką, nie lubie Sniadania u Tiffaniego, Przed zachodem słońca podobał mi się wyjatkowo. Niebanalny jest ten film!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytałam właśnie Twoją recenzję. Piszesz, że sequel jest lepszy od jedynki. Ja mam odwrotnie, chyba dlatego, że po prostu jedynkę obejrzałam pierwszą i była to tak niebywale miła niespodzianka. Wydaje mi się zresztą że te dwa filmy należałoby rozpatrywać jedynie łącznie, jako całość.
      P.S. czyżbym trafiła na fankę Marylin Monroe?

      Usuń
    2. Ja odwrotnie; najpierw widziałam 2, później 1 ( w takiej kolejności mądra tv zaserwowała widzom). Mało tego jak oglądałam "przed zachodem" nie miałam bladego pojęcia o istnieniu tego pierwszego. Powiem tak 1. przewidywalna, 2. znacznie bardziej intrygująca, zaskakująca i ten niebanalny koniec ...
      PS. Marilyn owszem, ale jako Norma Jeane, jako kobieta; filmy z MM to zupełnie nie moja bajka (może oprócz kilku). Pozdrawiam :)

      Usuń
    3. Cóż, ja obejrzałam zaledwie 5 filmów z MM, z czego za najlepszy uważam Pół żartem, pół serio (nie dość że chyba jej najlepsza rola to i jedna z najlepszych komedii ever). Ona niestety nie grała w filmach zbyt wysokich lotów, nie trafiają one także w moje gusta, ale z tych jej ważniejszych filmów chciałabym obejrzeć jeszcze Przystanek autobusowy i Księcia i aktoreczkę. MM tak jak Ciebie, tak i mnie fascynuje przede wszystkim jako osoba. Przeczytałam właśnie cały Twój blog (bardzo mi się podoba) i zazdroszczę tylu przeczytanych pozycji na temat Marilyn - najbardziej zazdroszczę Blondynki i biografii Spoto. Ja czytała biografię Mailera, Ostatnie seanse, posiadam też Fragmenty - najważniejsza i najpiękniej wydana książka w mojej biblioteczce;) Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Bardzo mi się podobała Twoja recenzja [brawo!].
    Filmy to doskonałe historie o ludziach i uczuciach. Siłą tego filmu jest urok ich niebanalnych rozmów. Sama podróżuje z plecakiem po Europie (kocham tanie loty) i zdarzało mi się spotkać niesamowitych ludzi i usłyszeć podobne historię. Warto chwytać nadarzające się okazję:)
    Polecam wszystkim, którzy jeszcze nie widzieli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję :) zazdroszczę tych podróży, trzeba mieć odwagę ;)

      Usuń
  3. Świetna recenzja :) Choć jako wtajemniczona i bez niej domyśliłabym się, dlaczego ten dyptyk tak Ci się spodobał ;)
    Ja o tych filmach kiedyś słyszałam, ale za mało, by mnie wtedy zainteresowały. No a teraz wpisuję je na listę "do natychmiastowego obejrzenia jak tylko zaczną się wakacje". Zaintrygowałaś mnie głównie tym, że stawiasz je w jednym rzędzie z Między słowami, od dawna marzy mi się film w tym klimacie, a tu zapowiadają się nawet dwa :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, no moja historia z Przeznaczeniem jest mniej romantyczna ;) Obejrzyj koniecznie, Tobie też się spodoba. Może nie jest to Między słowami 2, ale obydwa filmy są o niezwykłym braterstwie dusz ;)

      Usuń
  4. O, Ty też masz problem z Ethanem? Nie tylko mnie irytował? Chociaż jest tym aktorem, którego jeszcze mogę oglądać.

    Mój problem z owym dyptykiem jest innego kalibru. Moja koleżanka się zakochała i wpadła w jakiś trans romansowy, tworząc ze swojego związku jakieś misterium pełne kiczu, patosu i symboli. Na nieszczęście obwołała ten dyptyk jako filmy ich związku, zanim zdążyłam obejrzeć.

    To było x lat temu, a Ty swoją recenzją sprawiasz, że zapominam o tych nieszczęsnych tygodniach (związek na odległość bywa męczarnią dla miejscowych psiapsiółek) i ponownie przemyśleć sprawę. ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.