29.08.2014

Ostatnio oglądane seriale

Obejrzane ostatnio:

Faking It  6/10











Skusiłam się na serial MTV sama nie wiedzieć czemu. Chociaż nie, wiem. Skusiły mnie dobre recenzje Zwierza i redakcji Hatak. Po nich liczyłam jednak na więcej niż otrzymałam. Nie uważam bowiem, że Faking It to jakaś perełka, jakiś kamień milowy dla repertuaru MTV czy w ogóle seriali młodzieżowych. To nadal jest tylko jeden z tych dość banalnych, przewidywalnych i cukierkowatych seriali o amerykańskich nastolatkach. Ale mimo wszystko ma ten serial kilka jasnych punktów, które sprawiają, że wyróżnia się bardzo pozytywnie na tle konkurencji. Po pierwsze – nie ma tu wampirów czy innych nadprzyrodzonych mocy ;) Ale to na marginesie. Faking It ma przede wszystkim ciekawy wątek przewodni. Dwie przyjaciółki, by zdobyć sympatię w nowej szkole, postanawiają udawać, że są lesbijkami. Bo akurat w tej szkole, do której chodzą, wszelkie dziwactwa, odstępstwa od normy są jak najbardziej mile widziane. Bycie gejem czy lesbijką to tutaj nie wstyd, lecz powód do dumy. To lesbijka, a nie słodka blondynka otoczona wianuszkiem koleżanek zostaje królową balu. I przede wszystkim stosunek do homoseksualizm jest tu godny pochwały. Homoseksualizm jest tu jednak pretekstem do typowej komedii omyłek, która szybko staje się bardzo przewidywalna. Scenarzyści w pewnym momencie idą na łatwiznę i z czegoś co wydawało się w miarę oryginalne (bo jednak trochę podobne oszustwo znamy z filmu Easy A) robią kolejny serial, w którym roi się od absurdalnych zwrotów akcji, irytujących postaw bohaterów i przewidywalnych intryg. Zaskakujące jednak, że ogląda się to przyjemnie, a to chyba za sprawą tego, że serial jest bardzo dobrze zagrany i dobry od strony technicznej. Na wyróżnienie zasługuje Rita Volk, aktorka wcielająca się w główną rolę – Amy. Jej postać jest najbardziej realistyczna i zmaga się z najciekawszymi dylematami, choć traci nieco na swojej wiarygodności w finale sezonu.

Faking It na pewno nie jest serialem dla społeczności LGBT, ale nie tym miało być. To raczej serial dla osób heteroseksualnych, nastolatków, których może sprowokować, poprzez lekkie podejście do tematu, do jakiejś refleksji. Mam nadzieję, że tak jest przez nastolatków odbierany. Sprawdza się przy tym jako tzw. guilty pleasure, zwłaszcza, że każdy odcinek ma tylko nieco ponad 20 minut. Jeśli szukacie czegoś lekkiego i przyjemnego na – jak ja to nazywam – „odmóżdżenie”, polecam. Sama jestem ciekawa, co będzie dalej, więc pewnie sięgnę po drugi sezon, którego premiera podobno 23 września.



















Ten serial ma tyle plusów, co minusów. Plusy to niewątpliwie cała strona techniczna, w tym zdjęcia, kostiumy czy scenografia, które sprawiają, że bardzo dobrze się na ten serial (właściwie miniserial) patrzy. Plusem jest też aktorstwo. Zarówno Benedict Cumberbatch (zwłaszcza, gdy go porównamy z Sherlockiem), jak i Rebecca Hall (którą też znałam od innej strony) radzą sobie ze swoimi postaciami wyśmienicie. Tyle, że ich bohaterowie są dość trudni do zniesienia. Tak miało pewnie być, a jednak nie przysłużyło się to produkcji. Grany przez Cumberbatcha Christopher to mężczyzna, z którym nigdy nie chciałabym mieć do czynienia. Ciepłe kluchy, facet pozbawiony przysłowiowych jaj, kompletnie niewiedzący czego chce i nie potrafiący postawić na swoim. Sednem serialu jest jego rozdarcie – bo jako człowiek z zasadami, choć zakochany jest w innej kobiecie, nie potrafi porzucić niewiernej żony – jednak jest ono ukazane w mało realistyczny sposób. I mało ciekawy. Akcja Końca defilady jest dość powolna, pozbawiona spektakularnych zwrotów akcji. Tak jak Christopher, ja sama jestem rozdarta. Bo idąc dalej – z jednej strony podobał mi się wątek sufrażystek, z drugiej strony jego protagonistka, Valentine – w której zakochany jest Christopher – to postać bardzo denerwująca – bezbarwna i naiwna. Jak dla mnie serial trąci zbyt dużym melodramatyzmem, podczas gdy wątek miłosny jest tak naprawdę nudny. Parze Christopher/Valentine zupełnie się nie kibicuje, bo w zasadzie nie widać między nimi wzajemnej fascynacji.

