24.12.2012

W roli głównej: Soundtrack


To właśnie miłość i Szklana pułapka obejrzane, świąteczne przysmaki przygotowane, pierwsze prezenty ofiarowane i otrzymane, więc korzystając z wolnej chwili postanowiłam uraczyć Was jeszcze szybkim przedświątecznym postem. Zrobienie listy świątecznych filmów lub najlepszych filmów mijającego roku kusi, ale oparłam się tej pokusie i będzie to post przygotowany już jakiś czas temu.

Pojawił się ostatnio na kilku blogach temat ulubionych soundtracków filmowych. Za mną ten temat też chodził już od dłuższego czasu, a zatem postanowiłam wykorzystać, że jest teraz „na fali” i też się nim zająć. Tyle że w moim przypadku będzie lista na tyle subiektywna że pozbawiona niemalże wszystkich klasyków, które się zawsze w takich zestawieniach pojawiają. Generalnie nie jestem zresztą zwolenniczką muzyki filmowej, pisanej specjalnie na potrzeby danego filmu. Lubię niektóre motywy filmowe, ale nie jestem typem osoby, która słuchałaby dla relaksu całej płyty z muzyką z danego filmu. jednak mam tu na myśli muzykę instrumentalną i muszę też zaznaczyć, że istnieją od tej reguły wyjątki. Wolę jednak filmy, dla których tłem są piosenki – znane bardziej lub mniej. Oczywiście najczęściej nie sprawdzają się one jako ilustracja dla poważnej tematyki, dlatego do wielkich hollywoodzkich produkcji muzykę się specjalnie pisze. Potrafię ją docenić, ale nie potrafiłabym jej słuchać w domowym zaciszu, bo niesie ze sobą na ogół zbyt wiele emocji, jest dla mnie po prostu zbyt ciężka do udźwignięcia. No ale jak już się rzekło – są od tego wyjątki, więc na początek one:

Requiem dla snu (Clint Mansell)

Mansell jest jedynym z tych wielkich piszących dla Hollywoodu kompozytorów, których rzeczywiście chcę słuchać. Wiem, że każdy napisany przez niego soundtrack będzie dobry i do mnie przemówi. Nie ukrywajmy, w jego muzyce pojawiają się charakterystyczne tony – to moim zdaniem jeden z najbardziej rozpoznawalnych już po pierwszych dźwiękach, kompozytor. Za Requiem… pokochały go miliony, podobnie jak Aronofsky’ego, z którym tworzy nierozłączny tandem. Muzyka do tego filmu jest tak poruszająca i tak bardzo oddaje klimat filmu, problemy bohaterów, że właściwie sam film mógłby obyć się bez słów. Utwór Lux Aeterna jest to prawdziwe mistrzostwo. Strasznie się dziwię, że tak oryginalna, wyrazista ścieżka dźwiękowa, tak fantastycznie współgrająca z treścią filmu, nie została nagrodzona jakąkolwiek nagrodą.



The Social Network (Trent Reznor i Atticus Ross)

Zachwyt. Czułam autentyczny zachwyt już oglądając trailer, a potem, oglądając film, który historię twórcy Facebooka przedstawiał jak thriller. Muzyka w tym filmie wyznacza jego tempo. Bez tej muzyki, jestem tego pewna, siła oddziaływania filmu na widza byłaby znacznie mniejsza. Ten soundtrack otworzył mi też oczy i uświadomił, że muzyka elektroniczna może być fajna. Zakochałam się w kawałku In The Hall Of The Mountain King, opartym na suicie Edvarda Griega Peer Gynt. No i teraz doceniam wszystkich artystów, którzy eksperymentują z elektroniką, która wcale nie jest taka „be!”.



American Beauty (Thomas Newman)

W tym filmie mamy kompilację muzyki napisanej specjalnie do filmu przez Thomasa Newmana, który stworzył też fenomenalny motyw przewodni do Sześciu stóp pod ziemią, serialu HBO, oraz znanych piosenek rockowych, jak American Woman Lenny’ego Kravitza. Muzyka Newmana ma w sobie to coś, o czym pisałam w przypadku Mansella – jest bardzo charakterystyczna i bardzo łatwo zapada w pamięć. Można jej słuchać i słuchać, bez znudzenia. Nie jest typową muzyką ilustracyjną, ale płynie gdzieś tak obok. Bez tej muzyki słynna już scena z unoszącym się na wietrze foliowym woreczkiem nie byłaby tym samym.


