28.03.2012

Kącik polskiego filmu: Daas (reż. A. Panek, 2011)



Opowiem Wam o Daas. Pod tym tajemniczym tytułem kryje się polski film z ubiegłego roku, w reżyserii debiutanta Adriana Panka. Film, który jest absolutną perełką pośród ostatnich polskich produkcji, które oglądałam i który przyczynił się do powstania w mojej głowie pewnego postanowienia.  Ale zanim się nim z Wami podzielę, muszę wyrazić swoje ogromne zadziwienie faktem, że o tak znakomitym – zwłaszcza jak na debiut – filmie w ogóle nie było słychać w polskich mediach. Nie sądzę, żebym to przespała, bo jestem na bieżąco z nowinkami kulturalnymi. Tymczasem o Daas dowiedziałam się całkiem niedawno przeglądając filmografię Macieja Stuhra. Winą braku promocji najprawdopodobniej jest brak pieniędzy, ale film otrzymał same pochlebne recenzje od czołowych polskich krytyków, więc i tak powinno o nim być znacznie głośniej. Tymczasem nie będzie nadużyciem oklepany zwrot „przeszedł przez nasze kina niemal niezauważony”. Zauważyli go może jedynie stali bywalcy kin studyjnych. A szkoda, bo powinien go zobaczyć każdy szanujący się kinoman, który stracił wiarę w polskie kino. Oczywiście, mamy Holland i Smarzowskiego, raz na jakiś czas pojawi się obiecujący debiutant na miarę Jana Komasy, ale generalnie na rodzime kino utyskujemy. Na filmowych blogach, które odwiedzam, z rzadka zdarza mi się czytać recenzje polskich filmów, i to nie dlatego, że je omijam, ale dlatego, że po prostu jest ich jak na lekarstwo (pojawiają się właśnie przy okazji takich głośnych premier jak Róża). A Daas przywraca wiarę w to, że w polskim kinie jest miejsce na różnorodność, że może nas ono pozytywnie zaskakiwać i nie ustępować zagranicznemu.

Akcja Daas rozgrywa się w 1776 roku w Wiedniu. Radca cesarskiej Kancelarii Nadwornej Klein (Bonaszewski) otrzymuje skargę na przebywającego w Wiedniu hrabiego (Żyda, co nie jest bez znaczenia) Jakuba Franka (Łukaszewicz), który obwołał się w Polsce mesjaszem, został posądzony o herezje i zbiegł właśnie do Austrii. Donos napisał jego były wyznawca, Jakub Goliński (Chyra), za zdradę obrabowany i zagrożony odebraniem mu życia, opętany wolą zemsty. Tymczasem jego żona (interesująca Magdalena Czerwińska) została przy Franku. Goliński dąży też do wynalezienia gumy. Klein rozpoczyna śledztwo w toku którego okazuje się, że sekta Franka szuka przez swoich wyznawców kontaktu z dworem Marii Teresy. Zaczyna obawiać się zamachu stanu. Jednakże równoległym do śledztwa wątkiem filmu jest osobista tragedia Kleina – jego żona w wyniku udaru mózgu jest pogrążona w bezwładzie i apatii. W obliczu bezradności medycyny bohatera zaczyna więc kusić zwrócenie się o pomoc do samego Franka, ponoć cudotwórcy…

Jest więc Daas i po trosze lekcją historii, i intrygą kryminalną, mówi też o odwiecznych więzach łączących religię i politykę, ale przede wszystkim portretuje jednostki, które stają przed trudnymi wyborami, które nie okazują się być dla nich najszczęśliwsze. Klein i Goliński ponoszą sromotną klęske nie tyle w starciu z władzą czy Frankiem, ale z własnymi przekonaniami i ideałami.


Zainspirowana radą pani Barbary Białowąs postanowiłam jeszcze przed zabraniem się za pisanie recenzji rozpoznać konwencję filmu. I tak, nie mam wątpliwości, że jest to dramat kostiumowy.  I jest to ewenement w polskim kinie, bo przypomnijcie mi – czy u nas powstają filmy kostiumowe, które nie są ekranizacją książki? Praktycznie nie. Co więcej, oryginalnością scenariusza (również autorstwa Panka) jest także dobór tematu. Twórca filmu sięgnął po postać mało znaną, epizod historycznie zapomniany, ryzykując brak zainteresowania widzów. Co więcej, historia opowiedziana w filmie jest uniwersalna i równie dobrze mogłaby się dziać we współczesności, nie mieści się więc Daas w nurcie polskiej martyrologii, do którego można by zaklasyfikować wiele rodzimych filmów sięgających do historii. Tutaj także, choć bohaterowie chodzą w kostiumach z XVIII wieku, a na głowach noszą peruki, nie chodzi o pokazanie przepychu. Daas nie jest zrobiony z właściwym tego typu produkcjom rozmachem. Jest za to przykładem tego, jak za niewielkie pieniądze można zrobić dobry film kostiumowy. Nie próbuje się tu tuszować scenariuszowych niedoróbek eksponowaniem wystawnych wnętrz czy spektakularnymi scenami akcji. Tutaj to scenariusz ma za zadanie zwrócić uwagę widza. Oraz obraz. Daas jest przepiękny wizualnie za sprawą najwyższych lotów zdjęć autorstwa Arkadiusza Tomiaka. Na ekranie dominują przygaszone barwy, obraz jest jakby wiecznie ciemny, spowity szarością, co akurat świetnie pasuje do niepokojącego klimatu filmu. Nie znajdziemy tu przesadnej, nad wyraz patetycznej muzyki, spotykanej w filmach historycznych.


