Trzy
siostry Bronte: Emily, najstarsza Charlotte i najmłodsza Anna stawiane są w
jednym szeregu z Jane Austen choć urodziły się już po jej śmierci. Nie da się
ich nie porównywać, tworzyły bowiem mniej więcej w tej samej epoce i są po dziś
dzień uważane za najwybitniejsze klasyczne pisarki angielskie. I skupiają zdaje
się te same rzesze fanów (czy raczej fanek w większości). Choć ich literatura
różni się diametralnie. Austen pisała głównie o skomplikowanych stosunkach
damsko-męskich, o ówczesnych konwenansach, które krytykowała, podobnie jak
krytykowała angielską klasę wyższą, z której sama pochodziła. Wszystko to z
odpowiednią dozą sarkazmu i ironii, której w zależności od tematu jest mniej
lub więcej. To sprawia, że nie traktuje się książek Austen śmiertelnie
poważnie. Tymczasem sprawa z siostrami Bronte ma się inaczej. Ubogie guwernantki
czynią swoimi bohaterkami kobiety im podobne, a więc o otwartych umysłach,
dążące do niezależności. Podejmują tematy ważniejsze niż zamążpójście, co każe
mi się zachwycić: Jak bardzo te kobiety musiały być nowoczesne i wyprzedzać
myśleniem swoją epokę! Skupiają się bardziej na mrocznych zakamarkach ludzkiej
duszy, wnikają głęboko w umysły swoich bohaterek, przedstawiając ich wahania
emocjonalne. Akcja Wichrowych Wzgórz czy Jane Eyre (tylko te najbardziej znane
powieści sióstr udało mi się na razie przeczytać, nad czym ubolewam, ale Villette już stoi na półce!) dzieje się
na spowitych mrokiem wrzosowiskach, w ponurych posiadłościach, gdzie dnie nie
upływają na ploteczkach przy herbatce, a wieczory na balach jak to obowiązkowo
ma miejsce u Austen. Ponadto ich powieści są utrzymane w gotyckim klimacie, a
więc jest w nich i groza, i większa lub mniejsza odrobina okrucieństwa. Nie
sądziłam, że do tego dojdzie, ale panny Bronte chwilowo wygrywają u mnie z Jane
Austen w kategorii powieści klasycznej napisanej przez kobietę. Ich światopogląd
i refleksja nad światem okazuje się być mi jakoś bliższa od tego, co chciała
nam przekazać panna Austen, do której sympatia niemniej w moim sercu nadal
pozostaje. Wchodzę jednak na chwilę w fazę „bronotomanictwa”…
Wszystko
za sprawą tego, że ostrzyłam sobie zęby na najnowszą ekranizację Jane Eyre, a
więc powieści najstarszej z sióstr, Charlotte. Żeby się dobrze przygotować do
seansu przeczytałam najpierw powieść. I po jej lekturze poczyniłam te wszystkie
powyższe refleksje na temat twórczości dwóch panien B. Film obejrzałam ledwie
parę dni temu i niestety wiele dobrego o nim napisać nie mogę. Nie chcę.
O
czym to jest, jeśli jest jeszcze ktoś taki kto nie wie? O osieroconej Jane,
która znajduje się na utrzymaniu pani Reed, wdowy po swoim wuju. Ani ciotka,
ani jej dzieci nie darzą sympatią dziewczynki (zresztą to mało powiedziane,
właściwie to jej nienawidzą, zadając jej wielu nieprzyjemności i na każdym
kroku podkreślając, że jest nic nie warta). W wieku 10 lat Jane zostaje wysłana
dla szkoły dla dziewcząt w Lowood, rzec by można, o zaostrzonym rygorze. Tam
dziewczynka odbiera solidne wykształcenie, a potem zostaje jeszcze na dwa lata
jako nauczycielka. W wieku 19 lat postanawia opuścić szkołę i trafia do
Thornfield Hall, posiadłości pana Rochestera, gdzie otrzymuje posadę
guwernantki znajdującej się pod jego opieką kilkuletniej Adelki. W Thornfield
Hall Jane odżywa, z pasją oddaje się pracy, a z dnia na dzień coraz bardziej
zakochuje się w panu Rochesterze. Podoba jej się w nim bynajmniej nie wygląd (jest
mężczyzną niezbyt przystojnym, ale Jane nie ma prawa być wybredna w tym
względzie, bo autorka również i ją pozbawiła urody), a to, że jest bodaj