Teraz przejdę do pozostałych ulubionych soundtracków:

Magnolia (Aimee Mann)

Zakochałam się w tej muzyce na szkolnym korytarzu, w pierwszej klasie liceum. Koleżanka, zawzięta kinomanka (ja jeszcze wtedy nawet nie udawałam, że się w minimalnym stopniu znam na kinie), przyniosła sobie świeżutką płytę z muzyką z Magnolii ze sklepu muzycznego, jedynego jaki wówczas był w naszym mieście, i nie mogąc wytrzymać, słuchała na discmanie podczas przerwy. Dała mi posłuchać i tym samym otworzyła przede mną nowe horyzonty muzyczne. W płycie Aimee Mann, którą natychmiast sobie pożyczyłam, zasłuchiwałam się przez wiele tygodni. Dawno do niej nie wracałam, tak swoja drogą. Ale kiedyś zajmowała szczególne miejsce w moim sercu. To smutna płyta, o samotności, choć przebija z niej momentami optymizm. Muzyka trudna do sklasyfikowania, ale bardzo przyjemna i łatwa w odbiorze. Żałuję dwóch rzeczy – że jest tak słabo znana i że pochodzi z kiepskiego filmu. Mnie Magnolia (reż. Paul Thomas Anderson) ogromnie rozczarowała, ale oglądałam ją lata temu, kiedy surrealizm w kinie zupełnie do mnie przemawiał i kiedy nie byłam w stanie przebrnąć przez filmy Tima Burtona (a dziś zaliczam go do czołówki ulubionych reżyserów). Ponowny seans byłby więc chyba dobrym pomysłem. Z pewnością dla tej muzyki warto. I dla Julianne Moore.


To właśnie miłość

Love Actually to jeden z tych filmów, którego sukces zrodził się ze świetnego współgrania muzyki, scenariusza, aktorstwa i reżyserii. Kompilacja piosenek, które znalazły się w filmie tworzy bardzo ciekawą, spójną całość. Jednakże zyskują tak naprawdę dopiero w połączeniu z konkretnymi scenami, którym towarzyszą (powinny być wydane na DVD). Takie choćby baaardzo popowe Jump zespołu Girls Aloud wyda wam się świetną piosenką, kiedy zobaczycie tańczącego do niej Hugh Granta. Świetnie wypadają też God Only Knows The Beach Boys kończące film, czy nawet Too Lost In You Sugababes. No a wielkim hitem stało się Christmas Is All Around śpiewane przez filmowego Billy’ego Macka czyli aktora Billa Nighy. Mogłabym tak wymieniać długo – są przecież jeszcze nastrojowe Dido, Joni Mitchell, Eva Cassidy…I młodziutka Olivia Olson śpiewająca All I Want For Christmas Is You. Dzięki naprawdę zgrabnemu wykorzystaniu muzyki – poprzez wspomnianą scenę tańca czy właśnie motyw z nagrywaniem świątecznej piosenki przez Billa Macka czy odśpiewanie All You Need Is Love podczas ślubu bohaterki granej przez Keirę Knightley film zbliża się w pewnym sensie do musicalu czy też filmu muzycznego. Ta idealna synergia między dźwiękiem a obrazem pomaga mi chyba też się na tym filmie wzruszać. Za każdym razem tak samo.

 

Maria Antonina

Ostatnio oglądałam film Sophii Coppoli ponownie (który to już raz? 3? 4?) i dopiero przy tej okazji zajrzałam na filmweb, by zobaczyć jakie wiadro pomyj na autorską wizję Coppoli wylewają kinomani od siedmiu boleści. Oczywiście, ¾ piszących nie kupuje współczesnej muzyki, którą ilustrowana jest opowieść o kontrowersyjnej francuskiej królowej. Ten nowatorski zabieg jest głównym powodem krytyki filmu, który osobiście bardzo lubię i doceniam. Po pierwsze, właśnie za muzykę. Coppola chciała przedstawić Marię Antoninę jako nastolatkę zagubioną w Wersalu, nastolatkę, której odebrano wszystko i nagle narzucono, jak ma żyć. Zwykłą dziewczynę, jak te żyjące współcześnie, chcącą ładnie wyglądać i dobrze się bawić, nie rozumiejącą reguł gry, w której nagle przychodzi jej brać udział. Ona naprawdę niewiele się od nas różniła. Żeby to przesłanie było bardziej oczywiste, reżyserka zrezygnowała z klasycznej muzyki tamtego okresu (XVIII wiek) na rzecz na wskroś współczesnych nagrań rockowych i dream-popowych. I moim zdaniem komponują się one z tematyką filmu doskonale. Scena tańców na balu do dźwięków rockowej piosenki – czemu nie? Świetny pomysł, który burzy granice i przybliża nas do świata królowej. Trzeba zauważyć przyjętą przez Coppolę konwencję, która zakłada, że to nie jest stricte biograficzny, a już na pewno nie poważny, kostiumowy film. W Elizabeth – ok., ta muzyka by się nie sprawdziła. Ale do Marii Antoniny pasuje idealnie.