Koniec defilady polecam jednak fanom Downton Abbey i brytyjskich klimatów, bo oni na pewno coś dla siebie w nim znajdą. Pozostali mogą się zanudzić.

Wikingowie  8/10



Lubię seriale historyczne. Byłam ogromną fanką Dynastii Tudorów, więc nazwisko Michaela Hirsta – scenarzysty serialu Showtime - skusiło mnie do oglądania Wikingów. Do tego doszedł także rozgłos, który zdobył serial i fakt, że wielu moich znajomych ten serial ogląda i poleca. Telewizja pokazywała też swego czasu w kółko zachęcający zwiastun. Z jednej strony byłam ciekawa serialu wyprodukowanego przez stację History, która przecież nie słynie z bycia serialową potęgą, a z drugiej trochę się bałam, że serial będzie nastawiony przede wszystkim na nawalankę, która mnie znudzi. Na szczęście mogę dziś stwierdzić, że Wikingowie to serial na bardzo wysokim poziomie technicznym, ze znakomicie napisanymi, barwnymi postaciami i zupełnie nie nudny. Każdy 45-minutowy odcinek upływa w mgnieniu oka, więc najlepiej oglądać co najmniej dwa odcinki jeden po drugim. 

Warto zaznaczyć, że Wikingów jako społeczności nie należałoby lubić. Byli okrutnymi najeźdźcami, grabieżcami, których celem było plądrowanie kolejnych królestw. Serial nie pragnie tego wizerunku zmieniać. Podczas oglądania zapomina się jednak, że Wikingom nie powinno się kibicować. Ragnar Lothbrook, jego żona Lagertha czy jego brat Rollo budzą sympatię i podziw (dodam, że są to postaci świetnie zagrane i do tego przez bardzo urodziwych aktorów). Serial pełen jest silnych, wyrazistych postaci wobec których trudno przejść obojętnie. To jego największy plus. Twórcy z równą mocą pokazują jednak ich okrucieństwo, jak i łagodniejsze strony ich charakterów. Co za tym idzie, na bohaterów się patrzy z dużym zainteresowaniem, ale trudno o ich jednoznaczną ocenę, co również jest dla serialu wartością dodatnią. Oczywiście, w serialu nie brakuje intryg, podstępów, knucia i wątków miłosnych – czyli tego wszystkiego, co powinien mieć wciągający serial historyczny.

Warto podkreślić, że zarówno Ragnar Lothbrook, jak i inne postaci serialu, prawdopodobnie istniał naprawdę. Prawdopodobnie, bo nie brakuje teorii mówiących, że jest to legendarna postać, na której życiorys składają się tak naprawdę biografie kilku innych wojowników. Nie mniej jednak, serial jest podobno dość wierny faktom historycznym. Piszę podobno, bo ja oczywiście nie jestem w stanie tego sama zweryfikować. Na pewno jednak wysoki budżet – który widać na ekranie – pozwolił na dokładne oddanie warunków życia czy strojów Wikingów. Dziwi mnie przy tym, że produkcja nie została jeszcze doceniona przez wszelkie gremia przyznające serialowe nagrody. Za to widzowie coraz chętniej stawiają ją w jednym rzędzie z Grą o Tron, co mnie – która GoT z przekory nie ogląda – bardzo cieszy.


The Killing – sezon finałowy 8+/10

O finałowym sezonie The Killing można teraz przeczytać na większości blogów czy portali filmowych. Nic dziwnego, bo seria ta cieszyła się dużą popularnością. Nie powstrzyma mnie to jednak przed dorzuceniem kilku słów od siebie, choć właściwie mogę się podpisać pod tym, co już zostało napisane. The Killing, które zmartwychwstało dzięki serwisowi Netflix, zostało zakończone w bardzo dobrym stylu. Zyskało więcej czasu antenowego, pojawiły się też przekleństwa. Podtrzymano niejaki motyw przewodni, którym były nastolatki: w pierwszym i drugim sezonie para detektywów Linden/Holder zajmowała się śmiercią młodej dziewczyny, w drugim sezonie zaginięciami nastolatków z patologicznych środowisk, a w ostatnim mamy nastolatka zamieszanego w zabójstwo jego własnej rodziny. Tło, jakim jest szkoła kadetów pozwoliło przy okazji na wprowadzenie bardzo interesującej bohaterki – Margaret Rayne, granej przez Joan Allen, która znakomicie odnalazła się w roli zasadniczej kobiety prowadzącej w szkole rządy silnej ręki. Trudno tę postać rozszyfrować, co jest zdecydowanie dużym plusem. Ale to i tak nic przy tym, co dzieje się w tej serii z parą głównych detektywów. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że z kryminału zrobił się nam dramat psychologiczny, bo ten sezon jak żaden inny skupiony jest na przeżyciach osobistych Linden i Holdera, dręczonych wyrzutami sumienia i obawiających się o swoją przyszłość, co ma związek z wydarzeniami z finału trzeciej serii. To sprawia, że tak naprawdę widza mniej interesuje sama sprawa, którą się zajmują, a bardziej ich własne losy. Napięcie w tej kwestii narasta z odcinka na odcinek, a widz niemal do samego końca trzymany jest w niepewności. Zakończenie, jakie serwują nam twórcy jest trudne do przewidzenia. Chyba mało kto spodziewał się scenariusza, jaki napisano dla Linden i Holdera. Trzeba jednak powiedzieć, że zakończenie jest niemal bezbłędne, i dzięki temu, że rozegrano je tak, a nie inaczej, zapadnie widzom w pamięci na długo. To zdecydowanie jedno z najlepszych serialowych zakończeń, jakie dano mi było zobaczyć. Co jeszcze ważne – w tym sezonie, jako że potencjał dramatyczny serialu się zwiększył, Mirelle Enos i Joel Kinnaman wznieśli się na wyżyny swojego aktorskiego talentu. Dwójka nieznanych szerzej aktorów nie powinna teraz  mieć kłopotów ze znalezieniem pracy. A Enos po tych 4 latach powinna w końcu zostać uhonorowana jakąś nagrodą.