W Daas jest jeszcze jeden element, który bardzo sobie w kinie cenie – niedopowiedzenie. Symbolika pewnych elementów, magia płynąca z niektórych scen, o których interpretację trzeba się samemu pokusić, nieoczywistość pewnych słów, w końcu brak wyjaśnienia wprost czym jest tytułowe Daas, odpowiadają za całościowy dość mistyczny klimat filmu. Dla jednych oczywiście będzie to niewybaczalnym przejawem pogubienia się reżysera we własnym scenariuszu i braku pomysłu na pewne odpowiedzi, ja jednak w takie rzeczy nie wierzę. Nie w przypadku Daas, który jest filmem przemyślanym i ciekawie opowiedzianym, zamkniętym świetną sceną spotkania Kleina i Golińskiego. Nie ma w nim momentów przestoju akcji ani zaskakujących jej zwrotów. Opowieść snuje się płynnie, spokojnie, ale śledzi się ją z nieustającym zaciekawieniem.

Daas nie byłby jednak tym, czym jest gdyby nie plejada znakomitych aktorów w obsadzie. Nie gwiazd, lecz właśnie utalentowanych aktorów. Mariusz Bonaszewski wybija się tu zdecydowanie na pierwszy plan, nokautując nawet samego Andrzeja Chyrę, który jednakże też pokazuje klasę. Do koncertowej gry włącza się Janusz Chabor, chyba czas go tak nazwać – aktor charakterystyczny. O Olgierdzie Łukaszewiczu nie muszę wspominać, to aktor którego talent nie ulega wątpliwości, choć jego Frank nie jest zbyt wyrazisty, ale może to być wina scenariusza, który z samozwańczego boga czyni jedynie postać drugoplanową. Moją uwagę zwrócił też Radosław Chrześciański, który w roli sekretarza Kleina dotrzymuje kroku Bonaszewskiemu tworząc z nim na ekranie ciekawy duet. Wisienkami na torcie są jednak dwie role epizodyczne – Maciej Stuhr jako wymuskany i wyniosły cesarz Józef II oraz genialna Danuta Stenka w roli księżnej, z którą Goliński rozmawia o pomocy finansowej. Zwłaszcza występ aktorki zapada głęboko w pamięć i jest jedną ze scen, które automatycznie będą przychodzić do głowy na myśl o Daas. Stenka nie dość, że ucharakteryzowana na starzejącą się kobietę, która niezbyt udanie stara się konserwować swoją wątpliwą już urodę, operuje szeregiem min i gestów, które z jej postaci celowo czynią karykaturę, a jej sposób mówienia bardziej niż wszystko inne pokazuje z jakim typem człowieka mamy do czynienia. Jest to zdecydowanie najbardziej wyrazisty występ w całym filmie.


Nie dziwi, że tylu doborowych aktorów (a nie wspomniałam o wszystkich) zgodziło się wystąpić w pierwszym filmie młodego reżysera. To film wyjątkowy jak na polskie warunki, ale nie ustępujący też zagranicznym produkcjom kostiumowym. Jest to zdecydowanie jeden z lepszych filmów kostiumowych, które oglądałam, wyróżniający się na ich tle swoją nieszablonowością.

Na koniec powrócę do postanowienia, o którym wspomniałam na początku. Otóż seans Daas otworzył mi oczy na fakt, że polskie kino kryje w sobie prawdziwe perełki. Stąd też moje postanowienie by je odkryć. Jest w nas, przynajmniej w większości z nas – ludzi chodzących do kina, interesujących się tym światem, coś co każe nam wybierać przede wszystkim głośne amerykańskie produkcje lub europejskie filmy nagradzane na festiwalach. Nie przeczę, że sama się temu trendowi poddaję. Nie będę też ukrywać, że ukłon w stronę polskich filmów postanowiłam zrobić pod wpływem bliskiej mi osoby, która w każdej dziedzinie kultury preferuje to, co polskie. Bo polskie (też) jest dobre. O ile dla nas nie powinno być wręcz najlepsze. A więc przechodząc do meritum, planuję oglądać, na dobry początek minimum jeden film polski tygodniowo (choć mogą zdarzyć się takie tygodnie, że nie obejrzę w ogóle żadnego filmu – tak bywa gdy jestem pochłonięta oglądaniem całego sezonu serialu). To może i mało, ale biorąc pod uwagę że do tej pory polskie filmy oglądałam od święta, spory postęp. Oczywiście moimi wrażeniami będę się dzielić na blogu w Kąciku polskiego filmu (który niniejszym debiutuje). Pewnie będę nie tylko polecać, ale i odradzać, bo nawet kierując się rekomendacjami, można się zawieść. Następnego dnia po seansie Daas zafundowałam sobie kolejny polski film, Mniejsze zło, nie mając (podobnie jak w przypadku filmu Panka) pojęcia o czym on jest i doszłam do wniosku, że z oglądania polskich filmów można mieć radość. Radość znacznie większą niż z oglądania innych produkcji. Bo jak już wspomniałam – o polskich filmach pisze się mało, bo mało kto je ogląda. W związku z czym ich oglądanie jest dla mnie ogromną frajdą – począwszy od zaskoczeń, które przynosi sama fabuła, o której nic nie wiem, poprzez trafianie na aktorów, których kompletnie się nie spodziewam zobaczyć, bo nikt mnie wcześniej na żadnym blogu nie uprzedził, że oni tam grają, po zdjęcia, które robią na mnie wrażenie nie dlatego, że ktoś kazał mi się im przypatrzeć, lecz dlatego, że mnie rzeczywiście zachwycają. Jest jeszcze zaleta pragmatyczna oglądania polskich filmów – nie męczymy naszych oczu czytaniem napisów a mózgu podzielnością uwagi ;)