500 dni miłości

W tym filmie muzyka odgrywa równie ważną rolę co Joseph Gordon – Levitt i Zooey Deschanel. Piosenki The Smiths to ulubione nagrania filmowej Summer, która nie tylko ich słucha, ale i śpiewa. Wykorzystana w genialnej scenie musicalowej piosenka You Make My Dreams tryska należytym optymizmem. Z kolei gorzkie Sweet Disposition oddaje stan emocjonalny Toma po rozstaniu z Summer. Piosenki do ścieżki dźwiękowej, trzeba przyznać, zostały dobrane bardzo starannie. Właściwie każda z nich słuchana osobno sprawia przyjemność. To płyta dla wielbicieli piosenek, które trącą trochę nostalgią, melancholią, raczej spokojnych, ale melodyjnych -  są tu m.in. Regina Spektor, Carla Bruni, Feist, a nawet Simon and Garfunkel.

  
Wyśnione miłości

To kolejny film, w którym muzyka odwala ogromna robotę. Dla jednych przeestetyzowany i formą przesłaniający treść, jak dla mnie znakomity film o miłości, w którym muzyka, w połączeniu ze slow motion opowiada więcej niż słowa. Przewijające się przez cały film Bang Bang Dalidy zostaje w głowie na długo, z konkretnymi obrazami przed oczyma. Nie ma co, Xavier Dolan ma dobry gust. A ten film to poza treścią, po prostu bardzo ładny teledysk.


Na koniec chcę Wam złożyć życzenia wszystkiego co dobre na Święta: samych miłych chwil spędzonych w gronie najbliższych, zapomnienia o codziennych zmartwieniach i czasu na kulturalny relaks – książkę, muzykę, film…Nie zapominajcie, że to tylko Święta :)



19.12.2012

Z notatnika kinomanki, cz. XV


Dzisiaj starocie.

Memento [brak oceny]

Nie wiem czy to niedyspozycja dnia, ale pogubiłam się w fabule tego filmu, choć z reguły lubię takie niestandardowo opowiedziane historie i nie mam z nimi problemu. Wiem, że Memento jest rozkładane na części pierwsze przez fanów Christophera Nolana i widzą oni w nim prawdziwy majstersztyk. Ja muszę chyba spróbować drugiego podejścia. Ale sam fakt, że jestem na nie gotowa, świadczy o tym, że film jest interesujący. Doceniam fantazję i precyzję Nolana – scenariusz jest misternie skonstruowany, pisany był zresztą z tego co kojarzę przez lata. Ten film to zagadka, układanka, puzzle. Jeśli ktoś lubi takie kino, to polecam.



Sin City 5/10

Film piękny wizualnie. I na tym kończą się jego plusy. Ok., wiem, że jestem zbyt surowa. Tak naprawdę, doceniam jego wielkość, ale raczej z wrodzonej uczciwości. Sin City, żeby było śmiesznie, oglądałam już kilka lat temu (3? 4?) i zasnęłam na końcówce, choć właściwie przez cały film zamykały mi się oczy i chyba nie wiele z niego wyniosłam. Tłumaczyłam sobie to sennością, ale dziś, po drugim obejrzeniu powiem inaczej – „ten film jest nudny i głupi”. Tak powiedziałam mojemu chłopakowi jeszcze w trakcie oglądania. Oczywiście, to był taki skrót myślowy. Ale jest w nim jednak pewna esencja tego, co myślę o Sin City. Nudny jest, z tego się nie wycofam. O ile pierwsza część (a film składa się z trzech opowieści, które łączą wspólni bohaterowie, którzy w zależności od historii są na pierwszym lub drugim planie) jest jeszcze całkiem interesująca, o tyle następne strasznie wieją nudą. Tu oczywiście można mieć wyrzuty tylko w kierunku twórcy komiksu, którego adaptacją jest film. Film jest bardzo brutalny, ale mam do tej brutalności stosunek podobny jak do filmów Tarantino (który zresztą maczał w Sin City swoje palce) – nie biorę jej na serio, ponieważ występuje ona w rzeczywistości, która jest zupełnie odrealniona, a więc nie jest prawdziwa. I właśnie to zbyt duże odrealnienie (jednak u Quentina nie jest ono aż tak ogromne) powoduje, że nie potrafiłam się zaangażować w opowiadane historie. Co jeszcze mi się naprawdę nie podoba? Chyba zbyt wolne tempo, zbyt mało interesujących zwrotów akcji i brak możliwości nawiązania jakiejś nici porozumienia z bohaterami. Dialogi niczym się nie wyróżniają, żadna z postaci nie posiada szczególnej charyzmy. Fabuła jest dla mnie płaska i przewidywalna. Nie mogę jednak nie docenić, że udało się stworzyć mroczny klimat czarnego kryminału noir. Największą zaletą jest jednak rysunkowa kreska nadająca filmowi stylistykę komiksu. Świetnym zabiegiem jest wyeksponowanie kolorem jedynie pojedynczych elementów na tle czarno-białej tonacji. Scena otwierająca, z kobietą w czerwonej sukience jest zapowiedzią naprawdę niezłego filmu. Duże wrażenie robi też głębia błękitnego spojrzenia Alexis Bladel. Od strony aktorskiej film prezentuje się całkiem nieźle. Mickey Rourke ma najwięcej do zagrania i robi to świetnie. A w sumie jest trudny do rozpoznania. Znakomity jest też Benicio del Toro. Ja osobiście cieszę się, że film ten ma w obsadzie wspomnianą Alexis Bladel, którą polubiłam za rolę w serialu Kochane kłopoty. Niestety, nie wykorzystała ona szansy danej jej przez tak wybitnych twórców, bo nie zagrała jak dotąd w niczym równie głośnym. Natomiast zainteresowała mnie Jaimie King i jej filmowe poczynania mam zamiar śledzić z nadzieją, że rozwinie skrzydła, bo potencjał ma.
W moim przekonaniu Sin City to przerost formy nad treścią. Można obejrzeć, patrząc na niego jako na eksperyment, ale oglądać go dla rozrywki to dla mnie niemożliwe.


