15.04.2012

Jane Eyre (reż. C. Fukunaga, 2011)



Trzy siostry Bronte: Emily, najstarsza Charlotte i najmłodsza Anna stawiane są w jednym szeregu z Jane Austen choć urodziły się już po jej śmierci. Nie da się ich nie porównywać, tworzyły bowiem mniej więcej w tej samej epoce i są po dziś dzień uważane za najwybitniejsze klasyczne pisarki angielskie. I skupiają zdaje się te same rzesze fanów (czy raczej fanek w większości). Choć ich literatura różni się diametralnie. Austen pisała głównie o skomplikowanych stosunkach damsko-męskich, o ówczesnych konwenansach, które krytykowała, podobnie jak krytykowała angielską klasę wyższą, z której sama pochodziła. Wszystko to z odpowiednią dozą sarkazmu i ironii, której w zależności od tematu jest mniej lub więcej. To sprawia, że nie traktuje się książek Austen śmiertelnie poważnie. Tymczasem sprawa z siostrami Bronte ma się inaczej. Ubogie guwernantki czynią swoimi bohaterkami kobiety im podobne, a więc o otwartych umysłach, dążące do niezależności. Podejmują tematy ważniejsze niż zamążpójście, co każe mi się zachwycić: Jak bardzo te kobiety musiały być nowoczesne i wyprzedzać myśleniem swoją epokę! Skupiają się bardziej na mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy, wnikają głęboko w umysły swoich bohaterek, przedstawiając ich wahania emocjonalne. Akcja Wichrowych Wzgórz czy Jane Eyre (tylko te najbardziej znane powieści sióstr udało mi się na razie przeczytać, nad czym ubolewam, ale Villette już stoi na półce!) dzieje się na spowitych mrokiem wrzosowiskach, w ponurych posiadłościach, gdzie dnie nie upływają na ploteczkach przy herbatce, a wieczory na balach jak to obowiązkowo ma miejsce u Austen. Ponadto ich powieści są utrzymane w gotyckim klimacie, a więc jest w nich i groza, i większa lub mniejsza odrobina okrucieństwa. Nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale panny Bronte chwilowo wygrywają u mnie z Jane Austen w kategorii powieści klasycznej napisanej przez kobietę. Ich światopogląd i refleksja nad światem okazuje się być mi jakoś bliższa od tego, co chciała nam przekazać panna Austen, do której sympatia niemniej w moim sercu nadal pozostaje. Wchodzę jednak na chwilę w fazę „bronotomanictwa”…

Wszystko za sprawą tego, że ostrzyłam sobie zęby na najnowszą ekranizację Jane Eyre, a więc powieści najstarszej z sióstr, Charlotte. Żeby się dobrze przygotować do seansu przeczytałam najpierw powieść. I po jej lekturze poczyniłam te wszystkie powyższe refleksje na temat twórczości dwóch panien B. Film obejrzałam ledwie parę dni temu i niestety wiele dobrego o nim napisać nie mogę. Nie chcę.


