22.02.2013

Nędznicy (reż. T. Hooper, 2012)



Nędznicy dopiero co obejrzani, więc refleksje spisane naprawdę na gorąco. Przed obejrzeniem filmu przeczytałam książkę, do której przymierzałam się już od dawna, a teraz miałam słuszny pretekst, bo filmowi Nędznicy reklamowani byli jako wielkie wydarzenie. Czy nim są? Czy to nie jest wiele hałasu o nic? Cóż, najogólniej mówiąc – jako ekranizacja książki film wypada słabo, ale jako samodzielny twór – całkiem dobrze.

Nie zapominajmy jednak – co trzeba podkreślić dla ścisłości -  że film jest w rzeczywistości ekranizacją musicalu wystawianego na West Endzie i Broadwayu, a którego początki sięgają roku 1980. A więc narzekanie, że film traktuje powieść Victora Hugo bardzo wybiórczo, jest trochę nie na miejscu. Jednak tak właśnie jest – musical bardzo spłyca bohaterów, ich losy pokazuje szczątkowo, wiele pomija i wielokrotnie idzie na skróty (np. w przypadku wątku Cosette i Mariusza, których pierwsze spotkanie w książce poprzedzone było długą wzajemną „obserwacją”, a w filmie widzimy ich kiedy po pierwszym ujrzeniu się nawzajem czują już do siebie miłość). Nie wiem jak wygląda odbiór tego filmu z perspektywy osoby, która nie czytała książki, jednak sądzę że podobne uproszczenia mogą być jeszcze bardziej irytujące. Bo kto książkę czytał, ten sobie sam wszystko dopowie. Z drugiej strony, nie ma się co dziwić takiemu potraktowaniu literackiego pierwowzoru, wszak powieść ma ponad 700 stron. Czy zatem wyłuskano z książki najważniejsze wątki? Tutaj mam właśnie wątpliwości. Książka jest powieścią prawdziwie epicką, wielowątkową, napisaną z rozmachem. Nie wiem czy tak jest odbierana przez Francuzów, ale to swego rodzaju epopeja narodowa. Hugo najpierw wspomina o jakimś bohaterze, niby mimochodem, potem, za kilkadziesiąt stron jego rola urasta do rangi jednego z ważniejszych bohaterów. Porzuca ich, by potem po kilku rozdziałach do nich wrócić. Psychikę każdego bohatera, jego punkt widzenia, jego motywację, poznaje czytelnik bardzo dokładnie. Siłą powieści jest umiejętne łączenie wątków oraz swego rodzaju suspens. Otóż czytelnik wielokrotnie jest stawiany w sytuacji, kiedy dalece bardziej wie co czeka bohatera, niż on sam. I radość czytania polega tu na trwaniu w stałym napięciu. Tematycznie Nędznicy są powieścią o społecznych nierównościach, losie najniższych warstw społecznych, zbrodni i karze, odkupieniu win, napiętnowaniu społecznym…Także o miłości, ale nie jest to wątek najważniejszy. Tymczasem musical od ok. połowy filmu obiera sobie właśnie wątek romantyczny jako wątek przewodni. Moim zdaniem zbyt dużo miejsca  poświęcono uczuciu Cosette i Mariusza. Rozbudowany został też wątek miłości Eponiny do Mariusza (co akurat ma swoją dobrą stronę, bo aktorka ją grająca ma świetny głos). Nie mówię, że wątek miłosny jest tu niepotrzebny, ale mam wrażenie, że za bardzo wybija się na pierwszy plan i sens całej powieści zostaje wypaczony. Wygląda, jakby twórcy chcieli pokazać po trochu z każdego wątku: trochę o Janie Valjeanie, trochę o Javertcie, trochę o rewolucji francuskiej, trochę o miłości, a o niczym nie opowiedzieli satysfakcjonująco. I w gruncie rzeczy film się trochę też przez to dłuży. Ale jak mówię, jest to wina twórców musicalu teatralnego, a nie filmu.