Naprawdę nie wiem, co to miało być. Po co Polańskiemu taki film? W jego dorobku znajduje same dzieła wybitne (przynajmniej te, które oglądałam), mniej lub bardziej, ale jednak na wysokim poziomie. A Dziewiąte wrota to chyba była jego fanaberia zekranizowania książki, która mu się spodobała. Film jest adaptacją (ekranizacją?) Klubu Dumas Perez – Reverte’a. Zagadka kryminalna w środowisku antykwariuszy i bibliofilów – to sedno i książki, i filmu. O ile w lekturze może to się sprawdzić, o tyle na ekranie nie wciąga przeglądanie pierwodruków, porównywanie egzemplarzy, tropienie różnic. Ale to nie wszystko. Motywem przewodnim jest tu szatan. Bohater grany przez Johnny’ego Deppa, Corso, dostaje od swojego zleceniodawcy za zadanie sprawdzenie czy Księga Lucyfera, którą posiada, jest oryginałem. Aby to zrobić, Depp musi znaleźć pozostałych dwóch posiadaczy Ksiąg – księgi są trzy, a oryginał może być tylko jeden. Podczas swojej podróży, Corso staje się uczestnikiem wydarzeń, które znajdują swoje odbicie na rycinach w Księdze. Do tego jego cieniem staje się blondwłosa, anielsko piękna dziewczyna…
Myślę, że dużym błędem Polańskiego było pozbawienie filmu istotnych wątków z książki. Nie pojawia się np. w ogóle tytułowy Klub Dumas. Myślę, że bez znajomości książki trudno ten film zrozumieć. Nie wiemy przede wszystkim jakie są relacje i jaki jest stosunek Corso do diabła. Nie wiemy, jak interpretować zakończenie. Potrzeba też odrobiny wyrozumiałości, by zaakceptować kilka kuriozalnych scen, jakie wymyślił sobie reżyser.
Cóż, oglądałam ten film w Halloween licząc na to, że będzie umiarkowaną dawką grozy. Okazał się w ogóle nie być straszny, a raczej śmieszny. Dla mnie to może i lepiej, bo nie lubię się bać, ale raz w roku na Halloween jestem skłonna obejrzeć horror. No, ale tak widocznie miało być, bo ja już swoje Halloween w tym roku miałam – pod koniec lata, oglądając Lśnienie.


Dojmująco smutny film. Chyba nikt z nas nie chciałby być takim Gilbertem. Większość z Was pewnie go zna (film, nie Gilberta). To prosta historia dziejąca się na prowincji, której bohaterami są bardzo przeciętni, a jednak wyjątkowi ludzie. Ta prostota właśnie jest w filmie Lasse Hallstroma najbardziej ujmująca. Bazując na powieści Petera Hedgesa, reżyser zabiera nas w opowieść o kilku dniach z życia Gilberta, młodego chłopaka, który wiedzie sobie nudne życie w małej miejscowości o nazwie Endora. Na jego barkach leży odpowiedzialność za cały dom a przede wszystkim – grubą matkę, której waga uniemożliwia wychodzenie z domu i nastoletniego upośledzonego brata, Arniego. Życie Gilberta powinno wyglądać zupełnie inaczej, tymczasem chłopak pracuje w sklepie spożywczym, wikła się w nie do końca mu odpowiadający romans ze starszą kobietą, a zamiast spędzać beztrosko wolny czas, pomaga siostrom w prowadzeniu domu. Gilbert na pewno chciałby uciec, ale nawet gdyby miał dokąd, poczucie obowiązku by mu na to nie pozwoliło. Film za pomocą prostych obrazów i dialogów uzmysławia po pierwsze, jak wygląda wciąż jeszcze na pewno życie ludzi w zapyziałych miasteczkach, podobnych do Endory, a po drugie jest hołdem dla elementarnych wartości takich jak miłość, przyjaźń i rodzina. Dużym sukcesem jest scenariusz. W filmie niewiele się dzieje, ale nie mamy wrażenia, że film się ciągnie. Powiedziałabym nawet, że umiejętnie jest w nim stopniowane pewne napięcie. Niemniej, jest to kameralne, ciepłe kino nie dla każdego. Miłośnicy bardziej dynamicznych historii mogą być zawiedzeni, ale osoby ceniące sobie senne klimaty powinny sobie zaserwować Gilberta w jakiś jesienno-zimowy wieczór, bo to opowieść właśnie na taki czas, kiedy nasze serca są wyziębione. Dodatkowo film daje niepowtarzalną szansę powrotu do przeszłości i spojrzenia z perspektywy ich dzisiejszych karier na pierwsze aktorskie kroki, jakie stawiali Johnny Depp, Leonardo DiCaprio i Juliette Lewis.