Mam nadzieję, że mój entuzjazm zbyt szybko nie siądzie. Co do siły mojej perswazji, chciałabym wierzyć, że kogoś jeszcze do oglądania dobrych polskich filmów namówię. Wiem jednak jak to jest - na ogół piszemy w komentarzach „brzmi zachęcająco, kiedyś obejrzę”. A kiedyś jest jeszcze bardziej zapracowanym dniem tygodnia niż jutro

A Daas oceniam na 9/10

22.03.2012

Z notatnika kinomanki, cz. IX

Tym razem w notatniku jeszcze refleksje pooscarowe, trochę spóźnione. Nie ma więc sensu szerzej się rozpisywać o tych filmach, bo czytaliście o nich już z pewnością na niejednym blogu. Będzie więc stosunkowo krótko:


Moneyball 5/10

Nudny film ze świetną rolą Brada Pitta. Dużo gadania, za którym nic nie idzie, brak jakiegokolwiek napięcia, sport, który nam, Europejczykom jest kompletnie obcy. Może jest w tym filmie jakiś kunszt, którego nie potrafię docenić, ale po prostu wynudziłam się.








Spadkobiercy 7/10

Przyjemna obyczajówka z Georgem Clooneyem dalekim od swojego standardowego emploi. George jest w tym filmie poważny, przytłoczony życiem (czy raczej nieuchronną i bliską śmiercią żony) i prawie wcale się nie uśmiecha. Dobrze w rolę jego zbuntowanej córki wcieliła się Shailene Woodley, fajny jest też motyw z jej chłopakiem. Film sam w sobie jest przewidywalny i nie wieje raczej od niego świeżością, ale ogląda się go całkiem ok. Brakuje jakiegoś punktu kulminacyjnego, czegoś co by jakoś mocniej potrząsnęło widzem. Niemniej Oscar za najlepszy scenariusz adaptowany jest. Czyli może warto by przeczytać książkę, choć jakoś po filmie nie mam na to szczególnej ochoty.

Artysta 7/10

Film jest dobry, nie ulega to wątpliwości. Ale żeby od razu tyle Oscarów? Moim zdaniem wystarczyło tylko to, że jest niemy i oddaje hołd kinematografii (Akademia w tym roku wykazała się skłonnością do sentymentu – w podobnym tonie tęsknoty za światem minionym utrzymane są przecież Hugo i O północy w Paryżu). To bardzo fajnie, że powstał taki film, przypominający nam o początkach kina. Dla wielu widzów pewnie Artysta jest pierwszym widzianym filmem niemym. W niczym nie ustępuje filmom z czasów kina niemego – gdybyśmy nie wiedzieli, że powstał współcześnie pewnie dalibyśmy się nabrać. Aktorzy grają jak grać powinni, trochę przerysowują swoje postaci, ale tak chyba być powinno w tym wypadku (choć zachwytów nad tym całym Dujardenem nie ogarniam); kostiumy i scenografia jak za dawnych lat, klimat jest, ale cień na wszystkie zalety filmu rzuca kiepska fabuła. To trochę film o niczym. Nie poruszył mnie, nie rozbawił, zostawił zupełnie obojętną. I jeszcze ta irytująca muzyka, za którą jej twórca zgarnął jednakże Oscara. Przez pierwsze minuty nawet mi się podobała, bo pasowała świetnie do obrazu, ale kiedy przez kolejne kilkadziesiąt minut – nieważne czy sceny są wesołe czy smutne – ta muzyka właściwie zupełnie się nie zmienia – robi się to męczące. Moim zdaniem o wiele lepiej byłoby serwować widzowi muzykę bardziej oszczędnie, w momentach które naprawdę na to zasługują. Mi ta nachalna, w kółko powtarzająca się, melodia przeszkadzała w odbiorze. Żeby nie było, że tylko się czepiam – podobało mi się zakończenie. Artystę warto na pewno obejrzeć, bo jest to ciekawy eksperyment. I ja raczej odbieram go jako eksperyment niż jako film.
  