Jeśli chodzi o samą realizację filmu, wrażenia mam znacznie bardziej pozytywne. Przede wszystkim, formuła posługiwania się wyłącznie śpiewem, praktycznie bez dialogów, całkiem się sprawdziła. Początkowo może irytować, że nawet najkrótsze, najbardziej błahe kwestie są odśpiewane, ale to kwestia przyzwyczajenia. Choć osobiście wolę musicale, gdzie piosenki są jedynie uzupełnieniem dialogów. A jak poradzili sobie aktorzy w nietypowych, śpiewających rolach?  To duża sztuka śpiewać i jednocześnie wyrażać ekspresję, jak podczas normalnego grania. Trzeba przyznać, że z tym obsada nie miała problemu. Jedyne zastrzeżenia mam do Hugh Jackmana, który moim zdaniem śpiewać nie umie (skąd zatem oscarowa nominacja dla najlepszego aktora i za piosenkę?). Znacznie lepiej wypadł Russel Crowe. Rola w musicalu kompletnie mi do niego nie pasuje, ale ze śpiewaniem poradził sobie chyba najlepiej z całej męskiej obsady. Choć ceną za wokal była dość słaba interpretacja granej przez niego postaci, inspektora Javerta. Nie podobał mi się również Eddie Redmayne, za to bardzo pozytywnie zaskoczył mały Daniel Huttlestone, grający Gavroche’a. Z kolei Samantha Barks grająca Eponinę, może chyba poszczycić się najlepszym głosem spośród obsady żeńskiej. Śpiewać umie także Amanda Seyfried, która jednak znalazła się w tym filmie chyba tylko dlatego, że jej talent wokalny znamy z Mamma Mia. Do zagrania dziewczyna nie miała tu bowiem wiele. Moje wątpliwości budzi Anne Hathaway. Jej I Dreamed A Dream poruszył mnie najbardziej, podczas tych kilku minut aktorka przekonała mnie, że jej Fantyna naprawdę cierpi z powodu życia, jakie wiedzie. Hathaway jest jednak na ekranie mało i jak dla mnie chyba za mało, żebym mogła powiedzieć, że za tę role chciałabym jej dać wszystkie najważniejsze aktorskie nagrody. Jej występu faktycznie się nie zapomni, ale chyba wyłącznie ze względu na wspomnianą piosenkę. Dla mnie największymi aktorskimi perełkami Nędzników są Helena Bonham – Carter i Sasha Baron Cohen (którego nie byłam pewna, myśląc sobie że to niemożliwe, żeby ten etatowy skandalista dostał rolę w takim poważnym filmie). Co najważniejsze, para została świetnie dobrana. Tworzą na ekranie zgrany duet, który się doskonale uzupełnia. Swoje komiczne, ale i nieco odpychające w założeniu role budują z drobnych gestów, wyrazistej mimiki, podszeptów, kuksańców i śpiewu naprawdę pełnego ekspresji. Ich obecność w filmie jest oddechem od poważnej tematyki, dobrym i potrzebnym kontrastem z patosem, jakim przesiąknięty jest cały film. Generalnie, oceniając film od strony muzycznej, trzeba przyznać, że nie ma w nim właściwie utworów słabych. Kompozycje są w większości naprawdę piękne i poruszające, a słowa dobrze je uzupełniają. Świetne jest rytmiczne Look Down, otwierające film, Master Of The House śpiewane przez Baron – Cohena, wspomniane I Dreamed A Dream, Castle On A Cloud małej Isabelle Allen czy On My Own w wykonaniu Samanthy Barks. Soundtrack godny polecenia, choć jak dla mnie bez wizji to już nie to samo.

                                                      I Dreamed A Dream w wersji audio

Zdecydowanie tym elementem Nędzników, do którego nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, jest scenografia. Nie kostiumy, nie charakteryzacja, ale właśnie scenografia i zdjęcia robią największe wrażenie wizualne. Tak właśnie wyobrażałam sobie XIX – wieczny Paryż, zwłaszcza we wnętrzach. Oczywiście widać, że niektóre miejsca są wytworem speców od grafiki komputerowej, ale to dziś przecież norma. Uwagę zwraca także kadrowanie, w tym częste ustawianie aktora w jednym rogu kadru, na samym jego skraju. Nie wiem czemu to ma służyć, ale bardzo to lubię.

Nędznicy budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony – ładne widowisko, z drugiej – film ubogi w treść. Scenariusz ustępuje muzyce, scenografii i zdjęciom. Trudno nie docenić tych oczywistych atutów filmu, jednak dlaczego mielibyśmy zadowalać się tylko nimi? Filmowi brakuje tego czegoś, co sprawiałoby, że po 2,5 godzinach chcemy jeszcze więcej, albo przynajmniej czujemy satysfakcję. Tymczasem po seansie przychodzi jedynie ulga, a po niej pojawia się nutka rozczarowania.

Moja ocena: 6/10

3 komentarze:

  1. ja też dopiero po seansie. i powiem że mam mieszane uczucia... Do sztuki toto się nawet nie umywa, nie te emocje

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie lubię musicali, nie lubię filmów kostiumowych i nie lubię Anne Hathaway. Nie muszę zapewne dodawać, że Tw. recenzja i ocena filmu bardzo mi odpowiadają. Tym bardziej, że dotychczas widziałam same zachwyty nad tym filmem ... Tw. recenzja daję nadzieję, że Oscara nie będzie i dobrze! [Wiem, że nie powinnam się nawet wypowiadać w tym temacie, bo nie widziałam Nędzników i oceniam go tylko przez pryzmat swoich uprzedzeń]

    OdpowiedzUsuń
  3. "Nędzników" jeszcze nie widziałam i chyba długo nie zobaczę. Głównie dlatego, że chcę wpierw przeczytać książkę, a potem zobaczyć wcześniejsze ekranizacje.

    Z tego, co przeczytałam to film ma bardzo mieszane recenzje. Nie dziwię się, że i Tobie spodobała się Samantha Barks - ma głos i występowała na Broadwayu. Słyszałam, że Hugh Jackmana ma bardzo dobry głos, tylko w tym filmie mu nie wyszło. Anne Hathaway jednak zgarnęła Oscara - poświęcenie do roli robi swoje :) Chociaż jej piosenka jest raczej zagrana niż zaśpiewna - widziałam ten fragment.
    Najlepszy film nie został, ale myślę że wielu osobom na długo zostanie w pamięci. Ciekawe czy również mnie :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.