Pozostaje pytanie: co dalej? Przyznam, że The Killing należał do grona moich ulubionych seriali, bo przepadam za takimi ciężkimi, deszczowymi kryminałami, a duet Linden/Holder to dla mnie jedne z najlepiej napisanych serialowych postaci. A więc jak żyć bez nich? Zwłaszcza, gdy widziało się już prawie wszystkie podobne seriale?  Co prawda, nie oglądałam oryginału, czyli Forbrydelsen, ale jest podobno dużo gorszy (tym większe brawa dla twórców The Killing, bo amerykański remake rzadko jest w stanie przebić europejski oryginał, a tu się udało osiągnąć nawet więcej). Mimo wszystko – jest coś na czarną godzinę ;)

















O tym serialu napiszę krótko: strzeżcie się! Dziwię się dziś sama sobie, że punkt wyjścia tej produkcji nie wydał mi się od początku absurdalny – dziewczyna ze współczesności trafia do świata z powieści Jane Austen. Wydawało mi się, że może być ciekawie. Ale okazało się inaczej, bo na ten serial nie da się patrzeć – dałam sobie spokój po 1,5 odcinka. I nie chodzi mi o to, że to jakaś profanacja twórczości Austen. Niech sobie ludzie uwspółcześniają, kombinują, trawestują. Ale żeby to miało sens, żeby było ciekawe, zabawne albo wywoływało jakieś inne emocje, poza irytacją. W świecie Jane Austen jest: A-nudne, B-ma irytujacą bohaterkę zagraną przez kompletne beztalencie, C-nie jest śmieszne, a chyba byłoby to lepsza konwencja dla takiej fabuły (wystarczy wspomnieć serię Goście, goście, która rozśmiesza mnie do łez). Okazało się, że nie jestem w stanie zaakceptować zderzenia głupiutkiej dziewczyny uzależnionej od zdobyczy współczesnego świata z obyczajowością początku XIX wieku opowiedzianej zupełnie na serio. Zabrakło jakiegokolwiek dystansu i umiejętności ciekawego pokazania kontrastowej obyczajowości dwóch różnych epok. Nie polecam, a wręcz odradzam. ITV (producent serialu) to jednak nie BBC.

Obecnie oglądam:


Serial stacji HBO kreowano na wielkie serialowe wydarzenie, produkcję, która może stać się takim fenomenem jak Lost. Bo i scenarzysta ten sam – Damian Lindelof, wspomagany tym razem przez Toma Perrottę, autora książki Pozostawieni. Perrota wcześniej miał do czynienia z filmem – jego Małe dzieci doczekały się świetnej ekranizacji z Kate Winslet w roli głównej. Pozostawieni opowiadają o tym, że nagle, bez wyjaśnienia, w jednej chwili zniknęło 2 % populacji. I jak sam tytuł wskazuje, opowiada o tych, którzy zostali i o tym, jak sobie radzą w obliczu niewyjaśnionej zagadki i utraty najbliższych osób. W rezultacie Pozostawieni to nie żadne sci – fi, a ciężki dramat psychologiczny. Po 7 odcinkach mogę stwierdzić, że ma swoje słabsze i lepsze momenty (zdecydowanie odcinek 6 – skupiony na historii jednej bohaterki - jest najlepszy jak do tej pory). Oglądam go, ale bez większego zaangażowania. Pozostawionych porównuje się do Six Feet Under, jednak oglądając tamten serial czułam więcej emocji, bardziej przeżywałam perypetie bohaterów. Tu na razie trudno się z kimś zżyć, a przedstawione sytuacje nierzadko wydają się dość mało prawdopodobne. Ale mimo to jest w tym serialu coś przyciągającego, intrygująca nutka niedopowiedzenia, tajemnicy, która skłania mnie do sięgania po każdy kolejny odcinek.

















