Nachalne kazanie czy
wyrafinowane arcydzieło? Do czego bliżej Drzewu życia? Gdy prawie rok temu długo wyczekiwany film Terrenca Malicka wygrał
główną nagrodę festiwalu w Cannes, ilość zachwytów i słów aprobaty dorównywała
głosom niezadowolenia. Po projekcji filmu pojawiły się gwizdy i głosy
oburzenia. Jury festiwalu w Cannes przeważnie honoruje bardzo specyficzne
filmy, które mówiąc szczerze nie zajmują czołowych miejsc na mojej liście
filmów koniecznych do obejrzenia, więc i Drzewo
życia mało mnie obeszło. Ja ani innych filmów Malicka nie znam, ani nie
spodobał mi się zwiastun jego ostatniego filmu. Sięgnęłam po niego jednak, a to
dlatego, że dostał nominację do Oscara w kategorii najlepszy film, co biorąc
pod uwagę kontrowersje jakie wywołał, wydało mi się zaskakujące. Prawdą jest,
że początkowo omijam filmy, wokół których jest dużo szumu, ale prędzej czy
później po nie sięgam. I tak się właśnie stało z Drzewem życia. Co prawda przed rozdaniem Oscarów nie udało mi się
go obejrzeć, bo przyznam, że nastawienie miałam negatywne („ten film będzie
nudny, długi i niezrozumiały, obejrzę go kiedy indziej”), ale w końcu przyszedł
czasu kiedy wyboru zbyt dużego nie miałam no i padło na Drzewo…
Film amerykańskiego reżysera,
który z wykształcenia, co warte podkreślenia, jest filozofem, wywołał we mnie
sprzeczne uczucia. Z jednej strony dałam się uwieść – doświadczyłam jakiejś
metafizyki, mistycznego przeżycia spowodowanego tym, że pytania, które stawia
Malick dotyczące Boga (Czy w ogóle istnieje? Czemu nas karze skoro nas kocha?
Czemu pozwala na istnienie zła? Czemu odbiera życie niewinnym dzieciom? itd.)
są w dużej mierze moimi pytaniami. Niestety, co zresztą wcale nie dziwi, nie
otrzymujemy na te pytania odpowiedzi. Z filmu Malicka dowiedziałam się jedynie,
że Bóg jest (choćby w jednoznacznej scenie, w której matka wskazując niebo mówi
dziecku „tam mieszka Bóg”), że może wszystko i że ma nad nami całkowitą
kontrolę, a buntowanie się przeciw niemu jest bezcelowe. Niemniej film zmusza
do refleksji, zostawia dużo miejsca na nasze własne przemyślenia, które mogą
pojawić się nawet na długo po seansie. Z drugiej strony irytuje banalnymi
stwierdzeniami, których nie powstydziłby się sam Paulo Coelho, np. że „żeby być
szczęśliwym trzeba kochać” lub wskazówki typu "Bądź dobry, zachwycaj się
pięknem świata, miej nadzieję".
Osią narracyjną Drzewa życia jest historia rodziny
O’Brien, żyjącej gdzieś na pozornie sielankowych przedmieściach Stanów
Zjednoczonych. Film jest właściwie wspomnieniem Jacka, jednego z synów państwa
O’Brien, zbiorem epizodów z dzieciństwa tego mężczyzny, który jawi nam się jako
znudzony życiem, być może pogrążony w depresji, ale jednak jako człowiek
sukcesu. Jack w dzieciństwie był tym z trójki synów O’Brienów, który był
najbardziej zbuntowany przeciwko apodyktycznemu ojcowi. Na początku filmu
widzimy, że jeden z braci ginie. Później dowiadujemy się że Jack bardzo mu
dokuczał, film nabiera więc nowego wymiaru – Jack dręczony wyrzutami sumienia
nigdy nie zaznał spokoju duszy.
Jack jest postacią wątpiącą.
Film skupia się na jego skomplikowanych relacjach z ojcem, które są wyraźną
metaforą relacji człowiek – Bóg, lub jeszcze inaczej: Hiob – Bóg. Bóg a więc i
ojciec Jacka jest surowy, wymagający i nie znoszący sprzeciwu, Hiob natomiast uważa
że początkowo że wszystkie nieszczęścia, które na niego spadają (a Jack właśnie
czuje się nieszczęśliwy, źle traktowany przez ojca) są niesprawiedliwe. Z ust
Jacka padają zresztą słowa, których adresata możemy interpretować dwojako:
„Dlaczego nam to robisz, ojcze?”, „w każdej chwili możesz mnie wyrzucić ze swego
domu”. Trudno nie doszukiwać się w nich drugiego dna w filmie tak upstrzonym
symboliką. Bo idąc dalej, mamy tu też figurę matki, pełnej miłości, ale
przyzwalającej milczeniem na zachowanie ojca, poddającej mu się także, co
zresztą obrazuje nawet jedna z zamieszczonych w filmie scen, kiedy kobieta
wręcz osuwa się w ramiona męża. Krytycy interpretują, a ja przyjmuję za nimi,
ojca jako symbol natury, matkę jako symbol łaski właśnie, co odnosić się ma do
słów padających na początku filmu, iż istnieją dwie ścieżki życia: natura i
łaska. Dla mnie wspomniana matka to najciekawsza, najbardziej trudna do
rozszyfrowania postać z filmu. Jessica Chastain w tej roli pokazała swój kunszt
aktorski, a nie było łatwo, bo pani O’Brien niewiele mówi i jej postać
ogranicza się raczej do gestów i samego bycia na ekranie. Zresztą samych
dialogów jest tu niewiele. Najważniejsze zdania padają zza kadru i są to słowa
wypowiadane, czasami wręcz szeptane, przez Jacka. Dialogi odgrywają rolę
drugorzędną, a najważniejszy jest obraz. Zdjęcia Emmanuela Lubezkiego są
urzekające, lecz niestety przez przyznających wszelkie nagrody, niedocenione.