P.S. Czy tylko ja i mój chłopak uważamy, że Juliette Lewis jest raczej brzydka i nazywanie jej w tym filmie pięknością to duża przesada?

15.12.2012

Jestem miłością (reż. L. Guadagnino, 2009)


Przez pewien czas  byłam nieobecna w blogosferze, a to za sprawą kłopotów z odbiorem Internetu. Na szczęście kryzys został zażegnany (miejmy nadzieję, że na zawsze), a ja wracam nadrabiać zaległości. Kilka wpisów czeka już na opublikowanie, więc do dzieła. Na dobry początek postanowiłam Was uraczyć moją opinią o filmie Jestem miłością.


Jestem miłością wpisuje się w moje ostatnie zainteresowanie czyli związki mody i kina. I nie przeczę, że to obietnica estetycznej przyjemności była głównym impulsem do jego obejrzenia. Ale o filmie mówiło się też dużo dobrego przy okazji jego premiery i w pamięci utkwiło mi, że dostajemy tu ponoć dobrą rolę Tildy Swinton, a aktorkę tę bardzo sobie cenię (dopiero ostatnio to sobie uzmysłowiłam, ale faktycznie lubię ją widzieć przed kamerą). Cóż, po seansie mogę powiedzieć przede wszystkim, że film trochę zawiódł moje oczekiwania. Może to znak, żeby nie mieć oczekiwań. A może to znak, że reżyser się pogubił, próbując na ekranie oddać klimat dzieł wielkiego włoskiego reżysera Luchino Viscontiego. Nie będę się krygować, filmów Viscontiego nie znam, ale skoro profesjonaliści podkreślają tę jawną inspirację w każdej recenzji, to z pewnością miała tu ona miejsce.

Obraz Luci Guadagnino opowiada o bogatej rodzinie Recchich mieszkającej w Mediolanie. Główną bohaterką jest Emma, emigrantka z Rosji, która wciąż jakby czuje się niedopasowana do włoskiej mentalności i chyba niezbyt szczęśliwa w małżeństwie z Eduardo. Mąż, co symptomatyczne, chciał ją zasymilować do tego stopnia, że nadał jej właśnie to imię – Emma. Mamy więc kobietę, która ma problem z własną tożsamością. Nie ona jedna w tym filmie. Drugoplanowym wątkiem, jest wątek jej córki, Elisabetty, która jest lesbijką, ale konwenanse zmuszają ją do maskowania swojej odmienności.

Film był promowany prostymi, ale pięknymi plakatami
Początek filmu to wprowadzenie w życie rodziny Recchich. Poznajemy życie wysokich sfer dosłownie od kuchni. Akcja skupia się bowiem na przygotowaniach do uroczystej kolacji, na której senior rodu ma wyznaczyć swojego następcę. Obserwujemy więc rozgardiasz w kuchni, dopracowywanie szczegółów przez Emmę, a potem kurtuazyjne rozmowy przybyłych gości. Trzeba przyznać, że ta część filmu, stosunkowo długa, nie zwiastuje wciągającego filmu i jest nudna. Ale jak się potem okaże, potrzebna.