Drugi sezon serialu Showtime o prekursorach w dziedzinie badań nad ludzką seksualnością niestety nie zachwyca mnie już tak mocno jak pierwszy, choć nadal trzyma wysoki poziom i ogląda się go z przyjemnością. Zdecydowanie brakuje mi wątków innych bohaterów, którzy byli obecni w pierwszej serii. Przepadli gdzieś Barton i Margaret, nie ma Ethana, brakuje Vivian ani tryskającej radością Jane. Ciekawie jest jednak w życiu Billa i Virginii. Po pierwsze, mamy na pierwszym planie ich sekretny związek, który sam w sobie jest relacją skomplikowaną, a komplikuje ją jeszcze małżeństwo Billa, który jako mężczyzna honorowy, póki co nie wyobraża sobie odejść od żony. Zresztą, puytanie: co on w ogóle czuje do Ginni? A do Libby? Najciekawiej w tym sezonie chyba wypada wątek, którego częścią jest Libby, nie potrafiąca poradzić sobie samodzielnie z macierzyństwem i jak się okazuje niepozbawiona uprzedzeń rasowych. Do tego ciekawie poprowadzono relację między Virginią a Lilian. Swoją drogą wcielającą się w dr DePaul Julianne Nicholson jest w swojej roli znakomita (podobnie zresztą gra w Zakazanym imperium). Póki co mało jest w tym sezonie tytułowego seksu, nie mówiąc już o seksie w służbie nauki. Bill miota się między kolejnymi szpitalami, Virginia nie może z nim współpracować, a w związku z tym badania stoją w miejscu. Za mną jednak dopiero 4 odcinki, więc mam nadzieję, że scenarzyści rozwiną jeszcze skrzydła. Poza tym, należy pamiętać, że serial oparty jest na faktach, a tych nie da się zmienić.

The Knick 8/10


















Trochę niespodziewanie dla samej siebie zaczęłam oglądać nowość ze stajni HBO (a właściwie należącej do niej Cinemax). Nie lubię Clive’a Owena, więc tym bardziej jest to dziwne. Ale zachęciło mnie nazwisko reżysera – Steven Soderbergh to przecież w świecie filmu nie byle kto. Ogłosił, że odchodzi na emeryturę, a The Knick to jego rozstanie z kamerą. I będzie to chyba rozstanie w wielkim stylu. Dlaczego jeszcze zdecydowałam się na The Knick? Bo główny bohater, dr John W. Thackery, to dr House z początku XX wieku. Nie da się uciec przed tym porównaniem, bo obaj lekarze są nieustępliwi, uparci, nie przebierający w słowach i genialni w tym co robią, a przy tym uzależnieni od leków – House od Vicodinu, Thackery od kokainy. A ja – no cóż, może to perwersyjne – znajduję dużą przyjemność w oglądaniu produkcji o ludziach zmagających się z uzależnieniem od narkotyków. Może dlatego, że są to zazwyczaj fascynujące, charyzmatyczne postaci? Już czuję, że Thackery właśnie taki jest i że tą rolą Owen zyska w końcu moją sympatię. Ale The Knick to nie tylko sam Thackery. Ciekawie zapowiadają się i inne postaci, jak np. młoda pielęgniarka Lucy (grana przez  Eve Hewson, prywatnie córkę Bono, a aktorsko znana z Wszystkich odlotów Cheyenne’a), jedyna wtajemniczona póki co w sekret Thackery’ego, młody lekarz Bertie czy intrygująca siostra Harriet. Ciekawa jestem, w jakie relacje ze sobą wejdą ci i inni bohaterowie. Póki co mamy wyraźny konflikt Thackery’ego z czarnoskórym lekarzem, Algernonem Edwardsem. Tym, co wyróżnia The Knick na tle dotychczasowych znanych nam produkcji medycznych jest bardzo dosłowne pokazanie zabiegów medycznych. Tutaj ciało to faktycznie żywa tkanka, krew leje się szerokim strumieniem, wnętrzności są na wierzchu i wszystko wygląda bardzo naturalnie. No ale w końcu serial kosztował nie mało, więc można to realistycznie pokazać. Myślę, że tym co przesądzi o sukcesie serialu będzie jednak fakt, że oglądamy tak naprawdę prekursorów chirurgii i współczesnej medycyny w ogóle. Tego jeszcze w telewizji nie było, więc jest to dla nas interesująca nowość. The Knick pozwali nam zobaczyć, jak wyglądała medycyna ponad sto lat temu, jak sobie radzono i jak przebiegała rewolucja, która doprowadziła nas do punktu, w którym jesteśmy dziś. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, ale sądzę że The Knick będzie jednym z tegorocznych serialowych objawień.

