7.08.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXVII

Lato w moim wypadku nie sprzyja ani oglądaniu filmów, ani czytaniu książek. Ładna pogoda zachęca do spędzania większej ilości czasu na wolnym powietrzu. A moje wieczory skradają ostatnio Wikingowie. I w ten sposób w lipcu obejrzałam zaledwie 5 filmów! Wynik tragiczny. Ale jeden z tych seansów przynajmniej odbył się w kinie – dzięki wygranym wejściówkom. Ideałem byłby jeden seans w kinie w miesiącu i jest szansa, że w najbliższym czasie ten plan się uda zrealizować. Kusi nowy Woody Allen, jestem namawiana na Dawcę pamięci, na pewno pójdę na Miasto 44, a w dalszych planach są Służby Specjalne. Niestety, jestem ograniczona do mojego multipleksu, w związku z czym o bardziej ambitnych filmach w kinie mogę zapomnieć. Ale dziś nie o kinie, a o filmach obejrzanych – w lipcu i także w czerwcu (przy czym w czerwcu obejrzałam znacznie więcej).  Na początek kilka starszych pozycji.  


Zawsze trzymałam się z dala od książki i filmu. Zniechęcała mnie poważna tematyka: uprzedzenia rasowe. Ale Zabić drozda to klasyka – w każdym wydaniu. Postanowiłam więc zabrać się za film. I rzeczywiście miałam do czynienia z wielkim kinem, które jednak nie zainteresowało mnie na tyle, by uznać ten film za więcej niż dobry. Pomijając całą wymowę filmu i doskonałe aktorstwo, trzeba przyznać, że jest to film dość nużący. A może po prostu to nie był mój dzień na oglądanie takich filmów. Bo to jest film wymagający skupienia i wyciszenia, a ponadto film, który napawa dość przygnębiającym humorem. Reżyser umiejętnie splata dwie pozornie niezwiązane historie: o Boo – tajemniczym mężczyźnie, którego boją się wszystkie dzieci mieszkające w miasteczku, w którym toczy się akcja, i o czarnoskórym Tomie Robinsonie, niesłusznie oskarżonym o gwałt na białej kobiecie. Wychodzi z tego przejmująca i uniwersalna przypowieść o społecznych uprzedzeniach – nie tylko rasowych. W roli obrońcy Robinsona – Atticusa Finach – znakomity Gregory Peck. Po obejrzeniu tego filmu, za którego zdobył Oscara, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że Peck to mój ulubiony aktor „starego” kina, a przy tym ten najprzystojniejszy.















Grace Kelly w oscarowej roli. Głównie dla niej warto obejrzeć ten film, będący jednak dobrą, solidną produkcją, która nie nuży. To jednak w dużej mierze zasługa właśnie ekspresyjnego aktorstwa Kelly i Binga Crosby’ego. Zaletą filmu, który porusza takie tematy jak depresja, alkoholizm, strata i wybaczenie, jest niewątpliwie jego ładunek dramatyczny i dobrze skonstruowana fabuła. To także ciekawy portret małżeństwa, a z czasem i trójkąta. Optymistyczne zakończenie jest wyważone – nie jest to typowy happy end, ale finał dający nadzieję i przywracający wiarę w ludzi.


Klasyka musicalu, mówili. Najlepszy musical, mówili. Kłamali ;) West Side Story mocno mnie rozczarowało. Zarzutów mam wiele: infantylna historia, głupiutka główna bohaterka (bohater nie lepszy), groteskowe, mało wiarygodne gangi i ich rozgrywki, a przede wszystkim nudne piosenki nie zapadające w pamięć (może oprócz I Feel Pretty). Plusem natomiast fakt, że jest to interpretacja Romea i Julii Szekspira i fajnie, że ktoś się tym arcydziełem zainspirował. Natomiast ścieżka dźwiękowa naprawdę jest moim zdaniem słaba. Choreografia również nie powala. Poza tym – czepiając się – Natalie Wood ma tyle z Latynoski co ja. Czyli nic. Jest to wszystko znośne, ale nieciekawe. Nie wiem jakim cudem West Side Story zdobyło 10 Oscarów. Myślę jednak, że ówczesna popularność i dzisiejsza legenda tego filmu wiąże się z tym, że to jeden z pierwszych nowoczesnych musicali. Trzy godziny wyjęte z życia, więc przemyślcie dobrze, zanim zabierzecie się za ten film.