Mija kilka miesięcy od pamiętnej kolacji. Emma zakochuje się w poznanym tamtego wieczora koledze swojego syna. Antonio jest kucharzem. Za jego sprawą gotowanie jest na ekranie wyraźnie obecne, więc oto dostajemy kolejny film, podczas oglądania którego warto być najedzonym. Kamera lubi pokazywać zbliżenia przyrządzanych przez niego potraw. Scena, w której Emma je przygotowane przez Antonio krewetki ocieka erotyzmem bardziej niż nie jedna scena seksu w całej historii kina. To przykład prawdziwego operatorskiego mistrzostwa (za zdjęcia odpowiada Yorick Le Saux). Twarz Tildy Swinton widziana w dużym zbliżeniu wyraża wszystko – kobieta jest w transie, poza światem, poprzez czynność jedzenia łączy się ze swoim [przyszłym] kochankiem. Tak, przedstawienie potraw bardzo działa tu na zmysły. Jak cały film zresztą. Bardzo ładnie sfotografowane są sceny seksu. Zwłaszcza jedna. Połączenie eterycznej Swinton wijącej się z rozkoszy na ciepłej, wiosennej łące ze zbliżeniami robaczków i roślinek, podkreśla witalność tkwiącą w seksie i przynależność człowieka do natury. Jest to scena niebanalna, typowa dla artystowskiego kina. To z pewnością także nawiązanie do neorealizmu Viscontiego, o którym mam nadzieje sama się kiedyś przekonam.



Jestem miłością to więc obraz naprawdę wyrafinowany estetycznie. Pięknie pokazane zostały tutaj same Włochy – niektóre kadry mogłyby spokojnie pełnić funkcję widokówki z Italii. Wrażenie robią też kostiumy. Choć nie jest to może ta estetyka, którą bym szczególnie lubiła – proste kroje i minimalizm (mam tu na myśli głównie Emmę, bo to ona jest najważniejszym „nośnikiem” mody) - ale takie właśnie kreacje odzwierciedlają zarówno status posiadania Emmy, jak i status jej tożsamości. Nie ma bowiem wątpliwości, że są to kreacje uszyte z najlepszych tkanin i przez najlepszych krawców (z nominowaną do Oscara kostiumografką Antonellą Cannarozzi współpracowały domy mody Jill Sander i Fendi), ale są jednocześnie mdłe i nijakie. Emma wydaje się w nich być nieco skrępowana. Wyzwolenie przychodzi wraz z młodym kochankiem – bohaterka nie tylko zetnie włosy (typowy chwyt filmowy - symbol przemiany bohatera), ale także pozwoli sobie na luźne spodnie i T-shirt, a w finale filmu jej niezależność zatriumfuje i zostanie zamanifestowana…dresem.


Niestety, sam związek Emmy i Antonia jest mdły, jak większość sukienek kobiety. Nie czuć tu wielkich porywów serca, wielkiej namiętności. Chociaż nasza bohaterka popełnia mezalians, do którego ma prawo, bo jest stłamszona przez męża, w ogóle nie mamy ochoty jej kibicować. Po Emmie nie widać szaleńczego zakochania, nie widać po niej emocji. W ogóle to problem całego filmu - postaci są na tyle skryte i niedostępne, że widz trzymany na dystans, pozostaje przez większość filmu dość obojętnym na ich losy, a co za tym idzie, na fabułę. W dodatku, reżyser zaskakuje nas zakończeniem ocierającym się o groteskę. Rozwiązanie, jakie wybiera dla swoich bohaterów jest niewiarygodnym splotem okoliczności rodem z opery mydlanej i próbuje nas przekonać, że podążanie za głosem serca, próba zmiany to czysty egoizm, który musi zostać ukarany. Każde szczęście musi zostać okupione cierpieniem, zdaje się głosić film. Ale czy z tym się zgadzamy, to już nasza indywidualna sprawa. Bohaterkę Swinton każdy oceni sam. Natomiast oceniając końcowe minuty filmu pod kątem scenariusza, trzeba powiedzieć otwarcie, że trącą one kiczem. Zbliżenia na zapłakane oczy, bohaterka Swinton w dresie, patetyczna muzyka – zakończenie jest parodią samego siebie. Ale nie zmienia to faktu, że Jestem miłością zasługuje na uwagę. Dzięki znanemu nazwisku w obsadzie, mamy okazję skonfrontować się ze współczesnym włoskim kinem, które choć nawiązuje do rodzimych klasyków, może jednak nieść nowe doznania. Warto obejrzeć dla dwóch wspomnianych scen – scena z krewetkami (zapamiętam ją na baaardzo długo) i scena seksu. A godne przemyślenia jest też samo przesłanie filmu. Czy zastanawiacie się skąd jego tytuł? Być może „jestem miłością” to komunikat wysyłany przez Emmę, jak i jej córkę (obydwie ściśnięte sztywnym gorsetem konwenansów) do najbliższych, komunikat który ma je bronić przed potępieniem – „nie oceniaj mnie źle, nie potępiaj, to miłość przeze mnie przemawia”. Intencje twórców były dobre, może nie do końca udało się im wywołać lawinę emocji w widzu, ale myślę, że ten kto ceni sobie artystycznie skrojone produkcje, dostrzeże przynajmniej niektóre walory Jestem miłością.