P.S. No i zapomniałam o muzyce – stoi za nią Cliff Martinez, czyli twórca hipnotyzującego soundtracku do Drive. To mówi samo za siebie. Tego trzeba posłuchać.

Nie wiem, czemu tak długo zwlekałam z obejrzeniem tej wychwalanej, choć trochę niszowej serii. Chyba dlatego, że czytałam książkę, na podstawie której powstała i bałam się rozczarowania. Może dobrze jednak zrobiłam, że zwlekałam. Zazdroszczę bowiem tym, którzy OITNB mają dopiero przed sobą. Ja kończę drugi sezon i będę musiała dłuuuugo czekać na następny. A jest na co. Choć druga seria jest minimalnie słabsza od pierwszej, to jednak jest to serial genialny, wybitny i co tam jeszcze chcecie. To kompendium wiedzy  o kobietach, przy czym nie powiedziałabym, że jest to serial feministyczny. I tę równowagę sobie w nim cenie. Mnogość bohaterek – ku mojemu zaskoczeniu – także działa na plus. Jest tu tyle różnych postaci, o tak różnych problemach i charakterach, że nie trudno o sympatie i antypatie, a te sprawiają przecież, że każdy serial ogląda się z większym zaangażowaniem. Scenarzyści OITNB posiedli wyjątkowy dar do opowiadania historii, umiejętnie przeplatając plany czasowe i wielokrotnie zaskakując. Ponadto, co ciekawe, wychodzą poza mury więzienia, śledząc poczynania narzeczonego głównej bohaterki, a potem także życie prywatne pracowników więzienia. Już teraz Wam polecam, naprawdę nie ma na co czekać (serial spodoba się także mężczyznom, jestem tego pewna), a ja już wkrótce napiszę obszerniejszą recenzję. Póki co świetna piosenka z czołówki.




7.08.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXVII

Lato w moim wypadku nie sprzyja ani oglądaniu filmów, ani czytaniu książek. Ładna pogoda zachęca do spędzania większej ilości czasu na wolnym powietrzu. A moje wieczory skradają ostatnio Wikingowie. I w ten sposób w lipcu obejrzałam zaledwie 5 filmów! Wynik tragiczny. Ale jeden z tych seansów przynajmniej odbył się w kinie – dzięki wygranym wejściówkom. Ideałem byłby jeden seans w kinie w miesiącu i jest szansa, że w najbliższym czasie ten plan się uda zrealizować. Kusi nowy Woody Allen, jestem namawiana na Dawcę pamięci, na pewno pójdę na Miasto 44, a w dalszych planach są Służby Specjalne. Niestety, jestem ograniczona do mojego multipleksu, w związku z czym o bardziej ambitnych filmach w kinie mogę zapomnieć. Ale dziś nie o kinie, a o filmach obejrzanych – w lipcu i także w czerwcu (przy czym w czerwcu obejrzałam znacznie więcej).  Na początek kilka starszych pozycji.  


Zawsze trzymałam się z dala od książki i filmu. Zniechęcała mnie poważna tematyka: uprzedzenia rasowe. Ale Zabić drozda to klasyka – w każdym wydaniu. Postanowiłam więc zabrać się za film. I rzeczywiście miałam do czynienia z wielkim kinem, które jednak nie zainteresowało mnie na tyle, by uznać ten film za więcej niż dobry. Pomijając całą wymowę filmu i doskonałe aktorstwo, trzeba przyznać, że jest to film dość nużący. A może po prostu to nie był mój dzień na oglądanie takich filmów. Bo to jest film wymagający skupienia i wyciszenia, a ponadto film, który napawa dość przygnębiającym humorem. Reżyser umiejętnie splata dwie pozornie niezwiązane historie: o Boo – tajemniczym mężczyźnie, którego boją się wszystkie dzieci mieszkające w miasteczku, w którym toczy się akcja, i o czarnoskórym Tomie Robinsonie, niesłusznie oskarżonym o gwałt na białej kobiecie. Wychodzi z tego przejmująca i uniwersalna przypowieść o społecznych uprzedzeniach – nie tylko rasowych. W roli obrońcy Robinsona – Atticusa Finach – znakomity Gregory Peck. Po obejrzeniu tego filmu, za którego zdobył Oscara, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że Peck to mój ulubiony aktor „starego” kina, a przy tym ten najprzystojniejszy.















Grace Kelly w oscarowej roli. Głównie dla niej warto obejrzeć ten film, będący jednak dobrą, solidną produkcją, która nie nuży. To jednak w dużej mierze zasługa właśnie ekspresyjnego aktorstwa Kelly i Binga Crosby’ego. Zaletą filmu, który porusza takie tematy jak depresja, alkoholizm, strata i wybaczenie, jest niewątpliwie jego ładunek dramatyczny i dobrze skonstruowana fabuła. To także ciekawy portret małżeństwa, a z czasem i trójkąta. Optymistyczne zakończenie jest wyważone – nie jest to typowy happy end, ale finał dający nadzieję i przywracający wiarę w ludzi.


