Mniejsze zło to film uznanego reżysera, Janusza Morgensterna,
który w chwili jego kręcenia dobiegał 90-tki (zmarł w zeszłym roku). Na ekranie
zaawansowany wiek reżysera odcisnął swoje piętno, trudno rozstrzygać czy na
korzyść czy nie. Na pewno wart jest obejrzenia, choć jest kolejnym filmowym
powrotem naszych twórców do czasów PRL-u, a tych moim zdaniem w polskim kinie
jest zdecydowanie zbyt wiele.
Bohaterem filmu jest student
Kamil (Lesław Żurek), domorosły poeta marzący jednakże o wielkiej karierze pisarza. Kamil,
jakbyśmy dziś powiedzieli, „potrafi się
ustawić”, to taki typ cwaniaczka, ale sympatycznego. Ceni go artystyczne
środowisko, ma w nim znajomości, kobiety do niego wzdychają (wszak jest
artystą), a na brak pieniędzy nie może narzekać, bo jego ojciec piastuje dyrektorskie
stanowisko (poza tym książki z czasem zaczynają się świetnie sprzedawać). Tyle,
że Kamil nie jest obdarzony wielką wyobraźnią ani talentem. Kombinuje, jak
może. Żeby nie trafić do wojska, daje się zamknąć w zakładzie psychiatrycznym.
Tam poznaje pacjenta (świetny epizod Wojciecha Pszoniaka), który podobnie jak
on pisze książkę. Po jego śmierci bez skrupułów przywłaszcza sobie egzemplarz,
a co z tego wyniknie łatwo się domyśleć.
Film koncentruje się na sylwetce
i losach chłopaka, który jest niczym chorągiewka – jednego dnia podpisuje list
protestacyjny przeciwko cenzurze, drugiego rozważa współpracę z SB. Nie jest
stały ani w uczuciach, ani w poglądach. Bez cienia wyrzutów sumienia porzuca
ciężarną kochankę. Kolejny raz wybiera mniejsze zło, mniejsze dla siebie,
oczywiście. Podobnie, w chwili, kiedy w jego kraju mają miejsce przełomowe
wydarzenia (stan wojenny na przykład) on troszczy się tylko o własny interes. Z
czasem jednak własna nieuczciwość zacznie mu ciążyć. Dopadną go wyrzuty
sumienia, przejdzie istną przemianę psychologiczną. Niestety, trudno w nią
uwierzyć. Z pana Morgensterna bije utopijna wiara w człowieka, niemniej
przymykam na to oko. W końcu film (żaden!) nie ma za zadanie portretować całego
pokolenia, a jedynie opowiadać historię jednostki. Może więc i był taki Kamil…Na
pewno było wielu, którzy w tym trudnym okresie radzili sobie podobnie
dwuznacznymi moralnie metodami co on. Bije więc z tego filmu pewna prawda,
niemniej trudno nie dostrzec, że w
opisie realiów PRL-u twórcy filmu zdecydowanie poszli na skróty. Bar mleczny,
oldschoolowe fryzury, wzmianki o Solidarności, Jaruzelski ogłaszający stan
wojenny – wszystko się zgadza. Ale razi brak dbałości o szczegóły scenografii i
kostiumy. Papierowa lampa z Ikei, plastikowe okna, współczesne kosze na śmieci
i baterie łazienkowe, nie wspominając już o plakacie Media Markt w tle jednej
ze scen, nie miały prawa pojawić się w filmie, którego akcja dzieje się w
latach 80. Niektóre stroje aktorów
spokojnie moglibyśmy założyć i dzisiaj (i to nie dlatego, że moda zatacza
koło), a część przejawiających się na ekranie samochodów w tamtych czasach nie
jeździła po ulicach. Te niedoróbki to koszmarne niedopatrzenie, jednakże nie
psuje ono samo w sobie odbioru filmu, choć powoduje pewien niepotrzebny zgrzyt
w kontekście całego filmu, który przecież jest całkiem niezły. Byłby może i
jeszcze lepszy, gdyby nie trochę bezbarwny, grający na jednej minie Lesław
Żurek w głównej roli. Aktor, którego nawet polubiłam za rolę w serialu Londyńczycy (swoją drogą, jeden z
lepszych współczesnych polskich seriali, szkoda, że go zawiesili), tutaj jest
właściwie takim samym jak go zapamiętałam czyli sympatycznym, poczciwym,
przeciętnym chłopakiem, z którego twarzy trudno wyczytać właściwie jakiekolwiek
emocje. Im dłużej jednak nad jego grą myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku,
że jeśli rzeczywiście Żurek nie potrafi stworzyć na ekranie wyrazistej postaci,
to tutaj to się nawet przydało, bo prawdopodobnie Kamil w zamiarze scenarzysty i reżysera taki właśnie miał być: przeciętny, bezbarwny chłopak, któremu się wydaje, że może być kimś. Pozostałe nazwiska w obsadzie bardzo ciekawe – Magda Cielecka, Tamara
Arciuch i Edyta Olszówka jako kobiety, które w danej chwili okazują się
Kamilowi przydatne (wszystkie trzy zagrały bardzo wyraziście) do tego Janusz
Gajos i Anna Romantowska w roli rodziców Kamila (Gajos bardzo dobry, ale jednak
we mnie wzbudził większy zachwyt wspomniany już Pszoniak) i trochę na doczepkę
Borys Szyc, który dużo do roboty nie ma, bo jest na ekranie, ale w zasadzie do
zagrania ma tyle, jakby go nie było. No i jest jeszcze zaskoczenie, Brzydula z
tvnowskiego serialu czyli Julia Kamińska w roli niegrzecznej studentki – trzeba
zobaczyć!
Wspomniałam, że wiek reżysera
wpłynął na film. Co miałam na myśli? Otóż, mam wrażenie, że ten film jest taki
„grzeczniutki”, bez pazura. No i kończy się zbyt hollywoodzko. A sceny
rozbierane są…cóż…pozostają w domyśle. Panie się rozbierają, odwracają tyłem i
przechodzimy do następnej sceny. Nie żeby mi czegoś brakowało, ale uznałam to
za przejaw staromodności – styl Morgensterna jest właśnie taki – staromodny.
Widać w nim wyraźnie sentyment do przeszłości, starania nawiązania do klasyków
kina moralnego niepokoju.
Generalnie Mniejsze zło polecam, z pewnością wygrywa z częścią bardziej
promowanych rodzimych „superprodukcji”. Ogląda się go przyjemnie i bez
znużenia. Jego rytm wyznaczają kolejne kobiety pojawiające się w życiu Kamila. W
sumie przyjemnie patrzeć na jego podboje i pozostałe perypetie w oczekiwaniu,
kiedy powinie mu się noga. Bo jednak wiemy od początku, że to się stać musi. A
co do kobiet, naszła mnie jeszcze taka refleksja: nie wiem czy było to celem
reżysera, ale filmem tym dobitnie pokazał, że mężczyźni bez kobiet nie
istnieją.
Moja ocena to 6+/10
Film wydaje się fascynujący. Słyszałam o nim mało przychylne opinie, co nie oznacza że w jakieś przyszłości po niego sięgnę.
OdpowiedzUsuńSkompletowałam już pierwszy zestaw moich polskich filmów. Co ciekawie: o dwóch słyszałam, a o dwóch nie wiem nic - ba, nawet nie wiedziała że są :)