Fargo 7+/10

















Dobrze jest czasem dać drugą szansę. Za pierwszym razem mojego oglądania, Fargo nie trafiło na dobry moment. Dzień wcześniej oglądałam bardzo słaby film i kiedy przez pierwsze minuty Fargo wydało mi się bardzo nudne – poddałam się i wyłączyłam (ale trzeba przyznać, że zostałam namówiona). Pisałam już o tym, że moje relacje z braćmi Coen są trudne: jestem wielką fanką To nie jest kraj dla starych ludzi, bardzo podobało mi się Co jest grane, Davis, ale już fenomenu Big Lebowskiego nie jestem w stanie pojąć, podobnie jak nie uważam by Prawdziwe męstwo było ciekawym filmem, a Okrucieństwo nie do przyjęcia - zabawnym. Wielu ich uznanych filmów jeszcze nie widziałam. Fargo plasuje się gdzieś pośrodku mojej skali ocen, ze wskazaniem na „film, który mi się podobał”. Trudno zaprzeczyć, że film ma wyjątkowy klimat: nie dość, że małe miasteczko, to jeszcze mroźna zima – doskonałe tło do opowiedzenia historii kryminalnej. Fabuła, trochę groteskowa, robiąca z tego filmu czarną komedię, świadczy o dużym kunszcie braci jako scenarzystów. Udało się przez nią opowiedzieć o sile przypadku, ludzkiej głupocie, chciwości, bezsensownej brutalności. Fargo trochę przeraża przedstawioną wizją świata i jest doskonałym komentarzem braci do amerykańskiej mentalności. Największą siłą Fargo jest jednak aktorstwo. Znakomita jest Frances McDormand, której ciężarnej bohaterce się po prostu kibicuje, Steve Buscemi i Peter Stormare są bezbłędni w rolach komicznych, ale i brutalnych przestępców, podobnie jak świetny jest William H. Macy. Po czasie okazuje się, że wiele scen z Fargo zapada w pamięć i to w dużej mierze właśnie dzięki aktorom. Muszę przyznać, że sam klimat filmu spodobał mi się na tyle, że rozważam obejrzenie serialu Fargo, który niedawno wyprodukował amerykańska stacja F/X. Może ktoś widział?



















Daniel Radcliffe robi co może, by zerwać z łatką Harry’ego Pottera, ale na razie nie są to próby udane. Choć samemu aktorowi nie można wiele zarzucić, Kill Your Darlings nie jest dobrym filmem. To film po prostu nudny i to jego największa wada, przy której blakną wszelkie zalety. Temat jest dobry: powstawania ruchu bitników, a przy tym morderstwo i wątek homoseksualny. Jednak nie udało się tego przedstawić w ciekawy sposób. Nie służy filmowi jego wielowątkowość i niezdecydowanie reżysera, co ma być głównym jego tematem. Bitnicy przedstawieni są dosyć bezbarwnie – nie wiem czy zgodnie z prawdą, jednak film W drodze naszkicował ich znacznie ciekawsze portrety. Mimo tego między aktorami widać chemię wtedy, kiedy trzeba. W pamięć zapada szczególnie Dane DeHaan jako Lucien Carr, znakomity jest też znany z Zakazanego imperium, Jack Huston. Miło zobaczyć też Michaela C. Halla we wcieleniu innym niż Dexter i uroczą Elizabeth Olsen. Film ogląda się jednak ze znużeniem i nie wynosi z niego wiele. Już chyba lepiej o bitnikach poczytać.