pierwszym człowiekiem, który traktuje ją jak równą sobie (takie jest
przynajmniej moje wrażenie) i szuka w niej przyjaciółki. Na horyzoncie pojawia
się co prawda panna Ingram, piękna i dobrze urodzona, ale pan Rochester
oświadcza się właśnie Jane, a ta przyjmuje go ochoczo. W międzyczasie w domu
mają miejsce przykre incydenty. Generalnie od początku swojego pobytu tam Jane
ma wrażenie, że w domu straszy. W dzień i w nocy słychać krzyki, głośny,
przeraźliwy śmiech, a pewnego razu wybucha pożar w pokoju pana Rochestera,
któremu życie ocala nie kto inny jak ona sama, co wydaje się być zresztą
momentem przełomowym w jej relacjach z pracodawcą, kiedy to oboje sobie
uświadamiają, że mogą być dla siebie kimś więcej (co jest genialnie
przedstawione w filmie, to chyba jedyna scena, w której między tą parą widać
jakieś napięcie, i to od razu na wskroś erotyczne). W dniu ślubu
okazuje się że Rochester skrywa naprawdę straszną dla przyszłej panny młodej
tajemnicę. Ze ślubu nici, a Jane ucieka z Thornfield. Bez pieniędzy przy duszy,
w deszczu i o pustym żołądku, na skraju sił, błąka się przez kilka dni po
okolicznych miejscowościach, aż trafia do Moorehouse, pod drzwi rodzeństwa
Riversów. I w tym właśnie miejscu zaczyna się film Cary’ego Fukunagi. Dziwne
losy Jane poznajemy na zasadzie retrospekcji. Wydaje się to być zabieg ciekawy
zwłaszcza z punktu widzenia widza, który nie zna książki. On bowiem powoli
rozwiązuje zagadkę tego, co doprowadziło dziewczynę do miejsca, w którym się
znalazła. Oczywiście wszystkie ważne wątki, których pokazanie potrzebne jest by
nakreślić widzowi z jaką osobą mamy do czynienia, zostają odpowiednio okrojone,
co jest usprawiedliwione wymogiem zmieszczenia się w czasie niespełna dwóch
godzin. Na całe szczęście pominięto postacie i wątki mało ważne, których
obecność na ekranie nie jest konieczna. Szkoda jednak, że kluczowy dla całej
fabuły wątek tajemnicy Rochestera został potraktowany po macoszemu. W filmie
nie czuć atmosfery grozy, nad samym domem nie unosi się aura tajemniczości,
która przez długi czas jest motorem napędowym akcji w książce. Jane co i rusz odbiera
kolejne niepokojące sygnały, domyślając się że Rochester coś ukrywa. Jane Eyre
zaliczana jest do powieści gotyckich, niestety, w filmie o wrażenie tej
gotyckości dbają tylko zdjęcia opuszczonych wrzosowisk, dominujące na ekranie
przygaszone kolory i korytarze spowite mrokiem, a to jednak za mało. Niemniej
zdjęcia w filmie są bardzo ładne i nie da się ukryć, że wyczulonym na estetykę
ten film zrobi dobrze, choć daleko mu choćby do znakomitej pod każdym, ale
szczególnie tym wizualnym, względem Jaśniejszej od gwiazd. No i muzyka
zasługuje na uznanie, a raczej zachowanie odpowiednich proporcji między muzyką
a ciszą (ta pojawia się zwłaszcza w kluczowych momentach).
Czas
na ostrzejszą krytykę. Powieść Charlotte Bronte to historia wielkiej miłości,
przesycona uczuciami. Tymczasem w najnowszej ekranizacji tych uczuć zabrakło.
Etapy fascynacji Jane swoim pracodawcą właściwie pominięto. Ot, nagle się ona
się w nim zakochuje, a on odkrywa, że nie może bez niej żyć, zaledwie po kilku
zdawkowych, choć na poważne tematy, rozmowach. Tak to wygląda. Trudno uwierzyć
w tę wielką miłość, w to, że ta dwójka ludzi jest sobie przeznaczona, kiedy nie
wyjaśniło się nam wcześniej jak bardzo podobnymi byli do siebie. Między
aktorami nie ma też tej legendarnej chemii, zupełnie nie iskrzy. Nie czuć w ich
spojrzeniach pożądania, fascynacji, podziwu…Tak jakby decyzja o zawarciu
małżeństwa została podjęta z rozsądku, z jakąś zimną kalkulacją. A przecież z
lektury książki wiemy, że tak nie było, bo była to miłość wielce romantyczna.