 O czym to jest, jeśli jest jeszcze ktoś taki kto nie wie? O osieroconej Jane, która znajduje się na utrzymaniu pani Reed, wdowy po swoim wuju. Ani ciotka, ani jej dzieci nie darzą sympatią dziewczynki (zresztą to mało powiedziane, właściwie to jej nienawidzą, zadając jej wielu nieprzyjemności i na każdym kroku podkreślając, że jest nic nie warta). W wieku 10 lat Jane zostaje wysłana dla szkoły dla dziewcząt w Lowood, rzec by można, o zaostrzonym rygorze. Tam dziewczynka odbiera solidne wykształcenie, a potem zostaje jeszcze na dwa lata jako nauczycielka. W wieku 19 lat postanawia opuścić szkołę i trafia do Thornfield Hall, posiadłości pana Rochestera, gdzie otrzymuje posadę guwernantki znajdującej się pod jego opieką kilkuletniej Adelki. W Thornfield Hall Jane odżywa, z pasją oddaje się pracy, a z dnia na dzień coraz bardziej zakochuje się w panu Rochesterze. Podoba jej się w nim bynajmniej nie wygląd (jest mężczyzną niezbyt przystojnym, ale Jane nie ma prawa być wybredna w tym względzie, bo autorka również i ją pozbawiła urody), a to, że jest bodaj pierwszym człowiekiem, który traktuje ją jak równą sobie (takie jest przynajmniej moje wrażenie) i szuka w niej przyjaciółki. Na horyzoncie pojawia się co prawda panna Ingram, piękna i dobrze urodzona, ale pan Rochester oświadcza się właśnie Jane, a ta przyjmuje go ochoczo. W międzyczasie w domu mają miejsce przykre incydenty. Generalnie od początku swojego pobytu tam Jane ma wrażenie, że w domu straszy. W dzień i w nocy słychać krzyki, głośny, przeraźliwy śmiech, a pewnego razu wybucha pożar w pokoju pana Rochestera, któremu życie ocala nie kto inny jak ona sama, co wydaje się być zresztą momentem przełomowym w jej relacjach z pracodawcą, kiedy to oboje sobie uświadamiają, że mogą być dla siebie kimś więcej (co jest genialnie przedstawione w filmie, to chyba jedyna scena, w której między tą parą widać jakieś napięcie, i to od razu na wskroś erotyczne). W dniu ślubu okazuje się że Rochester skrywa naprawdę straszną dla przyszłej panny młodej tajemnicę. Ze ślubu nici, a Jane ucieka z Thornfield. Bez pieniędzy przy duszy, w deszczu i o pustym żołądku, na skraju sił, błąka się przez kilka dni po okolicznych miejscowościach, aż trafia do Moorehouse, pod drzwi rodzeństwa Riversów. I w tym właśnie miejscu zaczyna się film Cary’ego Fukunagi. Dziwne losy Jane poznajemy na zasadzie retrospekcji. Wydaje się to być zabieg ciekawy zwłaszcza z punktu widzenia widza, który nie zna książki. On bowiem powoli rozwiązuje zagadkę tego, co doprowadziło dziewczynę do miejsca, w którym się znalazła. Oczywiście wszystkie ważne wątki, których pokazanie potrzebne jest by nakreślić widzowi z jaką osobą mamy do czynienia, zostają odpowiednio okrojone, co jest usprawiedliwione wymogiem zmieszczenia się w czasie niespełna dwóch godzin. Na całe szczęście pominięto postacie i wątki mało ważne, których obecność na ekranie nie jest konieczna. Szkoda jednak, że kluczowy dla całej fabuły wątek tajemnicy Rochestera został potraktowany po macoszemu. W filmie nie czuć atmosfery grozy, nad samym domem nie unosi się aura tajemniczości, która przez długi czas jest motorem napędowym akcji w książce. Jane co i rusz odbiera kolejne niepokojące sygnały, domyślając się że Rochester coś ukrywa. Jane Eyre zaliczana jest do powieści gotyckich, niestety, w filmie o wrażenie tej gotyckości dbają tylko zdjęcia opuszczonych wrzosowisk, dominujące na ekranie przygaszone kolory i korytarze spowite mrokiem, a to jednak za mało. Niemniej zdjęcia w filmie są bardzo ładne i nie da się ukryć, że wyczulonym na estetykę ten film zrobi dobrze, choć daleko mu choćby do znakomitej pod każdym, ale szczególnie tym wizualnym, względem Jaśniejszej od gwiazd. No i muzyka zasługuje na uznanie, a raczej zachowanie odpowiednich proporcji między muzyką a ciszą (ta pojawia się zwłaszcza w kluczowych momentach).


