26.01.2015

Boyhood (reż. R. Linklater, 2014)




Jeśli film trwa prawie 3 godziny musi mieć w sobie coś, co zainteresuje na te 3 godziny widza. Najlepiej jeśli jest to porywający scenariusz, ale czasem wystarczą niesamowite efekty specjalne czy brawurowa gra aktorska. Czy film o zwykłym życiu i przeciętnych ludziach może być w stanie przykuć uwagę widza na te 3 długie godziny, w ciągu których można zrobić naprawdę wiele innych, może pożyteczniejszych, a może ciekawszych rzeczy? Okazuje się że tak. Jakiś czas temu oglądałam trwający prawie 3 godziny film Xaviera Dolana, który jednak swoim Laurence Anyways trochę mnie zawiódł. Na tym filmie zaczęłam się nudzić w połowie – wtedy kiedy przeciętny film zmierzałby już powoli w stronę końca. Historia przedstawiona przez Dolana spokojnie mogła zostać zamknięta w czasie ok. 100 minut, tymczasem została niepotrzebnie rozwleczona. Co ciekawe, przed seansem Boyhood jakoś mi umknęło, że film ten trwa niespełna 3 godziny. W tym wypadku jednak długość filmu jest jak najbardziej usprawiedliwiona – przecież kręcono go przez 12 lat. Najważniejsze pytanie jakie pojawia się w kontekście filmu brzmi: czy gdyby nie ten specyficzny sposób jego powstawania, Boyhood zachwycałby tak samo?

O Boyhood pisze się jako o filmowym eksperymencie. Reżyser i scenarzysta filmu, Richard Linklater eksperymentuje nie od dziś. Nie mówię tu tylko o trylogii Przed wschodem słońca/Po zachodzie słońca/Przed północą, której kolejne części serwował nam w odstępach kilku lat, ale też o innych filmach w jego dorobku. Nakręcił m.in. Przez ciemne zwierciadło, wykonane w technice animacji ortoskopowej, będące ponoć dość psychodelicznym filmem (to ekranizacja powieści Phlipa K. Dicka), ma na koncie też film zaangażowany społecznie, czyli Fast Food Nation będący krytyką amerykańskich barów szybkiej obsługi. Pomysł z Boyhood jest chyba jednak najciekawszy. Zdjęcia do filmu rozciągnięto na czas dwunastu lat, ekipa spotykała się co roku by kręcić kolejne – chronologicznie następne – sceny. Wszystko po to, by jak najlepiej oddać – w moim przekonaniu  - proces dorastania, szukania swojego miejsca w świecie. W zmieniającym się świecie, bo zmienia się nie tylko otoczenie Masona, ludzie w jego życiu, miejsca w których mieszka, ale też sam świat rozumiany jako uwarunkowania społeczne, polityczne czy kulturowe. A metamorfozę przechodzi nie tylko Mason, ale i cała jego rodzina.



Boyhood jest filmem o zwykłym życiu. W skrócie mówiąc: Mason ma rozwiedzionych rodziców i starszą o dwa lata siostrę. Mieszka z matką, która chce sobie ułożyć życie – skończyć studia, znaleźć lepszą pracę, wyjść ponownie za mąż. Z ojcem Mason i jego siostra widują się w czasie weekendów. Przez dwanaście lat matka zdąży mieć dwóch mężów, wybudować dom, a ojciec znajdzie sobie nową żonę i urodzi mi się kolejne dziecko. Siostra pójdzie na studia. Ot, zwykła kolej rzeczy. W tym wszystkim Mason, wchodzący w życie, poznający jego różne odcienie, uczący się świata. O sensie filmu wiele mówi dla mnie scena, w której ojciec Masona przyjeżdża z żoną i maleńkim synkiem, by zabrać Masona i jego siostrę na weekend do siebie. Ale przyjeżdża już nie swoim wystrzałowym sportowym wozem, lecz jednym z tych dużych, rodzinnych samochodów, które przede wszystkim mają być praktyczne. Mason jest zawiedziony, bo ojciec obiecał mu dać tamten samochód na 16-te urodziny (choć wcale tego nie pamięta). Tyle, że priorytety się zmieniły – ojciec założył rodzinę, ma małe dziecko, a więc musiał zmienić samochód na większy i bezpieczniejszy. Sam się jednocześnie zmienił – pod wpływem nowej sytuacji wydoroślał. Ta scena pokazuje, że nic w życiu nie trwa wiecznie, pojawia się ktoś i nagle jesteśmy w stanie zmienić dla niego całkowicie swoje życie, a wszystko inne staje się mniej ważne. Między innymi tego musi nauczyć się Mason.

