12.03.2015

Kącik polskiego filmu: Bogowie (reż. Ł. Palkowski, 2014)


Bogowie odnieśli w zeszłym roku wielki sukces. Frekwencyjny, kasowy, komercyjny. Zgarnęli najważniejsze nagrody na festiwalu w Gdyni, a niedawno zdobyli siedem Orłów, czyli bądź co bądź, ważnych dla filmowców w Polsce, statuetek. Ja jednak od filmu Łukasza Palkowskiego trzymałam się z daleka, bo podobnie jak przy okazji Wałęsy, sądziłam, że okaże się on hołdem, pomnikiem, laurką, będzie grzeczny i przewidywalny. Nic bardziej mylnego.

Dla mnie, która nie znała historii pierwszej transplantacji serca, jest to film niesamowicie wciągający i trzymający w napięciu. Ale na rewelacyjny efekt składa się oczywiście nie tylko sama treść filmu, ale sposób przedstawienia tej historii. Profesora Zbigniewa Religę poznajemy w takim momencie życia, kiedy jest już szanowanym kardiochirurgiem, choć wciąż jeszcze nie wybitną osobowością świata medycyny. Wciąż jeszcze musi liczyć się ze zdaniem przełożonych i starszych kolegów po fachu. Ale czy się liczy – to już inna kwestia. Jego horyzonty są szersze niż innych, jego aspiracje wybiegają poza to, co jest dla niego dostępne. Profesor myśli o pierwszej transplantacji serca, na którą wśród jego środowiska nikt nie chce się zgodzić. Bo to tak jakby bawić się w boga, a przecież w naszym kraju „serce jest relikwią”. Postanawia więc skorzystać z nadarzającej się okazji i otworzyć własną klinikę kardiochirurgii w Zabrzu, gdzie sam – przynajmniej w teorii – będzie sobie panem.


Swoją klinikę budował niemal od podstaw, na szybko kompletując ekipę, wychodząc z założenia, że każdego adepta medycyny można wszystkiego nauczyć. Sam nie do końca wiedział, jak się robi przeszczep, bo tylko „dużo czytał” o tym. Profesor jak i cały personel, a więc główni bohaterowie filmu, zostali przedstawieni w taki sposób, że widz im kibicuje, a potem podczas scen transplantacji czeka z wypiekami na twarzy, czy im się powiedzie – a taki widz jak ja wręcz się wzrusza, gdy się udaje. Co ważne, Bogowie to film o medycynie, więc reżyser nie waha się pokazywać nam mięsa i krwi, a jednocześnie nie ma tu przerzucania się medycznym słownictwem. Medycyna nie jest też tu traktowana ze świętością, reżyser nie ma oporów przed pokazaniem nam np. Religii palącego na sali operacyjnej. Lekarzy pokazuje jako zwykłych ludzi, którzy być może i są w pewnym sensie bogami, ale na pewno się za takich nie mają, wciąż czując się niedoskonałymi i nie wszystkowiedzącymi.


Siłą filmu są dialogi – tekstów ze zwiastuna mój Ukochany nauczył się na pamięć (bywając w kinie często go widzieliśmy), rozśmieszając mnie do łez podczas ich cytowania. Bo mnóstwo tu one-linerów, które mają szanse przejść do kanonu polskiego kina. Teksty te są jak wycięte wprost z oscarowego filmu – inteligentne, błyskotliwe, oparte o cięte riposty i zaskakujące metafory. Często zabawne i rozładowujące napięcie, podobnie jak każdy kolejny papieros odpalany przez Tomasza Kota. Papieros jest bowiem w co drugiej scenie (a może i w każdej?), czego nie powstydziliby się twórcy Mad Men. Bardzo dobrze się stało, że ten nałóg, ta cecha prof. Religii została tak wyraźnie wyeksponowana. Nie tylko dlatego, że ciekawie kontrastuje z wykonywanym przez niego zawodem, ale też dlatego, że film pokazuje Religę jako człowieka niedoskonałego, uwięzionego w szponach nałogu, zaniedbującego żonę, impulsywnego. Tomasz Kot oddał swojemu bohaterowi ciało i duszę. Nie tylko wypada wiarygodnie jego przemiana fizyczna, sposób chodzenia, mówienia, gestykulacji, ale też jest przekonujący jako człowiek. Człowiek wielce zdeterminowany w osiągnięciu swego celu, dla którego nie istnieje słowo „niemożliwe”. Krótkie, ale wymowne sceny, w których widzimy go z żoną, w domu, prywatnie tylko uzupełniają ten obraz człowieka, dla którego istnieje tylko praca. Tomasz Kot nie gra Religii, on tu nim jest, i to w taki sposób, że zapominamy o jego poprzednich wcieleniach. Jest hipnotyzujący, porywający, charyzmatyczny. A towarzyszą mu nie mniej utalentowani młodzi aktorzy, o których trzeba wspomnieć choć słowem. Piotr Głowacki jest zabawny, a Szymon Piotr Warszawski to taki głos rozsądku. Para nie do końca dobrana, prezentująca odmienne postawy względem profesora, ale świetnie do siebie pasująca.


Pełnoprawnym członkiem obsady nazwałabym tu też muzykę. Nie da się jej pominąć, zignorować, nie słyszeć. Jest ona znakomitym uzupełnieniem kolejnych scen, ich ilustracją potęgującą emocje. Bartosz Chajdecki udowodnił tym samym, że muzyka do produkcji wojennych to nie wszystko na co go stać. Tej muzyki po prostu chce się słuchać – rzadko tak mam, ale napisy końcowe obejrzałam do końca właśnie dla niej.

Film Palkowskiego nie ma wad. Wszystko jest tu na swoim miejscu. I jeśli mogę tak powiedzieć, „uratowało” go to, że nie opowiada o całym życiu profesora, a tylko o tym jednym, przełomowym momencie jego życia. Reżyser się nie rozdrabnia, nie ucieka w wątki poboczne, nie zajmuje się PRL-owskim tłem. Z chirurgiczną precyzją przyciął swój film do takiego rozmiaru, który czyni z niego film wielki.


Moja ocena: 9/10

1 komentarz:

  1. Oglądałam, niesamowity film. Na pewno jeszcze nie raz do niego wrócę!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.