Bałam się, że ten film „skrzywdzi” Marilyn, jej legendę, wypaczy jej obraz zapisany w naszej pamięci. Nic bardziej mylnego. Przeczytałam kilka książek poświęconych MM (niestety, nie wpadła w moje ręce jeszcze osławiona „Blondynka”) i obraz jaki się z nich wyłania odpowiada temu, co widzimy w filmie Simona Curtisa. Nominacja do Oscara dla Michelle Williams za rolę Marilyn zasłużona. Wcielić się w legendę nie było na pewno łatwo, Michelle sprostała jednak temu zadaniu. Choć co do jej fizycznego podobieństwa mam pewne zastrzeżenia, to już ruchy, gesty i mimikę swojej bohaterki oddała bardzo wiernie. W ogóle aktorsko ten film stoi na bardzo wysokim poziomie i to na pewno robi swoje dla ogólnej jego oceny. Gdyby nie wybitna wręcz rola Kennetha Branagha (nominacja do Oscara powinna była zamienić się w statuetkę), doskonała jak zawsze Judi Dench i poprawnie spisujący się młodzi aktorzy, Eddie Redmayne i Emma Watson, film wiele by stracił. Mój tydzień z Marilyn pokazuje tylko wycinek z życia Marilyn, tydzień jaki spędziła na planie filmu Książe i aktoreczka. Wszystko co powinniśmy wiedzieć o Marilyn udało się przez ten tydzień pokazać, począwszy od uwielbienia jakim obdarzali ją mężczyźni, przez niezadowolenie, które wywoływała częstokroć u reżyserów, po jej własne lęki, niską samoocenę i brak pewności siebie. Jako jej fanka jestem zadowolona z tego, co zobaczyłam w filmie Curtisa.

Szpieg - oceny póki co brak

Do ponownego obejrzenia. Oglądałam nieco śpiąca i nieuważna, nie byłam więc w stanie docenić misternego scenariusza, skupić się na wszystkich wątkach i połączyć je w klarowną całość, ale wrażenie ogólne jakie wywarł na mnie Szpieg jest ogromnie pozytywne. Żeby jednak zrozumieć o co w tym filmie chodzi muszę obejrzeć ponownie, ale będzie to czysta przyjemność. Już teraz jednak mogę napisać, że jestem pod wrażeniem obsady: Oldman, Firth (za mało Firtha!), Hardy, Hurt, Strong i na deser sam Sherlock – Benedict Cumberbatch (jakaż była moja radość, gdy niespodziewanie zobaczyłam go na ekranie!). 

I tyle. Pomysłów na następne wpisy kompletnie brak. Mam jednak nadzieję, że nie będzie zbyt długiego zastoju blogowego. Trzeba mi skończyć czytać Jane Eyre (a czyta się wyśmienicie), potem obejrzeć zeszłoroczną ekranizację i  jeden wpis prawie gotowy :) Zresztą filmów na swoją kolej kilka czeka, tylko chęci brak. Skupiam się na krótszych formach, zaczynam 4 sezon Tudorów^^

16.03.2012

Lana Del Rey, Born To Die (2012)


Gdzie jest Lana? Bo na pewno nie w polskich mediach. Tyle było szumu,że zaczyna jak debiutantka, choć ma już na koncie płytę, do której się nie przyznaje; że nie jest zwykłą dziewczyną z gitarą, która postanowiła zamieszczać na YouTube swoje teledyski i która czasami nie miała co do garnka włożyć, tylko produktem wytwórni fonograficznej i w dodatku córką bardzo bogatego człowieka; no i że usta sobie zrobiła (o tym pisano najwięcej, jakby to była zbrodnia przeciwko ludzkości). 27 stycznia wydała płytę Born To Die i słuch o niej w polskich mediach (elektronicznych, bo tradycyjne, z nielicznymi wyjątkami, raczej nie zauważały faktu jej istnienia) zaginął. Czyżbym więc miała zacytować klasyka – wiele hałasu o nic? Nie, z pewnością nie. Bo głosu i talentu Lanie odmówić nie można, co na szczęście również dostrzegali autorzy rozlicznych artykułów na jej temat. Po płytę sięgnęłam niedługo po jej premierze, ale jakoś ciągle były pilniejsze rzeczy do umieszczenia na blogu niż niezbyt wydumana recenzja tej produkcji. Bo ja o płytach pisać nie umiem jeszcze bardziej niż o książkach i filmach. I zastanawiam się czy w obliczu tej (chwilowej?) ciszy medialnej (no dobra, odnotowałam dwa teksty - że Lana zaprzecza jakoby jej usta były sztuczne i drugi o tym, że jej teksty są szczere, ale mam tu na myśli doniesienia o podbijaniu list przebojów, o znakomitych lub mniej znakomitych występach, bywaniu na galach itd. a w tej kwestii naprawdę cisza) kogoś w ogóle jeszcze interesuje Lana, ale co tam, te kilka impresji na temat tego krążka poczyniłam już dawno, więc nie szkodzi mi się nimi podzielić.