Moja ocena to 7/10.

Dla ciekawostki dodam, że Quentin Tarantino umieścił ten film w 2010 roku na swojej corocznej liście najlepszych filmów roku. 

3.12.2012

Kochanek (reż. J.J. Annaud, 1992)


























Dobrze jest czasem usiąść do oglądania filmu, kompletnie nie wiedząc o czym będzie, nie mając żadnych oczekiwań co do niego. Rzadko mi się to jednak zdarza, bo mam nawyk – nie wiem czy dobry ale chyba tak – sprawdzać opis danego filmu w Internecie albo czytać opisy filmów w gazetach, jeśli zdarza mi się coś oglądać w TV (baaardzo rzadko), no i oczywiście o wielu filmach dowiaduje się z blogów i sugeruję się Waszymi recenzjami. O Kochanku w gazecie z programem TV przeczytał natomiast mój chłopak i zaintrygowało go, że jest to ponoć film swego czasu skandalizujący, bo na poły erotyczny, o związku Francuzki z Chińczykiem. A że w naszym związku to ja się znam na kinie ;) to on wykorzystał okazję, by może coś zasugerować. Filmu jednak oboje nie mieliśmy wówczas możliwości obejrzeć. Na ratunek przyszedł nam jednak Internet i chwała mu za to, bo to był niezapomniany seans. Nagromadziło się we mnie wiele emocji podczas oglądania, co było dla mnie bardzo zaskakujące. Takich niespodzianek filmowych chcę więcej.

Kochanek w reżyserii Jean – Jacquesa Annaud to ekranizacja biograficznej powieści Marguerite Duras. Pisarka jako piętnastoletnia dziewczyna nawiązała romans z trzydziestoletnim Chińczykiem i opisała to po latach w owej książce. Książka wywołała duże oburzenie, w końcu związek ten mógł być odbierany jak pedofilia. Był rok 1929, gdy w drodze promem do Sajgonu, będącego francuską kolonią w Wietnamie, dziewczyna  poznaje swojego przyszłego kochanka (oboje pozostają w filmie bez imion). Chińczyk pochodzi z dobrej, zamożnej rodziny, jest wykształcony a rodzice już wybrali mu idealną kandydatkę na żonę, którą ma poślubić bez słowa sprzeciwu. Dziewczyna natomiast znajduje się na drugim biegunie. Wychowywana przez matkę, ma w domu niełatwą sytuację – wieczne awantury, krytyka pod adresem jej wyglądu, wredny brat, bieda…Ze względu na jej buntowniczą naturę matka wysyła ją do szkoły z internatem, gdzie jest jedną z zaledwie dwóch białych uczennic. No i właśnie gdy płynie do szkoły, dostrzega ją Chińczyk. Mamy tu scenę modelową dla romansu i kluczową dla tegoż filmu: ona stoi zalotnie, opierając jedną nogę na barierce statku. Ubrana jest ekstrawagancko – jasna, zwiewna sukienka, pod spodem widoczny brak biustonosza, znoszone buty na obcasie i najważniejsze – na głowie męski kapelusz. Do tego usta wyzywająco umalowane czerwoną szminką. Tymczasem Chińczyk wychodzi ze swojego luksusowego czarnego samochodu (prowadzonego oczywiście przez szofera) i nieśmiało stara się nawiązać rozmowę. Zaprasza dziewczynę do samochodu, ofiarując podwiezienie. I się zaczyna. Zaczyna iskrzyć. W samochodzie mamy do czynienia z najbardziej zmysłową, erotyczną sceną całego filmu. Ba! być może jest to najbardziej zmysłowa scena jaką kiedykolwiek w jakimś filmie widziałam. A chodzi tylko o dotknięcie się ich dłoni. Ileż może być w tym emocji! Zostało to naprawdę świetnie przedstawione (miałam wręcz gęsią skórkę). Jak się można domyślać, jest to uczucie od pierwszego wejrzenia. Piszę uczucie, bo słowo miłość w tym filmie nie pada. Aczkolwiek sprawa jest skomplikowana.