W filmie Linklatera można przeglądać się jak w zwierciadle. Każdy widz w życiu Masona i jego siostry znajdzie znajome wątki. Choćby wyżej wspomniane rozczarowanie, pierwsze picie alkoholu i rozmowy o seksie, konieczność zrobienia czegoś wbrew własnej woli. Dla innych znajome będą inne przeżycia – rozwód rodziców, surowy ojczym, który okazuje się pijakiem. Mason jest bohaterem dość nijakim, nie wyróżniającym się niczym poza swoją małomównością i długimi włosami, ale tym samym jest bohaterem uniwersalnym, "every menem", który wydaje się nam dziwnie znajomy.


Doświadczeniem wyjątkowym jest oglądanie na ekranie dojrzewających bohaterów i to, że upływ czasu jest tu całkowicie realny. Twarze bohaterów nie tylko się fizycznie zmieniają, ale oni sami zyskują wiarygodności. Nie byłoby tak gdyby nie talent, odwaga i zaangażowanie aktorów: Patricka Arquette, Ethan Hawke, Ellar Coltrane i Lorelei Linklater tworzą na ekranie zgrany, świetnie obsadzony zespół. Żadne z nich nie ma słabszych momentów, co przez dwanaście lat mogłoby przecież mieć miejsce. Szczególnie dobrze wypada Coltrane, który w momencie startu kręcenia filmu miał 8 lat. Trudno wymagać od dziecka wiarygodnego, skrupulatnego budowania postaci przez kilkanaście lat. Tymczasem jego bohater od początku do końca pozostaje autentyczny. Być może podobnymi argumentami Akademia motywuje nominację do Oscara dla Arquette. Ta znakomita aktorka ma w Boyhood swoje pięć minut, a co więcej, jest bohaterką równorzędną do Masona. Stworzyła interesujący portret matki, która wszystko robi przede wszystkim z myślą o swoich dzieciach, portret matki wręcz idealnej, która zawsze potrafi pocieszyć i powiedzieć „jakoś to będzie”. I która potem musi pogodzić się z tym, że jej dzieci wyfrunęły z gniazda i odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej? Scena, w której Patricka Arquette zadaje to pytanie, jest naprawdę wielka. Z kolei, także nominowany do Oscara, Ethan Hawke sam przechodzi dla mnie na ekranie transformację – za aktora przeciętnego do naprawdę dobrego i genialnie pasuje do roli dojrzewającego dopiero ojca. Kiedyś w talent Hawke nie wierzyłam, ale do takich ról jak ta jest on chyba stworzony.

Frajdą podczas seansu było dla mnie zgadywanie, który aktualnie rok mamy na ekranie. Reżyser daje oczywiście podpowiedzi, takie jak społeczno – polityczne wydarzenia czy po prostu ówczesne muzyczne hity w tle, co jest dodatkowym smaczkiem filmu. Wielką siłą Boyhood jest jednak montaż, dzięki któremu przejścia z jednego roku do drugiego są niesamowicie subtelne, prawie niezauważalne, ale mimo wszystko wyraźne.

Pomysł nakręcenia filmu, w którym upływ czasu na ekranie równa się czasowi realizacji filmu, nie mógł by się prawdopodobnie sprawdzić w wypadku innego gatunku czy tematu, a przynajmniej w niewielu przypadkach. To właśnie taka banalna, obyczajowa historia rodzinna pozwoliła najlepiej wykorzystać możliwości jakie daje ten sposób pracy reżysera. Ale odpowiedzmy sobie na pytanie zadane na początku: czy gdyby dwanaście lat minęło tylko na ekranie, a nie w normalnym życiu, Boyhood podobałby się równie mocno? Nie oszukujmy się – pewnie. Trudno mówić o tym filmie, odcinając się od tych „dwunastu lat”. Trudno oceniać go tylko jako trwający prawie 3 godziny film, a nie jako trwający lata, dokładnie przemyślany projekt. Bo tym wydaje mi się być Boyhood – projektem zrealizowanym po to, by coś ważnego przekazać. To projekt bardzo pozytywny, inspirujący do działania, napawający optymizmem i nadzieją. Linklater pokazuje, że życie, które w danej chwili nie wygląda zbyt optymistycznie i radośnie, może za jakiś czas stać się pogodne i kolorowe. I na odwrót. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć kolei naszego losu, ale nie możemy się poddawać. Musimy po prostu żyć.

Moja ocena: 9/10

1 komentarz:

  1. Bardzo fajny tekst, dobrze się czytało. Ale kupiłaś mnie ostatnimi zdaniami, które
    pomogły mi zdecydować czy warto zobaczyć "Boyhood". Bo jak wiadomo zbiera całkiem różne recenzje.
    Jedynie te 3h trochę zniechęcają, na kino za długi :>

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.