Lato to okres posuchy dla kogoś, kto nie lubi blockbusterów ani filmów animowanych, ani głupawych komedii z Cameron Diaz. Czyli dla mnie. W związku z tym, gdy wygrałam darmowe wejściówki do kina do zrealizowania do końca lipca, nie bardzo wiedziałam na co je wykorzystać. Pozwoliłam więc wybrać film mojemu ukochanemu, a on – z bardzo okrojonego repertuaru – bez wahania wybrał horror, wiedząc, że, delikatnie mówiąc, nie jestem fanką gatunku. O tym jakim Zbaw nas ode złego jest horrorem najlepiej świadczy moje zachowanie po seansie (wieczornym). Po Lśnieniu czy Psychozie długo nie mogłam zasnąć. O Zbaw nas ode złego po kilku godzinach nie pamiętałam. Nie brakuje co prawda momentów, w których można się przerazić, czy takich, które od osób o słabszych nerwach wymagają zasłonięcia oczu, jednak nie jest to horror, który może się spodobać osobom, które horrory oglądają na co dzień. To dość przeciętna, choć sprawnie zrealizowana i dobrze zagrana produkcja. Do pewnego momentu nawet nieprzewidywalna. Jednak z czasem dość jasne wydaje się zarówno rozwiązanie zagadki, jak i kolejne poczynania bohaterów. Irytować może brak wyjaśnienia do końca jednego z wątków, który doklejono na siłę, chyba tylko po to, by mieć kilka okazji, by przestraszyć widza. Plusem natomiast niech będzie muzyka The Doors, choć i jej obecność w takim kształcie, w jakim ona się w filmie pojawia, nie została dostatecznie wyjaśniona.  Nie będę zaprzeczać, że takie filmy to dla mnie strata czasu, ale jeśli akurat nie będziecie mieć nic ciekawszego do roboty – możecie obejrzeć. Nie jest nudno, coś się dzieje, a od strony technicznej i aktorskiej jest przyzwoicie.


To miał być pierwszy otwarcie, odważnie mówiący o gejach polski film. Tymczasem wyszło jak zwykle. Płynące wieżowce to typowa wydmuszka – reżyser ma zmysł wizualny (bardzo dobre zdjęcia), ma też nosa do aktorów (świetni są Mateusz Banasiuk, Marta Nieradkiewicz i Katarzyna Herman), ale jego film nie wnosi nic nowego do dyskusji o homoseksualizmie, wciąż uważanym jeszcze u nas za zboczenie. Jeśli reżyser, Tomasz Wasilewski, chciał, żeby po tym filmie zmniejszył się poziom homofobii, a zwiększył empatii do gejów, to zdecydowanie tego założenia nie spełnił. Jego bohaterowie przedstawieni są tak stereotypowo jak to możliwe: jeden piękny, zniewieściały, drugi – znacznie bardziej męski. Tak bardzo, że nawet ma dziewczynę. Tu mamy kolejną kliszę – heteroseksualny dotąd chłopak odkrywa, że pociągają go mężczyźni. Jego matka uważa, że to jej wina. Dziewczyna nie jest w stanie tego zaakceptować i walczy o niego. Postać Sylwii to jedyna postać, z którą można się zidentyfikować. Jedyna, której emocje wydają się prawdziwe i są zrozumiałe. Michał i Kuba lgną do siebie na zasadzie typowej fizycznej fascynacji, która po raz kolejny utrwala pokutujące w społeczeństwie przekonanie (mylne, jak sądzę), że dla gejów liczy się tylko seks. Seks gwałtowny, pokątny, odarty z romantyzmu. A przecież z zagranicznych produkcji wiemy, że tak wcale być nie musi. Można gejowskie uczucie pokazać inaczej. Płynące wieżowce nie są niczym, czego byśmy do tej pory gdzieś już nie widzieli. Niestety. I nawet chyba moja ocena jest za wysoka, jednak bardzo podobał mi się wątek Sylwii i aktorstwo Marty Nieradkiewicz. Niedostatecznie natomiast został przedstawiony wewnętrzny dylemat Kuby, szukającego własnej tożsamości. I choć Wasilewski chciał, by jego film odbierać jako uniwersalny obraz o zagubieniu i wewnętrznym rozdarciu, ten uniwersalizm jest raczej trudno dostrzegalny.
  