            Na Born To Die można wyróżnić trzy rodzaje piosenek. Pierwszy to podobne do singlowych Video Games i Born To Die utwory wolne, utrzymane w podobnym melancholijnym klimacie, ale z bujającym refrenem. Drugi to piosenki w stylu r&b z elementami funky i rapu, z którymi ja musiałam się osłuchać, bo nie wpadły mi w ucho od razu, spośród których szybko moim faworytem stało się „gangsterskie” Off To The Races. I jeszcze kilka piosenek, które są mieszanką tych dwóch poprzednich rodzajów, jak np. Radio. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty ma się wrażenie, że każdy ze znajdujących się na niej kawałków mógłby zostać potencjalnym hitem (a już na pewno Dark Paradise), bo wszystkie są melodyjne i mają w sobie jakiś łatwy do nucenia fragment (w ich zapamiętaniu pomagają też często stosowane rymy). Jednocześnie nie da się ukryć, że wszystkie one zlewają się w jedną całość. Trochę tak jakby słuchało się cały czas jednej piosenki. Monotonię tę zaczyna się czuć koło dziewiątej piosenki (na krążku jest ich piętnaście). Lana już niczym nie zaskakuje, każda następna piosenka brzmi jak któraś z poprzednich. Wyróżnia się jedynie świetne Summertime Sadness z refrenem obliczonym na pozostanie w głowach słuchaczy na wiele tygodni. Nie zrozumcie mnie jednak źle – płyta bardzo mi się podoba, bo nawet jeśli ciągnie się jak jedna nieskończenie długa piosenka to jest to piosenka, do której chce się wracać. Jedynie fani różnorodności mogą trochę wybrzydzać. Ale zrównoważyć tę wadę może niewątpliwy atut Lany jakim jest jej głęboki, aksamitny głos, dzięki któremu nie sposób pomylić jego właścicielki z żadną inną wokalistką. I ciekawy sposób śpiewania – Lana wyrzuca z siebie słowa, przy czym nie jest to rap, ale z nim się właśnie kojarzy. Teksty na krążek Lana napisała sama i traktują one oczywiście o miłości i o jej własnych przeżyciach. Wiele z nich opowiada jakieś historie i to jest fajne, niemniej nie są one zbyt odkrywcze.
            Podsumowując, Born To Die to płyta mimo wszystko popowa, ale wnosząca do popu dużo świeżości, wyłamująca się obowiązującym w tym gatunku schematom. Płyta obok której nie sposób przejść obojętnie, bo jest świetnie wyprodukowana, z uwzględnieniem wszystkich wabików, na które można „złapać” słuchacza. Ja się dałam złapać i jak sobie płytkę w odtwarzaczu włączę to potrafię ją wałkować kilka godzin ;) Warto poznać, zwłaszcza, że może to być ostatnie dzieło panny del Rey, która w jednym z wywiadów stwierdziła, że tą płytą powiedziała już wszystko, co miała do przekazania. Ale kto wie, czy to nie kolejny chwyt marketingowy. Choć rewolucji Lana nie dokonała, warto by jej 5 minut sławy potrwało jednak trochę dłużej.  

8.03.2012

Kino na Dzień Kobiet (nie musi być płytkie)