Czas na ostrzejszą krytykę. Powieść Charlotte Bronte to historia wielkiej miłości, przesycona uczuciami. Tymczasem w najnowszej ekranizacji tych uczuć zabrakło. Etapy fascynacji Jane swoim pracodawcą właściwie pominięto. Ot, nagle się ona się w nim zakochuje, a on odkrywa, że nie może bez niej żyć, zaledwie po kilku zdawkowych, choć na poważne tematy, rozmowach. Tak to wygląda. Trudno uwierzyć w tę wielką miłość, w to, że ta dwójka ludzi jest sobie przeznaczona, kiedy nie wyjaśniło się nam wcześniej jak bardzo podobnymi byli do siebie. Między aktorami nie ma też tej legendarnej chemii, zupełnie nie iskrzy. Nie czuć w ich spojrzeniach pożądania, fascynacji, podziwu…Tak jakby decyzja o zawarciu małżeństwa została podjęta z rozsądku, z jakąś zimną kalkulacją. A przecież z lektury książki wiemy, że tak nie było, bo była to miłość wielce romantyczna. Zresztą emocji nie dostarcza sama gra głównej bohaterki. Mia Wasikowska nie jest niestety taką Jane jaką bym sobie wymarzyła. A pamiętać należy, że to na niej opiera się cały ciężar filmu. Na jej twarzy zupełnie jednak nie widać emocji, nie potrafi ona oddać życia wewnętrznego swojej bohaterki. W każdej scenie ma taką samą obojętną miną. Nie wiemy co dzieje się w jej głowie, nie wiemy co widzi w Rochesterze. Wydaje się być zrezygnowana i przepraszająca za to, ze żyje. Książkowa Jane zdecydowanie taka nie była. Była heroiną, kobietą odważną, pewną siebie, chodzącą z podniesionym czołem, mającą swoje zdanie – w tym filmie taką Jane oglądamy jedynie w retrospekcjach sięgających do jej dzieciństwa. W książce postać Jane jest najciekawsza, jest jej samym sednem, a historia miłosna tylko jej elementem. W filmie właściwie nie wiadomo co miało dominować, reżyser się nad tym nie zastanowił, nie przyjął żadnych wytycznych i po prostu streścił książkę, całkowicie spłycając jej bohaterkę oraz feministyczny wydźwięk tej historii. Bo o takim można mówić, gdyż Jane jest na wskroś nowoczesna, jak na czasy, w których przyszło jej żyć. Liczy się dla niej coś więcej niż znalezienie męża, a ponieważ w życiu wiele przeszła, wie że liczyć może przede wszystkim na siebie, dlatego tak ważne jest dla niej dobre wykształcenie i praca. Bronte już wtedy chciała powiedzieć, że kobieta ma takie samo prawo do satysfakcji zawodowej jak mężczyzna. Ponadto może odmawiać kawalerom proszącym ją o rękę, co właśnie czyni Jane. Nie chce wychodzić za mąż po to, by osiągnąć jakąś  pozycję, awansować społecznie, być tylko kobietą u boku mężczyzny. Chce przede wszystkim realizować się samodzielnie, a nie rzucać wszystko dla mężczyzny, który być może ją kocha, ale bez wzajemności (i ten wątek w filmie został niestety ograniczony do zaledwie jednej ważnej rozmowy). W tym kierunku należało pójść przy realizacji tego filmu, a byłoby znacznie, znacznie ciekawiej. Jane z miejsca stała się jedną z moich ulubionych bohaterek literackich, lecz gdybym poznała ją dopiero za sprawą tego filmu, nawet nie wiem czy miałabym ochotę sięgać po książkę, bo takim cierpiętnicom jak postać wykreowana przez Wasikowską, mówię stanowcze nie. Jedynym plusem obsadzenie tej aktorki (którą skądinąd całkiem lubię) był jej wygląd, bo podobnie jak Jane, Mia nie jest pięknością, przynajmniej nie klasyczną (tu swoje robi jeszcze charakteryzacja i okropna, lecz historycznie jak najbardziej uprawniona, fryzura). Nad urodą Michaela Fassbendera natomiast nie ma się co zastanawiać – do brzydkich mężczyzn z pewnością nie należy, i piszę to bez wstydu, bo Wstydu, w którym Fassbender pokazuje dosłownie wszystkie atuty swojego wyglądu, jeszcze nie widziałam. Ale nie ważne, że Fassbender za ładny na Rochestera. Ważne, że kradnie cały film dla siebie, znakomicie oddając powierzchowny cynizm swojego bohatera. Nie muszę dodawać, że mój apetyt na Wstyd po tym jego występie wzrósł. Ale podobał mi się także Jamie Bell, którego St. John jest równie surowy i nieodgadniony jak w książce. W filmie występuje też Judi Dench, ale ona jak wiadomo we wszystkim jest świetna, więc nawet nie muszę pisać za co zasługuje na wyróżnienie.

Co jak co, ale to chyba nie jest twarz brzydkiego mężczyzny...
Rozczarowanej filmem, pozostaje mi sięgnąć po serial BBC z 2006 roku, pod adresem którego przeczytałam już wiele ochów i achów. Z pewnością prawdopodobieństwo, że mi się spodoba jest duże, bo zdecydowanie łatwiej przełożyć książkę na serial niż na film. No i na fali "brontomaniactwa" mam zamiar przeczytać biografię rodziny Bronte oraz w miarę możliwości mniej znane i trudniej dostępne dzieła sióstr, zwłaszcza Lokatorkę Wildfell Hall Anny Bronte.

Moja ocena filmu to 5/10

3 komentarze:

  1. Ja osobiście filmu nie oceniam tak nisko (może dlatego, że nie zapoznałam się z literackim pierwowzorem). Podobała mi się tu również muzyka i rzeczywiście najsłabszym ogniwem "Jane Eyre" może zdawać się główna bohaterka.
    Serial o niebo lepszy;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że ktoś jeszcze miał dokładnie takie same odczucia po filmie, jak ja :) A już się czułam dziwnie, bo poza moją większość recenzji była pozytywna. Serial polecam, mnie zachwycił, chociaż początkowo uroda głównej aktorki mi nie pasowała do Jane. Ale za to jaką miała pasję w sobie... Żadna tam mimoza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.