Dziewczyna i Chińczyk zaczynają się spotykać w zaciemnionej garsonierze przy tłocznej ulicy. Początkowo łączy ich tylko wzajemna fascynacja i pożądanie. Za ich oknami przechodzą tłumy ludzi, słychać wieczny gwar, a oni w skupieniu kontemplują nawzajem swoje ciała. Świat podczas tych spotkań dla nich nie istnieje, a czas stoi w miejscu. Oboje jednak wiedzą, że wspólna przyszłość jest zakazana – dzieli ich wiek, pochodzenie, zamożność i rasa. Ale widać po nich, że się zaangażowali, że chcieliby więcej niż tylko seksu. Ona niby chce się dobrze bawić, to jej forma buntu, dzięki temu czuje się lepsza. To też szansa na zdobycie pieniędzy. On zostałby wyklęty z rodziny, zhańbiony, gdyby związał się z dziewczyną, która nie jest dziewicą, nawet jeśli tę niewinność utraciła za jego sprawą. W jego świecie rządzi tradycja i kulturowe konwenanse, bariery których nie ośmieli się przekroczyć. Co nie oznacza, że nie kocha. Ale ona – młoda, nierozsądna, trzpiotka – ona nie wie czego chce, boi się też chyba przyznać do tego, co czuje. To główny temat tego filmu – uczucie z góry skazane na niepowodzenie. Film w tym względzie bynajmniej nie ociera się o banały. Nie jest to tani melodramat. Tu pojawia się minimum słów, tu nikt otwarcie nie rozpacza, tu o uczuciach nikt nie rozmawia. Wszystko zostaje w domyśle, co jest jeszcze bardziej sugestywne, jeszcze bardziej porusza i budzi smutek.


Patrząc na Kochanka z dzisiejszej perspektywy, nie ma mowy o żadnym epatowaniu erotyką. Owszem, są „sceny”, i to dość śmiałe, ale w czasach kiedy erotyka jest wszędzie – w TV, kiosku i Internecie, trudno o zgorszenie. Widz może natomiast odczuć zachwyt nad wspaniałą pracą operatora, Roberta Fraisse, który zasłużenie dostał nominację do Oscara. Kamera dosłownie „wchodzi” do łóżka pokazując nam z bliskiego zbliżenia spocone ciała, zwarte w miłosnym uścisku, ale nie w konwencji pornograficznej lecz bardzo wysublimowanie, z dużym wyczuciem estetycznego smaku. Nie jest wulgarnie jak w porno, ale po prostu namiętnie, jak między dwójką pożądających się osób. Klimat zmysłowości pomaga budować także nastrojowa muzyka Gabriela Yareda. Trzeba też oddać Jane March, grającą Dziewczynę, że świetnie wpasowała się w swoją postać. Aktorka, wówczas 19-letnia, nie jest może klasyczną pięknością, ale emanuje z niej nonszalancja i seksapil, który byłby widoczny nawet gdyby miała na sobie przysłowiowy worek na kartofle. A scena tańca z jednym z braci – tak pełna erotyki, że dziwię się, że nie była odbierana jako znacznie bardziej gorsząca od samych scen łóżkowych. Aż dziw bierze, że March nie zrobiła oszałamiającej kariery.

Trzeba pamiętać, że ten film to nie pochwała wyuzdanego seksu, lecz przede wszystkim psychologia postaci. Nie jest to epicki melodramat nakręcony z rozmachem, ale kameralna opowieść skoncentrowana niemal całkowicie na dwójce bohaterów i tym, co się miedzy nimi dzieje. Reżyser stara się uchwycić tragizm sytuacji, w jakiej się znajdują. Oni wiedzą, że będą musieli się rozstać, więc prawie ze sobą nie rozmawiają, by zbytnio się nie zaangażować, by nie mieć jeszcze większych powodów, by się w sobie zakochać. Ona kalkuluje to na chłodno – nie zdaje sobie dokładnie sprawy z tego, co odrzuca, z wyjątkowości tego uczucia. Zupełnie nie stara się zrozumieć jego, nie liczy się z jego uczuciami. A może nie chce, bo wie że tak będzie lepiej. W każdym razie, w cudownym zakończeniu, które stanowi wraz ze sceną początkową, piękną, symboliczną klamrę, jej prawdziwe uczucia wychodzą w końcu na wierzch.  I jej łzy to nasze łzy. Warto obejrzeć.

Moja ocena to 8/10.


A na koniec pewien historyczny fakt - przeczytaliście właśnie mój 100 post na tym blogu. Nie będę się rozwodzić nad tym, dlaczego dopiero setny, skoro już dwa lata wkrótce miną od założenia bloga. Wychodzi to tak, jakby jeden post przypadał na jeden tydzień. To mało. Ale miałam przecież pół roku blogowej przerwy. Teraz już jednak nie wyobrażam sobie, by zarzucić pisanie. Jest mi to potrzebne, choć akurat jestem jedną z tych osób, których życie generalnie sprowadza się do pisania. Wiem, że to nie jakiś szałowy wynik, ale 50 osób zaznaczyło, że obserwuje ten blog i ta liczba mnie bardzo cieszy, choć ogólnie nie przywiązuję żadnej wagi do statystyk. Ale z drugiej strony, nie przeczę, jestem osobą, która potrzebuje odzewu, że to co robi jest fajne/słuszne. Dlatego dziękuję wszystkim, którzy czytają mój blog. Wierzę, że robicie to dla przyjemności. A skoro jest okazja, by wstawić zdjęcie kota z urodzinową babeczką, to czemu nie ;)