Dzisiaj wpis okolicznościowy, jako że mamy Dzień Kobiet czyli kolejne niepotrzebne „święto”. Niepotrzebne równie bardzo jak wszelkie inne dni Matki, Babci, Dziecka czy zakochanych. Ja w takie dni, jeśli akurat są mi dedykowane, niczego nie oczekuję. Żadnych życzeń czy prezentów. Czy nie milej byłoby dostać tego kwiatka jutro albo za tydzień, a nie właśnie dziś, tak jak sobie wymyślił to…no właśnie: kto? Dlaczego tego jednego szczególnego dnia kwiatek należy mi się bardziej niż każdego innego (to pytanie tyczy się też tych wszystkich innych pseudoświąt)? Każdy powinien sam decydować, kiedy chce sprawić prezent bliskiej osobie, a nie dostosowywać się do czyjegoś widzimi się. Czy mam dzisiaj tylko leżeć i pachnieć, bo jest moje „święto”? Czy jutro to będzie mniej fajne, czy może mniej na miejscu? Ale przyznaję, jeśli akurat ktoś mi coś w takim dniu postanawia podarować to nie odmawiam, a nawet się cieszę, bo przecież każdy lubi usłyszeć miłe słowo lub dostać prezent (z walentynkami sprawa jest bardziej skomplikowana, o czym może napiszę za rok, bo teraz to już przepadło). Nie wyobrażam też sobie nie uściskać mamy czy babci w dedykowanym im dniu, ale to tylko dlatego, że wiem, że one tego się spodziewają i mogłoby im być zwyczajnie przykro, gdyby nagle tego uścisku zabrakło. Dzień Kobiet spośród wszystkich takich okolicznościowych dat budzi najwięcej kontrowersji, bo jest silnie naznaczony politycznie. 8 marca nieodmiennie kojarzy się z feminizmem i niekończącą się dyskusją o prawach kobiet, parytetach, aborcji itd. itd. Oczywiście większość kobiet się cieszy z tego dnia, pójdzie sobie na babski maraton filmowy do multipleksu, albo na występ grupy striptizerów (serio, nie wiem co kobiety w tym widzą, dla mnie to jest żałosne i uwłaczające godności mężczyzny) i pewnie nie będzie się dziś liczyć nawet z kaloriami, a ja tylko marudzę. Mnie właśnie te powszechnie organizowane w tym dniu specjalne seanse kinowe dla kobiet zainspirowały do tego wpisu. Bo cóż możemy sobie z tej okazji obejrzeć? W moim mieście panie z Dyskusyjnego Klubu Filmowego zaprotestowały przeciwko temu, żeby wyświetlono w tym dniu Rozstanie, argumentując swoją decyzję tym, że to zbyt poważny film, no i traktujący o czymś niefajnym czyli o rozstaniu. Naprawdę jest to dla mnie dość zaskakująca postawa. Z kolei jedno z olsztyńskich kin zaprasza panie na specjalny pokaz Listów do M. a tamtejsze Centrum Filmowe Helios nauczy w tym dniu kobiety (przedpremierowo!) Jak upolować faceta. Generalnie, przeglądając oferty kin przygotowane na ten dzień z myślą o paniach nie trzeba być Sherlockiem by odkryć, że przeważają filmy lekkie i przyjemne czyli głównie komedie romantyczne (które akurat w polskim wydaniu nie zawsze są przyjemne). Ja bym odradzała korzystanie z tych propozycji, które najczęściej urągają inteligencji zarówno damskiej jak i męskiej. Zgodzę się, że istnieje podział na kino męskie i kobiece, ale należy też pamiętać,że żaden film nie jest zastrzeżony naklejką „tylko dla mężczyzn” i  odwrotnie. Niejedna z nas woli więc w tym dniu obejrzeć sobie dajmy na to Daniela Craiga w Casino Royal zamiast Sarah Jessicę Parker i spółkę w Seksie w wielkim mieście. Określenie „kino kobiece” kojarzy nam się z komediami romantycznymi czy ewentualnie melodramatami. Faktycznie, jest większe prawdopodobieństwo, że filmy reprezentujące te gatunki przypadną do gustu paniom niż panom i chyba właśnie dlatego, że są stricte kobiece z takim upodobaniem nam się je serwuje w dniu kobiet. Ale ponownie – dlaczego tego dnia nie mogę sobie obejrzeć czegoś innego niż to, co jest dla mnie najlepsze zdaniem innych? Alternatywą niech będą filmy z mocną kobiecą obsadą, w której mężczyźni to tylko postaci drugoplanowe. Kino o kobietach, ale nie wyłącznie dla nich. To filmy, które z powodzeniem zainteresują też mężczyzn, bo jest w nich albo akcja, albo jakaś psychologia postaci, albo nawet zagadka kryminalna, słowem coś więcej niż w przeciętnej komedii romantycznej. Kilka z nich, które szczególnie polecam:

  1. Coś na czasie czyli Służące, o których pisałam już tutaj. Film, który opowiada o tym jak czarnoskóre służące postanawiają ujawnić sekrety swojej pracy u zamożnych mieszkańców amerykańskiego południa. Oprócz tego, że jest świadectwem ówczesnej sytuacji czarnoskórych mieszkańców USA, film podejmuje też temat emancypacji kobiet (za sprawą postaci panienki Skeeter, która chce w życiu osiągnąć coś więcej ponad urodzenie i wychowanie dzieci), a więc wpisuje się w feministyczny aspekt Dnia Kobiet. Niewątpliwie jednak najmocniejszym punktem Służących jest doborowa obsada, oczywiście zdominowana przez panie.
  1. Thelma i Louise czyli film o kobiecej przyjaźni utrzymany w konwencji kina drogi. W rolach głównych Susan Sarandon i Geena Davis, a w epizodzie młody Brad Pitt. Ogląda się nieźle, choć bohaterki mnie irytowały. Ale temat jest wielu kobietom bliski - chęć ucieczki od codzienności, męża, domu, dzieci...Taką tęsknotę kryje w sobie pewnie niejedna pani domu i chyba w tym trzeba upatrywać dużej popularności tego filmu. 
  1. W matni czyli niedoskonały film o przyjaźni doskonałej (oczywiście jak dla mnie). Mamy tu do czynienia z ogromnym poświęceniem, poświęceniem wolności w imię przyjaźni. Dwie przyjaciółki zostają oskarżone o przemyt narkotyków, prawdopodobnie niesłusznie, choć nawet po kilkukrotnym obejrzeniu nadal nie mam co do tego pewności. Jedna z nich bierze winę na siebie i w tym momencie ja zawsze mam łzy w oczach. Rzecz się dzieje w Tajlandii, a tam przemyt narkotyków to najgorsze z możliwych przestępstw, poświęcenie jest więc niebywałe.  Film nie jest arcydziełem, ale jest dobrze zagrany (Kate Becinsale i Claire Danes w rolach głównych), a historia jest naprawdę wiarygodnie przedstawiona i pozbawiona banału czy patosu, o jaki byłoby tu nie trudno.
  1. Przerwana lekcja muzyki czyli znowu o przyjaźni (choć trochę mniej oczywistej), ale głównie jednak o kobietach nie radzących sobie z życiem. Dziewczynach właściwie. Zagubionych, zbyt wrażliwych, będących zakładniczkami swoich własnych przekonań, zbuntowanych przeciwko społeczeństwu narzucającemu im jak mają żyć. Spodoba się zwłaszcza tym, którzy czują podobnie. Znakomite kreacje Angeliny Jolie i Winony Ryder. Polecam też książkę Susanny Kaysen pod tym samym tytułem.
  1. Godziny czyli o kobietach, które pragną bardziej. Refleksyjnie o śmierci i sensie istnienia. Rozgrywająca się na przestrzeni trzech różnych epok historia trzech kobiet, które łączy poczucie braku i książka, „Pani Dalloway”. Perfekcyjnie opowiedziana i zagrana – popis trzech wybitnych aktorek, spośród których jedna drugiej nie ustępuje talentem. W dodatku chyba najlepsza ekranizacja książki, z jaką miałam do czynienia.
  1. Przekleństwa niewinności czyli dorastające dziewczęta widziane oczami chłopców. Ciekawie opowiedziana historia pokazująca do czego w najgorszym wypadku prowadzić może surowe wychowanie. Melancholijny, ociekający depresją film, z nutką erotyzmu w osobie Kirsten Dunst, pięknymi zdjęciami i nastrojową muzyką. Sophia Coppola nie dość że zna się na kobietach, to jeszcze na robieniu filmów. 
  1. 8 kobiet czyli musical o kobietach z zagadką kryminalną w tle. Na jego planie zebrały się największe gwiazdy francuskiego kina, na czele z Catherine Deneuve, a każda z nich stworzyła naprawdę ciekawą, wyrazistą postać. Film jest absolutnie fantastyczny – rozśpiewany, roztańczony, zabawny, a przy tym trzymający w napięciu i zupełnie nieprzewidywalny. I oferuje przegląd różnych kobiecych typów osobowościowych. 8 kobiet, 8 tajemnic i jedno pytanie: kto zabił? Ach, nabrałam ochoty obejrzeć ponownie. 
  1. Grindhouse: Death Proof czyli siła kobiet wg Tarantino. Najbardziej „męski” film z tego zestawienia. Jest tu mnóstwo seksownych dziewczyn, które robią wrażenie nie tyle swoją urodą (choć też), co swoim sposobem bycia. Są pewne siebie, zadziorne, wiedzą czego chcą i lubią dobrą zabawę. Ich dialogi, które wypełniają znaczną część filmu, są tak naprawdę o niczym, ale absolutnie nie nudzą. Wręcz odwrotnie, bo dialogi u Tarantino są zawsze na najwyższym poziomie, są istotą jego filmów. Bawią i budują napięcie. Jak przystało na kino drogi są też widowiskowe pościgi. Jest świetna muzyka. Mnóstwo drobiazgów, o które dba reżyser. Każdy plakat, książka na półce, wszystko jest dokładnie przemyślane i nie znajduje się w kadrze bez powodu, a nie wiem jak Wam, ale mi odnajdywanie takich smaczków daje ogromną radość. 
  1. Na koniec reżyser, któremu znajomości kobiecej psychiki pozazdrościć może niejeden mężczyzna. Ulubiony reżyser kobiet? Pewnie tak. Pedro Almodovar. Nie jestem w stanie wskazać jednego jego filmu, który szczególnie zasługiwałby na uwagę w kontekście dzisiejszego dnia, bo niemalże wszystkie są o kobietach i z kobietami w rolach głównych. Chyba najwięcej radości przyniosło mi oglądanie Kobiet na skraju załamania nerwowego, a najwięcej wzruszeń Wszystko o mojej matce, więc w zależności co komu potrzebne, polecam obejrzeć. Każdy film Almodovara jest hołdem dla kobiecości, prezentem dla kobiet. W tym zestawieniu jego nazwiska po prostu nie mogło zabraknąć. 
Jeśli znacie inne filmy, w obsadzie których dominują kobiety, ale które nie są komediami mniej lub bardziej romantycznymi, to piszcie. Na koniec życzę sobie i Wam, Czytelniczkom, aby ludzie byli dla nas mili nie tylko od święta. 

5.03.2012

Downton Abbey (ITV, 2010)





Opis dystrybutora zaczerpnięty z fdb.pl:

"Downton Abbey wydaje się być bezpieczną twierdzą z ustalonym porządkiem i sposobem życia, który przetrwa następne tysiąc lat. Nie przetrwa! Akcja serialu rozgrywa się w trudnych i burzliwych czasach zarówno dla Anglii, jak i dla całego świata. Tonie słynny Titanic, w ciągu dwóch następnych lat wybucha I wojna światowa, a kobiety zaczynają walczyć o swoje prawa. Właśnie w tym okresie wkraczamy w świat Downton Abbey, wielkiego dworu należącego do państwa Grantham i ich córek, w którym nie mniej do powiedzenia mają: kamerdyner Carson i ochmistrzyni, pani Hughes. Wszyscy bohaterowie serialu muszą zmierzyć się z nachodzącymi zmianami i odnaleźć się w nowej sytuacji".