Klasyka musicalu, mówili. Najlepszy musical, mówili. Kłamali ;) West Side Story mocno mnie rozczarowało. Zarzutów mam wiele: infantylna historia, głupiutka główna bohaterka (bohater nie lepszy), groteskowe, mało wiarygodne gangi i ich rozgrywki, a przede wszystkim nudne piosenki nie zapadające w pamięć (może oprócz I Feel Pretty). Plusem natomiast fakt, że jest to interpretacja Romea i Julii Szekspira i fajnie, że ktoś się tym arcydziełem zainspirował. Natomiast ścieżka dźwiękowa naprawdę jest moim zdaniem słaba. Choreografia również nie powala. Poza tym – czepiając się – Natalie Wood ma tyle z Latynoski co ja. Czyli nic. Jest to wszystko znośne, ale nieciekawe. Nie wiem jakim cudem West Side Story zdobyło 10 Oscarów. Myślę jednak, że ówczesna popularność i dzisiejsza legenda tego filmu wiąże się z tym, że to jeden z pierwszych nowoczesnych musicali. Trzy godziny wyjęte z życia, więc przemyślcie dobrze, zanim zabierzecie się za ten film.

Fargo 7+/10

















Dobrze jest czasem dać drugą szansę. Za pierwszym razem mojego oglądania, Fargo nie trafiło na dobry moment. Dzień wcześniej oglądałam bardzo słaby film i kiedy przez pierwsze minuty Fargo wydało mi się bardzo nudne – poddałam się i wyłączyłam (ale trzeba przyznać, że zostałam namówiona). Pisałam już o tym, że moje relacje z braćmi Coen są trudne: jestem wielką fanką To nie jest kraj dla starych ludzi, bardzo podobało mi się Co jest grane, Davis, ale już fenomenu Big Lebowskiego nie jestem w stanie pojąć, podobnie jak nie uważam by Prawdziwe męstwo było ciekawym filmem, a Okrucieństwo nie do przyjęcia - zabawnym. Wielu ich uznanych filmów jeszcze nie widziałam. Fargo plasuje się gdzieś pośrodku mojej skali ocen, ze wskazaniem na „film, który mi się podobał”. Trudno zaprzeczyć, że film ma wyjątkowy klimat: nie dość, że małe miasteczko, to jeszcze mroźna zima – doskonałe tło do opowiedzenia historii kryminalnej. Fabuła, trochę groteskowa, robiąca z tego filmu czarną komedię, świadczy o dużym kunszcie braci jako scenarzystów. Udało się przez nią opowiedzieć o sile przypadku, ludzkiej głupocie, chciwości, bezsensownej brutalności. Fargo trochę przeraża przedstawioną wizją świata i jest doskonałym komentarzem braci do amerykańskiej mentalności. Największą siłą Fargo jest jednak aktorstwo. Znakomita jest Frances McDormand, której ciężarnej bohaterce się po prostu kibicuje, Steve Buscemi i Peter Stormare są bezbłędni w rolach komicznych, ale i brutalnych przestępców, podobnie jak świetny jest William H. Macy. Po czasie okazuje się, że wiele scen z Fargo zapada w pamięć i to w dużej mierze właśnie dzięki aktorom. Muszę przyznać, że sam klimat filmu spodobał mi się na tyle, że rozważam obejrzenie serialu Fargo, który niedawno wyprodukował amerykańska stacja F/X. Może ktoś widział?



















Daniel Radcliffe robi co może, by zerwać z łatką Harry’ego Pottera, ale na razie nie są to próby udane. Choć samemu aktorowi nie można wiele zarzucić, Kill Your Darlings nie jest dobrym filmem. To film po prostu nudny i to jego największa wada, przy której blakną wszelkie zalety. Temat jest dobry: powstawania ruchu bitników, a przy tym morderstwo i wątek homoseksualny. Jednak nie udało się tego przedstawić w ciekawy sposób. Nie służy filmowi jego wielowątkowość i niezdecydowanie reżysera, co ma być głównym jego tematem. Bitnicy przedstawieni są dosyć bezbarwnie – nie wiem czy zgodnie z prawdą, jednak film W drodze naszkicował ich znacznie ciekawsze portrety. Mimo tego między aktorami widać chemię wtedy, kiedy trzeba. W pamięć zapada szczególnie Dane DeHaan jako Lucien Carr, znakomity jest też znany z Zakazanego imperium, Jack Huston. Miło zobaczyć też Michaela C. Halla we wcieleniu innym niż Dexter i uroczą Elizabeth Olsen. Film ogląda się jednak ze znużeniem i nie wynosi z niego wiele. Już chyba lepiej o bitnikach poczytać.