Z całej tej listy to film, który zrobił na mnie najbardziej pozytywne wrażenie. Bałam się, że będzie trudny albo nudny i się zawiodę tak jak na Wielkim pięknie tego samego reżysera. Tymczasem od początku do końca trwałam w zachwycie nad filmem Paolo Sorrentino. To jeden z tych filmów, które zostawiają szerokie pole do interpretacji, długo nie pozwalają o sobie zapomnieć, skłaniają do stawiania pytań i szukania odpowiedzi. A przy tym jest to film mądry, opowiadający o najważniejszych w życiu wartościach. Zachwycający są bohaterowie, oczywiście na czele z tytułowym Cheyennem, który chyba nie tylko mi kojarzy się z Robertem Smithem z The Cure. Fascynujące jest odkrycie, że pod tą maską ostrego rockmana kryje się wrażliwy, smutny, zagubiony człowiek nie potrafiący pogodzić się z przeszłością. Sean Penn jest w swojej roli uroczy i zachwycający i bardzo się dziwię brakowi choćby nominacji do Oscara dla niego. Frances McDormand też znakomita. Na uwagę zasługuje oczywiście muzyka, świetne są zdjęcia,  a dialogi obfitują w sentencje, które aż proszą się, żeby je zapamiętać i cytować. Film wzruszający, oryginalny, świeży. Ambitny. Dla wymagających, ale przystępny.

Elling 8/10

Elling to jeden z tych skandynawskich filmów, które opowiadają historię w gruncie rzeczy smutną, lecz niosącą dużą dawkę optymizmu. Spodoba się tym, którzy wysoko ocenili francuskich Nietykalnych – tematyka jest tu lekko podobna. Dwóch dość różnych, a przy tym nieprzystosowanych społecznie mężczyzn musi zamieszkać pod jednym dachem i jakoś razem funkcjonować. To trudne, jeśli przez 40 lat mieszkało się z matką i prawie nie wychodziło z domu, jak Elling. Choć i Elling i Kjell nie są już pierwszej młodości, wszystko jest dla nich nowe: wyjście do restauracji, rozmowa przez telefon, podrywanie kobiety. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie te wyzwania w ich wykonaniu niosą ze sobą dużo humoru. Nie jest to co prawda komedia, przy oglądaniu której człowiek zanosi się salwami śmiechu, ale to chyba właśnie jej zaleta. To raczej pozytywny (świetnie zagrany i napisany) film, który budzi uśmiech na twarzy, przywraca wiarę w świat i ludzi i na chwilę (a dokładnie na 1,5 h) czyni ten świat znośniejszym.