Pole do popisu mieli też specjaliści od efektów specjalnych. Malick bowiem
konfrontuje teorię ewolucji z teorią zakładającą, że świat stworzył Bóg. Chce
też pokazać, że zło istniało od zawsze i człowiek niejako ma je w sobie
zakodowane. Skutkiem tego przydługie i zbędne sceny kosmogoniczne (wybuchy na
słońcu i inne takie), krajobrazy rodem z National Geographic i przechadzające
się po ekranie dinozaury. Ma to się nijak do głównej linii fabularnej filmu i
choć rozumiem wizję reżysera, moim zdaniem to się po prostu ze sobą nie klei. I
chyba właśnie zasługą tych scen jest nasuwająca się po seansie myśl, że mamy do
czynienia z przerostem formy nad treścią. Za dużo reżyser chciał upchnąć
metaforyki w swym filmie. Chciał stworzyć dzieło monumentalne, barokowe,
arcydzieło wręcz. Tymczasem ten film generalnie jest prosty w swojej wymowie,
może nawet zbyt dosłowny. Cytaty z Biblii, których jest tu bez liku, przekładają
się na obrazy, a więc od razu narzuca się nam pewną interpretację. Komentarze
zza kadru również momentami objaśniają nam film. Wyjątkiem jest końcowa scena
na plaży, trudna do jednoznacznej interpretacji, ale przez to najbardziej
interesująca. Muszę jednak przyznać, że nie jestem w stanie całkiem potępić
tego, że reżyser wykłada nam teologię wprost, bo tym samym jego film są w
stanie obejrzeć nie tylko kinomani rozsmakowani w ambitnych, artystycznych
dziełach, lecz także ci, którzy wyrobionymi widzami jeszcze nie są. Oczywiście,
jeśli przebrną przez dinozaury.
Nie próbuję nawet dokonać
dogłębnej analizy tego filmu, cokolwiek jeszcze napiszę to wciąż będzie za
mało, ale myślę, że uchwyciłam jego zasadniczy przekaz. Drzewo życia wydaje się być wcale nie próbą znalezienia odpowiedzi
na fundamentalne pytania dotyczące chrześcijaństwa, lecz raczej obroną
chrześcijaństwa. Jedna z użytkowniczek filmwebu napisała, że jest to połączenie
mszy z filmem przyrodniczym i coś w tym jest. Jednakże jak najbardziej polecam.
Warto ten film poznać, żeby zobaczyć coś nowego. Bo to naprawdę oryginalny
film. I warto obejrzeć, by przekonać się do jakich Was refleksji pobudzi. Bo
przejść obok niego obojętnie nie sposób. I warto dla kolejnego,
niestereotypowego wcielenia Brada Pitta i uroczej w swej subtelności Jessici
Chastain.
Moja ocena to …no
właśnie…mimo wszystko film zrobił na mnie pozytywne wrażenie, więc 7/10.
W filmie za dużo jest symboliki, a za mało konkretnego przekazu- takie mam wrażenie. Sama długo nie wiedziałam jak ocenić ten film. Niektórzy znajdą w nim głęboką treść, inni tylko dinozaury;)
OdpowiedzUsuńCzy powinnam się przyznawać, że do filmu podchodzę już jakieś 4 miesiące jak nie więcej? Zobaczymy co ja znajdę, a dinozaury lubię. ;)
OdpowiedzUsuńJa zaczęłam oglądać "Drzewo życia", lecz w pewnym momencie wyłączyłam i do tej pory nie potrafię się przełamać. Nie lubię takiego wymuszonego patosu. :C Zapraszam do siebie i do obserwacji: www.pochylonanaddzielami.blogspot.com
OdpowiedzUsuńbardzo interesująca recenzja. Może się skuszę na ten film?
OdpowiedzUsuńzapraszam Cię serdecznie na mojego nowego bloga:
http://refleksjefilmowo-ksiazkowe.blogspot.com/
Zgubiłam myśli czytając tę recenzję. Naprawdę. Po raz pierwszy nie mogłam odczytać sensu słów.
OdpowiedzUsuńJak widać, metaforyka nie jest moją mocną stroną, choć jestem trochę ciekawa jak bym ten film odebrała gdyby przyszło mi go obejrzeć. A wiem, że mój umysł potrafi mnie czasem zaskoczyć :)
Ojej, zmartwiłaś mnie. Czyżbym pisała naprawdę tak niezrozumiale?
UsuńMalwina, nie wydaje mi się, żebyś pisała niezrozumiale, "Drzewo życia" to po prostu film trudny do odczytania, niejednoznaczny. Film, który składa się jak układanka z wielu części, nie wszystkie moim zdanie do siebie pasują. Terrance Malik w moim odczuciu nakręcił film, który jest swego rodzaju afirmacją stworzenia. Problem tego filmu polega na tym, że jest przeintelektualizowany, autor miał sporo czasu na stworzenie swojej wizji, chciał poruszyć fundamentalne problemy, ale film jest tak zmontowany, że rozmywają się one i utrudniają odbiór. To prawda, że niektóre komentarze z offu wydają się banalne, ale są one też wizytówką autora. Plus za doskonałe aktorstwo Jessici Chastain. Moim zdaniem trzeba dać temu filmowi szansę, to dobre kino. Kto się nie zraził, niech obejrzy "Cienką czerwoną linię", która jest w moim odczuciu najlepszym filmem reżysera.
OdpowiedzUsuń