Lato to okres posuchy dla kogoś, kto nie lubi blockbusterów ani filmów animowanych, ani głupawych komedii z Cameron Diaz. Czyli dla mnie. W związku z tym, gdy wygrałam darmowe wejściówki do kina do zrealizowania do końca lipca, nie bardzo wiedziałam na co je wykorzystać. Pozwoliłam więc wybrać film mojemu ukochanemu, a on – z bardzo okrojonego repertuaru – bez wahania wybrał horror, wiedząc, że, delikatnie mówiąc, nie jestem fanką gatunku. O tym jakim Zbaw nas ode złego jest horrorem najlepiej świadczy moje zachowanie po seansie (wieczornym). Po Lśnieniu czy Psychozie długo nie mogłam zasnąć. O Zbaw nas ode złego po kilku godzinach nie pamiętałam. Nie brakuje co prawda momentów, w których można się przerazić, czy takich, które od osób o słabszych nerwach wymagają zasłonięcia oczu, jednak nie jest to horror, który może się spodobać osobom, które horrory oglądają na co dzień. To dość przeciętna, choć sprawnie zrealizowana i dobrze zagrana produkcja. Do pewnego momentu nawet nieprzewidywalna. Jednak z czasem dość jasne wydaje się zarówno rozwiązanie zagadki, jak i kolejne poczynania bohaterów. Irytować może brak wyjaśnienia do końca jednego z wątków, który doklejono na siłę, chyba tylko po to, by mieć kilka okazji, by przestraszyć widza. Plusem natomiast niech będzie muzyka The Doors, choć i jej obecność w takim kształcie, w jakim ona się w filmie pojawia, nie została dostatecznie wyjaśniona.  Nie będę zaprzeczać, że takie filmy to dla mnie strata czasu, ale jeśli akurat nie będziecie mieć nic ciekawszego do roboty – możecie obejrzeć. Nie jest nudno, coś się dzieje, a od strony technicznej i aktorskiej jest przyzwoicie.


To miał być pierwszy otwarcie, odważnie mówiący o gejach polski film. Tymczasem wyszło jak zwykle. Płynące wieżowce to typowa wydmuszka – reżyser ma zmysł wizualny (bardzo dobre zdjęcia), ma też nosa do aktorów (świetni są Mateusz Banasiuk, Marta Nieradkiewicz i Katarzyna Herman), ale jego film nie wnosi nic nowego do dyskusji o homoseksualizmie, wciąż uważanym jeszcze u nas za zboczenie. Jeśli reżyser, Tomasz Wasilewski, chciał, żeby po tym filmie zmniejszył się poziom homofobii, a zwiększył empatii do gejów, to zdecydowanie tego założenia nie spełnił. Jego bohaterowie przedstawieni są tak stereotypowo jak to możliwe: jeden piękny, zniewieściały, drugi – znacznie bardziej męski. Tak bardzo, że nawet ma dziewczynę. Tu mamy kolejną kliszę – heteroseksualny dotąd chłopak odkrywa, że pociągają go mężczyźni. Jego matka uważa, że to jej wina. Dziewczyna nie jest w stanie tego zaakceptować i walczy o niego. Postać Sylwii to jedyna postać, z którą można się zidentyfikować. Jedyna, której emocje wydają się prawdziwe i są zrozumiałe. Michał i Kuba lgną do siebie na zasadzie typowej fizycznej fascynacji, która po raz kolejny utrwala pokutujące w społeczeństwie przekonanie (mylne, jak sądzę), że dla gejów liczy się tylko seks. Seks gwałtowny, pokątny, odarty z romantyzmu. A przecież z zagranicznych produkcji wiemy, że tak wcale być nie musi. Można gejowskie uczucie pokazać inaczej. Płynące wieżowce nie są niczym, czego byśmy do tej pory gdzieś już nie widzieli. Niestety. I nawet chyba moja ocena jest za wysoka, jednak bardzo podobał mi się wątek Sylwii i aktorstwo Marty Nieradkiewicz. Niedostatecznie natomiast został przedstawiony wewnętrzny dylemat Kuby, szukającego własnej tożsamości. I choć Wasilewski chciał, by jego film odbierać jako uniwersalny obraz o zagubieniu i wewnętrznym rozdarciu, ten uniwersalizm jest raczej trudno dostrzegalny.
  