To podobno klasyk, jeśli chodzi o filmy erotyczne. Będąc dzieckiem zdawałam sobie sprawę, że to film zakazany. Duże pokładałam w tym filmie nadzieje, zwłaszcza, kiedy już zobaczyłam, jak pociągająco wyglądał w nim Mickey Rourke. I gdy poznałam pewne analogie między nim a 50 twarzami Greya. Muszę jednak przyznać, że 9 i ½ tygodnia zawiodło mnie na całej linii. Bo seksu jest tu jak na lekarstwo. Pierwsza lepsza wysokobudżetowa amerykańska produkcja pokazuje więcej odważnych scen. Nie zrozumcie mnie źle, ale to jednak film erotyczny, więc oczekiwałam, że będzie tu sporo działających na zmysły scen. Tymczasem otrzymujemy scenę karmienia z zamkniętymi oczami (w tym obowiązkowe picie mleka z oblewaniem, bo to przecież dwuznacznie wygląda), scenę z kostkami lodu (chyba najlepsza), striptizu (Kim Basinger jest w niej mało seksowna) i seksu w rynsztoku z ulewnym deszczem nad głowami. Nagości – niemal zero. A więc erotyk z tego filmu moim zdaniem żaden. Ale przeżyłabym tę błędną kwalifikację gatunkową, gdyby chociaż bohaterowie byli ciekawi. Tymczasem o Johnie nie wiemy prawie nic, poza tym, że jest bogaty i lubi poczucie władzy w łóżku, a o Elizabeth tyle, że jest łatwa i głupiutka. Jedna z najbardziej irytujących bohaterek filmowych wszechczasów. Jednym z nielicznych plusów jest wątek artysty, który uosabia życie, za którym tęskni Elizabeth. Atutem jest też dobrze dobrana muzyka. Natomiast największą wadą filmu jest po prostu bezbrzeżna nuda. Wydawać by się mogło, że w filmie erotycznym najważniejsze są sceny miłosne, sceny seksu i to one mają za zadanie budować napięcie. Tymczasem większość z nich ogląda się ze znudzeniem, licząc, że to co najlepsze jeszcze przed nami. No niestety, nie będzie lepiej. Do tego okropnie nudne są sceny w pracy Elizabeth, a między nią a Johnem nie widać chemii, podobnie jak nic nie zachwyca w ich dialogach. Jak dla mnie nie warte zastanawiania są też kwestie, dlaczego Elizabeth odeszła, czy John ją kochał itd., bo zbyt mało wiemy o bohaterach, żeby odpowiadać na te pytania. Niedomówienia są dobre, ale tylko wtedy gdy są zamierzone. A w tym wypadku wygląda na to, że twórcom po prostu nie chciało się trochę bardziej wysilić. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jeszcze film ten jest uznawany za kultowy i wyjątkowy w swoim gatunku. Niezasłużenie, bo lepszy od niego jest na przykład niedoceniany Kochanek, którego bardzo polecam wam w zamian.

7 komentarzy:

  1. O widzę tu parę ciekawych filmów do zobaczenia. Ciekawy post. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też średnio przypadło do gustu West Side Story, było takie kompletnie nierealne, a muzyki też nie podłapałam. Chętnie obejrzę Wszystkie odloty Cheyenne'a, to już któraś z kolei bardzo pochlebna opinia na temat tego filmu ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę obowiązkowo obejrzeć "Dziewczynę z Prowincji"! Ostatnio zainteresowałam się Grace Kelly i nie wiedziałam tak naprawdę po który film sięgnąć dlatego baardzo dziękuję za te rekomendację. Zgadzam się z opinią nt. "9,5 tygodnia" - zero chemii, niezbędnej w takim filmie. Pamiętam że nieco rozbawiła mnie scena masturbacji bohaterki - bardzo to groteskowo wyszło. Nigdy też nie byłam fanką urody Basinger. Koniecznie jednak muszę obejrzeć "Kochanka" bo słyszałam o nim same pozytywne opinie!

    OdpowiedzUsuń
  4. A miałam obejrzeć "Na śmierć i życie" i trochę mnie od tego odciągnęłaś, ale chyba obejrzę z ciekawości gry aktorskiej Daniela, "Płynące wieżowce" widziałam i jak na polski film to nie było aż tak fatalnie, temat oklepany, ale tragedii nie było. ;)
    Zapraszam do mnie: http://takepopcornplease.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja polecam Elling naprawdę daje do myślenia :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Fargo miażdży wg mnie całą listę. I nadal widząc Radcliffe'a myślę Potter, co mnie nie cieszy... Czekam na nowy film z jego udziałem, mianowicie Horns. trailer wydaje się dobry ;)

    http://dziesiatamuzamichalowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. co do opinii na temat 9 i 1/2 tygodnia całkowicie się zgadzam, ja również byłam rozczarowana po obejrzeniu...

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.