Znowu jestem trochę do tyłu, bo wszyscy, którzy oglądają, o Downton Abbey pewnie już na blogach napisali, a moja opinia nic nowego nie wniesie, ale chciałabym, aby zaznaczył się on swoją obecnością i tutaj. Sama też odkryłam ten serial dzięki Internetowi i mam nadzieję, że dzięki tej krótkiej rekomendacji ktoś jeszcze się nim zainteresuje. To serial w sumie u nas wciąż niezwykle słabo znany, słyszeli pewnie o nim jedynie stali bywalcy kulturowych blogów. Wątpię, że zyska szerszą popularność. W telewizji emitowany jest przez – nie da się tego nazwać inaczej – niszową stację TVN Style. Nie będę się teraz rozwodzić nad charakterystyką jej audytorium, ale nie jest to z pewnością kanał oglądany przez przeciętnego Polaka. Ja też do szerszego grona potencjalnych widzów nie dotrę, ale jeśli Ty, drogi Czytelniku jeszcze nie oglądasz tego serialu, oto kilka powodów, dla których warto to zmienić: 

1. Downton Abbey to produkcja brytyjska (ale nie BBC tylko stacji ITV) i już samo to jest gwarantem jakości. 



2. Akcja serialu rozpoczyna się tuż po katastrofie Titanica, a więc w roku 1912 i dzieje się w posiadłości arystokratycznej rodziny lorda Granthama. Miłośnicy seriali kostiumowych będą zachwyceni, ze względu na perfekcyjne oddanie klimatu tamtych czasów. Imponujące są kostiumy i scenografia, na które nie oszczędzano ni grosza. Kreacje i biżuteria noszone przez bohaterki częstokroć zapierały mi dech w piersiach. 


3. Co odróżnia ten serial od innych seriali kostiumowych o bogatych, wpływowych rodzinach? W innych tego typu produkcjach służba pojawia się jedynie na sekundę, by podać państwu herbatę lub pomóc się ubrać. W Downton Abbey są oni pełnoprawnymi bohaterami, których losy są równie fascynujące jak życie ich pracodawców. Nawet postaci drugoplanowe w tym serialu są wyraziste, dla każdej został rozpisany inny ciekawy wątek. Inna sprawa, że Granthamowie mają chyba dość rzadko, jak sądzę, spotykany w tamtych czasach stosunek do służby - traktują ja z największą życzliwością i interesują się nią niczym członkami rodziny. Po takich Służących na przykład, jest to diametralnie inny obraz tego, jak mogą wyglądać stosunki państwo – służba. 

4. Bohaterowie są tak różnorodni, że każdy widz znajdzie tu swojego ulubieńca. Mnogość wątków działa jak najbardziej na korzyść, każdy znajdzie coś dla siebie. 

5. Niezwykle ważna kwestia to wysokiej próby aktorstwo. Szczerze - nie mam najmniejszych zastrzeżeń do obsady. Nie pozbyłabym się nikogo, nikogo nie zamieniła na innego. Są to aktorzy w 90% nam nieznani, a ci rozpoznawalni, jak Hugh Bonneville i Maggie Smith to wisienka na torcie. Starsza pani to zresztą genialnie napisana postać, która potrafi wnieść nieco humoru nawet do śmiertelnie poważnej sceny. 

6. Serial ten bazuje na sprawdzonych składnikach rodzinnej sagi: intrygi, tajemnice, wielka miłość tudzież miłość zakazana, plus wojna w tle. To nie mogło się nie udać. Choć mogłoby pewnie zniknąć niezauważenie, gdyby nie doskonały scenariusz, pełen zwrotów akcji i fantastycznych dialogów. Scenariusz nie od razu przynosi pożądane przez widza rozwiązania, a postaci stopniowo ewoluują, w kierunku, którego nie byliśmy w stanie przewidzieć. Najlepszym dowodem na to niech będzie fakt, że w pierwszych odcinkach nie cierpiałam jednej z najważniejszych bohaterek, lady Mary Crawley, a z czasem stała się jedną z moich ulubionych postaci. A wątek miłosny między nią a Matthew trafi w serce każdego romantyka. 

7. Jest to przykład ewolucji serialu jako gatunku. Każdy odcinek Downton Abbey jest zrobiony z takim rozmachem i dbałością o szczegóły, jak najlepsze kino kostiumowe. Ogląda się to zupełnie inaczej niż większość seriali amerykańskich, nawet tych na najwyższym poziomie. Może przez czasy, o których opowiada, ale ma się wrażenie obcowania ze sztuką wysokich lotów. 

8. Ci, którzy z nostalgią myślą o początkach minionego wieku i z upodobaniem oglądają ekranizacje powieści Jane Austen (choć to trochę wcześniejszy okres) już w tej chwili nie powinni mieć wątpliwości, że muszą sięgnąć po Downton Abbey. Niebywale oddaje on ducha tamtej epoki, która bardzo różni się od czasów, w których żyjemy i myślę, że właśnie to czyni serial tak interesującym. To w sumie taka bardzo przystępna lekcja historii. 

9. Rzadko się zdarza, żeby sezon drugi był lepszy od pierwszego, a w moim przekonaniu tak właśnie jest z Downton Abbey

To jeszcze tak na zachętę - bo w DA naprawdę dużo się dzieje

Mam nadzieję, że sięgniecie po ten serial i nie będziecie żałować. Sezony są na razie dwa, w sumie szesnaście odcinków. Kolejny we wrześniu, więc jest trochę czasu, ale lepiej nie odkładać oglądania, bo to zdecydowanie jeden z najlepszych seriali ostatnich lat i warto zapoznać się z nim jak najszybciej. 


Moja ocena serialu to 9/10.