Z całej tej listy to film, który zrobił na mnie najbardziej pozytywne wrażenie. Bałam się, że będzie trudny albo nudny i się zawiodę tak jak na Wielkim pięknie tego samego reżysera. Tymczasem od początku do końca trwałam w zachwycie nad filmem Paolo Sorrentino. To jeden z tych filmów, które zostawiają szerokie pole do interpretacji, długo nie pozwalają o sobie zapomnieć, skłaniają do stawiania pytań i szukania odpowiedzi. A przy tym jest to film mądry, opowiadający o najważniejszych w życiu wartościach. Zachwycający są bohaterowie, oczywiście na czele z tytułowym Cheyennem, który chyba nie tylko mi kojarzy się z Robertem Smithem z The Cure. Fascynujące jest odkrycie, że pod tą maską ostrego rockmana kryje się wrażliwy, smutny, zagubiony człowiek nie potrafiący pogodzić się z przeszłością. Sean Penn jest w swojej roli uroczy i zachwycający i bardzo się dziwię brakowi choćby nominacji do Oscara dla niego. Frances McDormand też znakomita. Na uwagę zasługuje oczywiście muzyka, świetne są zdjęcia,  a dialogi obfitują w sentencje, które aż proszą się, żeby je zapamiętać i cytować. Film wzruszający, oryginalny, świeży. Ambitny. Dla wymagających, ale przystępny.

Elling 8/10

Elling to jeden z tych skandynawskich filmów, które opowiadają historię w gruncie rzeczy smutną, lecz niosącą dużą dawkę optymizmu. Spodoba się tym, którzy wysoko ocenili francuskich Nietykalnych – tematyka jest tu lekko podobna. Dwóch dość różnych, a przy tym nieprzystosowanych społecznie mężczyzn musi zamieszkać pod jednym dachem i jakoś razem funkcjonować. To trudne, jeśli przez 40 lat mieszkało się z matką i prawie nie wychodziło z domu, jak Elling. Choć i Elling i Kjell nie są już pierwszej młodości, wszystko jest dla nich nowe: wyjście do restauracji, rozmowa przez telefon, podrywanie kobiety. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie te wyzwania w ich wykonaniu niosą ze sobą dużo humoru. Nie jest to co prawda komedia, przy oglądaniu której człowiek zanosi się salwami śmiechu, ale to chyba właśnie jej zaleta. To raczej pozytywny (świetnie zagrany i napisany) film, który budzi uśmiech na twarzy, przywraca wiarę w świat i ludzi i na chwilę (a dokładnie na 1,5 h) czyni ten świat znośniejszym.


To podobno klasyk, jeśli chodzi o filmy erotyczne. Będąc dzieckiem zdawałam sobie sprawę, że to film zakazany. Duże pokładałam w tym filmie nadzieje, zwłaszcza, kiedy już zobaczyłam, jak pociągająco wyglądał w nim Mickey Rourke. I gdy poznałam pewne analogie między nim a 50 twarzami Greya. Muszę jednak przyznać, że 9 i ½ tygodnia zawiodło mnie na całej linii. Bo seksu jest tu jak na lekarstwo. Pierwsza lepsza wysokobudżetowa amerykańska produkcja pokazuje więcej odważnych scen. Nie zrozumcie mnie źle, ale to jednak film erotyczny, więc oczekiwałam, że będzie tu sporo działających na zmysły scen. Tymczasem otrzymujemy scenę karmienia z zamkniętymi oczami (w tym obowiązkowe picie mleka z oblewaniem, bo to przecież dwuznacznie wygląda), scenę z kostkami lodu (chyba najlepsza), striptizu (Kim Basinger jest w niej mało seksowna) i seksu w rynsztoku z ulewnym deszczem nad głowami. Nagości – niemal zero. A więc erotyk z tego filmu moim zdaniem żaden. Ale przeżyłabym tę błędną kwalifikację gatunkową, gdyby chociaż bohaterowie byli ciekawi. Tymczasem o Johnie nie wiemy prawie nic, poza tym, że jest bogaty i lubi poczucie władzy w łóżku, a o Elizabeth tyle, że jest łatwa i głupiutka. Jedna z najbardziej irytujących bohaterek filmowych wszechczasów. Jednym z nielicznych plusów jest wątek artysty, który uosabia życie, za którym tęskni Elizabeth. Atutem jest też dobrze dobrana muzyka. Natomiast największą wadą filmu jest po prostu bezbrzeżna nuda. Wydawać by się mogło, że w filmie erotycznym najważniejsze są sceny miłosne, sceny seksu i to one mają za zadanie budować napięcie. Tymczasem większość z nich ogląda się ze znudzeniem, licząc, że to co najlepsze jeszcze przed nami. No niestety, nie będzie lepiej. Do tego okropnie nudne są sceny w pracy Elizabeth, a między nią a Johnem nie widać chemii, podobnie jak nic nie zachwyca w ich dialogach. Jak dla mnie nie warte zastanawiania są też kwestie, dlaczego Elizabeth odeszła, czy John ją kochał itd., bo zbyt mało wiemy o bohaterach, żeby odpowiadać na te pytania. Niedomówienia są dobre, ale tylko wtedy gdy są zamierzone. A w tym wypadku wygląda na to, że twórcom po prostu nie chciało się trochę bardziej wysilić. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jeszcze film ten jest uznawany za kultowy i wyjątkowy w swoim gatunku. Niezasłużenie, bo lepszy od niego jest na przykład niedoceniany Kochanek, którego bardzo polecam wam w zamian.