Zresztą emocji nie dostarcza sama gra głównej bohaterki. Mia Wasikowska nie
jest niestety taką Jane jaką bym sobie wymarzyła. A pamiętać należy, że to na
niej opiera się cały ciężar filmu. Na jej twarzy zupełnie jednak nie widać
emocji, nie potrafi ona oddać życia wewnętrznego swojej bohaterki. W każdej
scenie ma taką samą obojętną miną. Nie wiemy co dzieje się w jej głowie, nie
wiemy co widzi w Rochesterze. Wydaje się być zrezygnowana i przepraszająca za
to, ze żyje. Książkowa Jane zdecydowanie taka nie była. Była heroiną, kobietą
odważną, pewną siebie, chodzącą z podniesionym czołem, mającą swoje zdanie – w
tym filmie taką Jane oglądamy jedynie w retrospekcjach sięgających do jej
dzieciństwa. W książce postać Jane jest najciekawsza, jest jej samym sednem, a
historia miłosna tylko jej elementem. W filmie właściwie nie wiadomo co miało
dominować, reżyser się nad tym nie zastanowił, nie przyjął żadnych wytycznych i
po prostu streścił książkę, całkowicie spłycając jej bohaterkę oraz
feministyczny wydźwięk tej historii. Bo o takim można mówić, gdyż Jane jest na
wskroś nowoczesna, jak na czasy, w których przyszło jej żyć. Liczy się dla niej
coś więcej niż znalezienie męża, a ponieważ w życiu wiele przeszła, wie że
liczyć może przede wszystkim na siebie, dlatego tak ważne jest dla niej dobre
wykształcenie i praca. Bronte już wtedy chciała powiedzieć, że kobieta ma takie
samo prawo do satysfakcji zawodowej jak mężczyzna. Ponadto może odmawiać
kawalerom proszącym ją o rękę, co właśnie czyni Jane. Nie chce wychodzić za mąż
po to, by osiągnąć jakąś pozycję,
awansować społecznie, być tylko kobietą u boku mężczyzny. Chce przede wszystkim
realizować się samodzielnie, a nie rzucać wszystko dla mężczyzny, który być
może ją kocha, ale bez wzajemności (i ten wątek w filmie został niestety
ograniczony do zaledwie jednej ważnej rozmowy). W tym kierunku należało pójść
przy realizacji tego filmu, a byłoby znacznie, znacznie ciekawiej. Jane z miejsca
stała się jedną z moich ulubionych bohaterek literackich, lecz gdybym poznała
ją dopiero za sprawą tego filmu, nawet nie wiem czy miałabym ochotę sięgać po
książkę, bo takim cierpiętnicom jak postać wykreowana przez Wasikowską, mówię
stanowcze nie. Jedynym plusem obsadzenie tej aktorki (którą skądinąd całkiem
lubię) był jej wygląd, bo podobnie jak Jane, Mia nie jest pięknością,
przynajmniej nie klasyczną (tu swoje robi jeszcze charakteryzacja i okropna,
lecz historycznie jak najbardziej uprawniona, fryzura). Nad urodą Michaela
Fassbendera natomiast nie ma się co zastanawiać – do brzydkich mężczyzn z
pewnością nie należy, i piszę to bez wstydu, bo Wstydu, w którym Fassbender
pokazuje dosłownie wszystkie atuty swojego wyglądu, jeszcze nie widziałam. Ale nie ważne, że Fassbender za ładny na Rochestera. Ważne, że kradnie cały
film dla siebie, znakomicie oddając powierzchowny cynizm swojego bohatera. Nie
muszę dodawać, że mój apetyt na Wstyd
po tym jego występie wzrósł. Ale podobał mi się także Jamie Bell, którego St.
John jest równie surowy i nieodgadniony jak w książce. W filmie występuje też
Judi Dench, ale ona jak wiadomo we wszystkim jest świetna, więc nawet nie muszę
pisać za co zasługuje na wyróżnienie.
Co jak co, ale to chyba nie jest twarz brzydkiego mężczyzny... |
Rozczarowanej
filmem, pozostaje mi sięgnąć po serial BBC z 2006 roku, pod adresem którego
przeczytałam już wiele ochów i achów. Z pewnością prawdopodobieństwo, że mi się
spodoba jest duże, bo zdecydowanie łatwiej przełożyć książkę na serial niż na
film. No i na fali "brontomaniactwa" mam zamiar przeczytać biografię rodziny
Bronte oraz w miarę możliwości mniej znane i trudniej dostępne dzieła sióstr,
zwłaszcza Lokatorkę Wildfell Hall Anny Bronte.
Moja
ocena filmu to 5/10.
Ja osobiście filmu nie oceniam tak nisko (może dlatego, że nie zapoznałam się z literackim pierwowzorem). Podobała mi się tu również muzyka i rzeczywiście najsłabszym ogniwem "Jane Eyre" może zdawać się główna bohaterka.
OdpowiedzUsuńSerial o niebo lepszy;)
Cieszę się, że ktoś jeszcze miał dokładnie takie same odczucia po filmie, jak ja :) A już się czułam dziwnie, bo poza moją większość recenzji była pozytywna. Serial polecam, mnie zachwycił, chociaż początkowo uroda głównej aktorki mi nie pasowała do Jane. Ale za to jaką miała pasję w sobie... Żadna tam mimoza.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń