30.06.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXVI: Powiew świeżości

Lubię oglądać nowe filmy, takie które przemknęły niezauważenie, nie były wyświetlane w kinach, miały kulawą promocję na DVD albo zaistniały w Polsce jedynie dzięki płatnym kanałom filmowym. Takie filmy, niejednokrotnie małe, niezależne, bez wielkiego budżetu, często autorskie, dają mi wielką przyjemność oglądania. Nie muszę się niczego spodziewać, jestem pozbawiona oczekiwań, daję się zaskoczyć. To zupełnie coś innego niż w przypadku, gdy za filmem stoi głośne nazwisko reżysera i pokaźny budżet. Nie trudno wtedy o rozczarowanie. W przypadku tych filmów, o których napiszę dzisiaj, może być mowa co najwyżej o tym, że czegoś w nich zabrakło. Ale na ogół są to bardzo pozytywne zaskoczenia. Jak w poniższych przypadkach.

Pitch Perfect  7+/10

Do Pitch Perfect podchodziłam z niechęcią i sceptycyzmem. Czy spodoba mi się film o grupie wokalnej założonej na jednym z amerykańskich uniwersytetów? Czy warto oglądać coś tak przewidywalnego? Kolejną historię o przyjaźni i miłości z rywalizacją w tle? Patrząc na grupkę dziewczyn z plakatu przypomniały mi się Wredne dziewczyny i wszelkie tego typu produkcje niskich lotów. Ale pozytywne recenzje na innych blogach sprawiły, że dałam filmowi szansę. W końcu co miałam do stracenia poza niespełna dwoma godzinami życia?

Pitch Perfect okazał się wspaniałym filmem na poprawę humoru. Filmem, przy którym zapomniałam o codzienności. Po prostu przeniosłam się do studenckiego campusu i żyłam perypetiami bohaterów, zostawiając wszystkie troski za sobą. A nie trudno wsiąknąć w tę historię, która jest atrakcyjnie zmontowana i ubarwiona świetną muzyką. Znane utwory w nowych interpretacjach brzmią niezwykle świeżo i każdy miłośnik musicali czy filmów muzycznych powinien to docenić. Oczywiście, film może nie spodobać się tym, którzy współczesnej muzyki popowej – bo taka tu się głównie pojawia – nie trawią, ale zakładam, że im nawet przez myśl nie przyszłoby sięgnięcie po niego. Pozostali powinni rozkoszować się reinterpretacjami Titanium czy piosenek Bruno Marsa. Co ważne, aktorzy w Pitch Perfect naprawdę umieją śpiewać i naprawdę śpiewają sami (niedowiarków odsyłam do filmiku z przygotowań do kręcenia filmów na YT ).

Obok muzyki, druga istotna sprawa w Pitch Perfect to główna bohaterka, której nie sposób nie polubić. Beca, czyli Anna Kendrick, jest początkowo niechętna swojej obecności na uniwersytecie, która odciąga ją od jej pasji, czyli tworzenia muzyki. Jest zbuntowana i niezależna, co przejawia się i w jej wyglądzie i podejściu do ludzi. Choć trudno uwierzyć, że taka osoba przyłączyłaby się do nudnego zespoliku śpiewającego smętne ballady, tak się właśnie staje i wnosi ona do niego powiew świeżości, który z czasem zamienia się w prawdziwą rewolucję. Najlepsze w Pitch Perfect są te sceny, w których Beca odważa się na sprzeciw i zaproponowanie własnego zdania. I te, w których Anna Kendrick śpiewa solo, bo jak się okazuje, ma świetny głos. Scena, w której acapella wykonuje tzw. „cup song” jest tego najlepszym dowodem.



Można zarzucać, że Pitch Perfect to mniej udana wersja Glee, jak twierdzą fani tego serialu. Być może produkcja o licealnym chórze była inspiracją dla twórców filmu, ale przecież to nie zbrodnia. Glee nie oglądałam, jednak sądzę, że z Pitch Perfect łączy go tylko aspekt muzyczny. Nie będę Was oszukiwać, że pod płaszczykiem filmu muzycznego, Pitch Perfect kryje w sobie jakieś życiowe mądrości. W ładny sposób mówi jednak o tolerancji (grupa Barden Bellas to grupa wyrzutków), jedności i wytrwałości w dążeniu do celu. Historia miłosna, bo oczywiście jest miejsce i na taką, jest niegłupia i nie cukierkowa, a w jej tle pojawia się kultowy Klub winowajców.  Jednym słowem, Pitch Perfect to bardzo przyjemny film, który z pewnością nie uwłaczy Waszej godności wyrafinowanych kinomanów. Czasem nie warto być snobem ;)


Cudowne tu i teraz to, oględnie mówiąc, film twórców 500 dni miłości, co stanowić ma jego najlepszą rekomendację. W istocie, ten właśnie slogan na plakacie skłonił mnie od zapoznania się z tym filmem. Ale scenarzyści filmu Marka Webba tym razem się nie postarali, bo Cudowne tu i teraz zdecydowanie nie ma tej świeżości, co 500 dni..., nie jest tak urokliwe i nieprzewidywalne. Bliżej mu do kolejnej stereotypowej historii miłosnej, którą przecież film Webba nie był. Tu, co prawda, też ma mamy w pewnym momencie łamanie konwencji, ale całość jest jednak mocno przewidywalna i nawet zakończenie – dla jednych otwarte - według mnie jest zwyczajnym happy endem. Bohaterami filmu są nastolatki: chłopak – dusza towarzystwa, który nie może zapomnieć o swojej byłej dziewczynie, i dziewczyna w typie outsiderski, pasjonująca się literaturą science – fiction. Pozornie reprezentują dwa różne światy: on towarzyski i rozrywkowy, ona cicha i grzeczna. Twórcy filmu bardzo ściśle trzymają się schematu i szybko zbliżają parę do siebie. Problemem jest chłopak, który mimo wszystko wciąż chciałby odzyskać byłą i wcale nie jest pewien, czy chce być z Aimee. To jego postawa, jego decyzje są w centrum fabuły i one decydują o jej dalszych losach. Nie ma tu jednak nic zaskakującego, nic czego byśmy już nie widzieli w podobnych produkcjach. A co za tym idzie, film w pewnym momencie staje się po prostu nudny, bo i tak wiadomo, do czego to wszystko zmierza. Ale plusem są role Shailene Woodley i Milesa Telllera, którzy z grupy aktorów młodego pokolenia są jeszcze jednymi z mniej opatrzonych, a przez to bardzo wiarygodnych. Podsumowując, film całkiem przyjemny, ale mało oryginalny.

Brytyjski film Now is good w polskiej wersji doczekał się bardzo dziwnego tłumaczenia Niech będzie teraz, którego nie mam zamiaru używać. Czy Teraz jest dobrze byłoby gorszym tytułem? Być może dystrybutor na takie tłumaczenie nie wpadł. Ale to tylko uwaga na marginesie. Ten film chce Wam bardzo polecić, bo jest to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów o umieraniu, jakie oglądałam. O takich filmach pisze się trudno, trudno się je też ocenia. Bo przecież choroba, nadchodząca śmierć to są zawsze tematy, które działają na emocje i często takie filmy ocenia się bardziej sercem niż rozumem. Ale myślę, że w tym wypadku udało mi się tego ustrzec, bo doceniam przede wszystkim sposób, w jaki ten film został zrealizowany. Zaznaczam od razu, że nie czytałam książki Zanim umrę, na podstawie której powstał, więc nie oceniam go jako ekranizacji.

Bohaterką filmu jest 17-letnia Tessa, która od kilku lat zmaga się z białaczką. Ponieważ kolejne leki i terapie nie skutkują, a jej stan po nich wręcz się pogarsza, dziewczyna postanawia przerwać leczenie, by przeżyć ostatnie tygodnie swojego życia we względnie dobrym stanie. Takim, który pozwoli jej na realizację listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Co jest na liście? Pierwszy seks, samodzielna jazda samochodem, spróbowanie narkotyków, drobna kradzież, sława…Dziewczyna krok po kroku realizuje kolejne punkty z listy. Do swojej choroby podchodzi niezwykle dojrzale. To właśnie postawa Tessy decyduje o wyjątkowości tej historii. Dziewczyna mimo nieuchronnego wyroku zachowuje zimną krew i stara się cieszyć życiem, które jej zostało, wykorzystywać każdą chwilę. Grająca ją Dakota Fanning najlepsza jest w momentach, gdy Tessę jednak opuszcza dobry humor, a przychodzi złość i żal na bezradność i niemoc. Ciekawe są relacje dziewczyny z rodzicami. Paddy Considine gra wychowującego ją ojca, który nie do końca potrafi do Tessy dotrzeć i nie potrafi zaakceptować, że córka umiera. Z kolei nie mieszkająca z nimi matka (Olivia Williams) już dawno się poddała i w obliczu choroby córki jest kompletnie bezradna, co świetnie widać w scenie, w której Tessa dostaje krwotoku. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze chłopak. Można oczywiście krytykować i zastanawiać się, na ile prawdopodobne jest pojawienie się wielkiej miłości na kilka tygodni przed śmiercią, ale ten wątek również jest potrzebny. Adam uosabia przyszłość, której Tessa nie ma – rodzinę, której nie założy, dzieci, których nie będzie miała, miejsca, których z nimi nie odwiedzi, przygody, których nie przeżyje. Now is good jest filmem smutnym, zwłaszcza w ostatnich kilkunastu minutach, ale paradoksalnie nastrajającym pozytywnie. Historia Tessy została przedstawiona w taki sposób, aby zachęcić widza do czerpania radości z samego faktu istnienia, skłonić do korzystania z życia, póki jest na to czas. Co ważne, to nie jest melodramat w rodzaju Szkoły uczuć czy klasyka – Love Story. To film, który nie wyciska łez manipulując widzem. Film nakręcony w bardzo brytyjski sposób – a więc bez użalania się i oczywistych rozwiązań. Naprawdę warto obejrzeć.

Kumple od kufla to właściwie film czterech aktorów, autorski pomysł Joe Swanberga, który teoretycznie napisał do niego scenariusz, jednak sceny są w nim improwizowane. I może właśnie dlatego ogląda się go tak dobrze, choć pozornie powinien nudzić, bo nie dzieje się w nim wiele. Nie ma w nim jednak sztuczności, jest za to prawda o międzyludzkich relacjach, są emocje, które wydają się prawdziwe i przemawiają do widza, który autentycznie przejmuje się historią bohaterów. A są nimi Kate i Luke, którzy pracują wspólnie w browarze, marząc o tym, że kiedyś założą wspólnie pub. A więc kumple od kufla i to nie tylko w przenośni – piwo leje się na ekranie strumieniami (a raczej przewijają się przez niego kolejne kubki, kufle i butelki wypełnione tym płynem). Kate i Luke świetnie się razem dogadują. Na oko znacznie lepiej niż Kate ze swoim chłopakiem, a Luke ze swoją narzeczoną. Co widać doskonale, gdy pary wyjeżdżają na weekend za miasto, gdzie Kate większość czasu spędza z kumplem z pracy, a jej chłopak, Chris, z Jill, dziewczyną Luke'a. Nikt niczego jednak nie podejrzewa, nikt o nikogo nie jest zazdrosny – teoretycznie wszystko gra. Ale Chris nagle zrywa z Kate. Tymczasem narzeczona Luke'a wyjeżdża służbowo. Przyjaciele zostają więc sami. Ale jeśli myślicie, że od razu wpadną sobie w ramiona – jesteście w błędzie. Swanberg w swoim filmie opowiada o bardzo ciekawym przypadku, o bardzo ciekawej relacji, budując między bohaterami seksualne napięcie, ale bez jednoznacznego określenia, czy faktycznie mają się oni ku sobie. Będzie zdrada czy jej nie będzie? Tego nie zdradzę, bo film wart jest tego, byście sami go obejrzeli. Zachęca do tego także obsada – Olivia Wilde, Jake Johnson (bardzo się cieszę, że New Girl otworzyło mu drzwi do kariery), Anna Kendrick i Ron Livingstone.

Całkiem zabawna historia 6/10

Całkiem zabawna historia to jeden z tych pokrzepiających (przynajmniej z założenia) filmów, które niewiele mają w sobie prawdopodobieństwa. Historia chłopaka, który sam zgłasza się do szpitala psychiatrycznego, gdyż myśli o popełnieniu samobójstwa, a w szpitalu odkrywa oczywiście, że życie może być piękne i dlatego warto żyć. To tak w dużym skrócie. Pobyt w szpitalu uświadamia Craigowi przede wszystkim, że ludzie zmagają się z większymi problemami niż on. Poznaje sympatycznego, choć zrzędliwego 40-latka i piękną nastolatkę, która z miejsca się w nim zakochuje. Na oddziale panuje przyjazna atmosfera i aż żal wyjeżdżać…Ogląda się to jednak nieźle, bo twórcy postawili przede wszystkim na atrakcyjną formę. Kierując swój film do nastolatków pamiętali o tym, że młodzież ceni dziś sobie nowoczesne rozwiązania – teledyskowy montaż, slow motion czy stopklatki. Dzięki takim zabiegom rzeczywiście film nie jest tak nudny, jak mógłby być. Bo w gruncie rzeczy jest to film dość monotonny, bez wyraźnych punktów zwrotnych. Dużym atutem jest jednak aktorstwo. Gdyby nie Zach Galifianakis film na pewno by wiele stracił. A aktor, znany przecież z komediowych (żeby nie powiedzieć kretyńskich) ról, pokazał się w nim od strony dramatycznej, choć talent do rozśmieszania również mu się przydał, i zrobił to bardzo przekonująco. Młody Keir Gilchrist również dobrze się spisał i udźwignął ciężar grania roli głównej. A na Emmę Roberts po prostu miło się patrzy. Co jednak przede wszystkim mnie ujęło, to podjęcie dość przemilczanego tematu. Mianowicie nasz bohater, Craig, myśli o samobójstwie i popada w depresję nie dlatego, że jest nie lubiany czy nie ma dziewczyny albo właśnie go któraś rzuciła. Na jego samopoczucie wpływa presja, pod jaką znajduje się, chodząc do dobrej, a nawet, można powiedzieć elitarnej, szkoły. Wmawia mu się, że musi coś osiągnąć, iść na dobre studia, by być w życiu kimś, a żeby tak się stało musi ciężko się uczyć, kosztem innych przyjemności. Takie oczekiwania ma wobec niego także ojciec. Chłopaka jednak w pewnym momencie ambicje, do jakich się go nakłania, zaczynają przerastać. Odbierają radość z życia. Wydaje mi się, że ta właśnie kwestia to problem aktualny – tak na Zachodzie, jak i u nas – i faktycznie może prowadzić do jakichś zaburzeń. Okazuje się przecież, że w otoczeniu Craiga więcej osób ma podobne problemy. Film pokazuje, że nie należy się ich wstydzić i do depresji należy się przyznać, bo nie jest to nic nienormalnego. Chory na depresję to nie wariat, o czym Craig przekonuje się na własnej skórze. Jednak takie przesłanie nie wystarczy, by uznać Całkiem zabawną historię za coś więcej niż film poprawny. Gdyby nie tło – a więc szpital psychiatryczny – jest to historia jakich wiele, przedstawiona w bardzo typowy i przewidywalny sposób.



Sztuki wyzwolone to autorskie dzieło Josha Radnora, który powszechnie znany jest jako Ted z Jak poznałem waszą matkę (o czym nie miałam pojęcia oglądając film). Okazuje się jednak, że serialowy aktor jest też scenarzystą i reżyserem, a Sztuki wyzwolone to nie pierwszy film, którego jest twórcą. Jeśli każdy film Radnora to taka prosta, urzekająca historia, mam ochotę obejrzeć je wszystkie. Sztuki wyzwolone opowiadają o facecie po 30-tce, skrytym romantyku, marzycielu uciekającym w świat książek, który powraca do campusu swojej uczelni w niewielkim miasteczku w Ohio, gdzie zostaje zaproszony przez ulubionego profesora odchodzącego na emeryturę. Ma wygłosić przemowę na kolacji na jego cześć. W kampusie Jesse poznaje Zibby, 19-letnią studentkę pełną młodzieńczych ideałów. W osobie tej trójki bohaterów: profesora, Jesse’a i Zibby Radnor skupia przemyślenia na temat młodości, międzypokoleniowych różnic, dojrzałości i zderzania się ideałów z rzeczywistością. To w pewnym sensie film o tym, jak bardzo czas wszystko zmienia, jak bardzo wpływa na nasze decyzje i pojmowanie świata. Ciekawa jest postać Jesse’a, który wydaje się być mężczyzną na wymarciu – szukając swojego miejsca w życiu nie bierze tego, co ma w zasięgu ręki, nie zadowala się półśrodkami, które są wbrew jego przekonaniom. Nie znajdziemy tu zresztą przewidywalnych rozwiązań. Tam gdzie większość twórców postąpiłaby schematycznie, tam Radnor zaskakuje. Jego film snuje się powoli, pozbawiony jest fajerwerków, ale ma za to inne atuty: u Radnora pisze się listy, czyta się książki i celebruje dość staroświeckie podejście do życia. Aktorsko na uwagę z pewnością zasługuje oprócz Radnora Elisabeth Olsen, która udowadnia po raz kolejny, że ze swoimi sławnymi starszymi siostrami niewiele ma wspólnego – począwszy od urody, przez talent, a na wyborze ról skończywszy. O Allison Janney i Richardzie Jenkinsie wspominać nie muszę, bo to uznani aktorzy. Szkoda jedynie, że więcej do zagrania nie dostała Elizabeth Reaser.  

Sztuki wyzwolone ogląda się bardzo przyjemnie, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to film słodko-gorzki. Cała historia podszyta jest melancholią i nostalgią, choć ostatnia scena przepełniona jest optymizmem i sprawia, że całościowy wydźwięk filmu jest bardzo pozytywny. Ale wiarygodność tej historii lepiej przemilczeć.  

10.06.2014

The Fall (2013 - , BBC)


Tak sobie myślę, że zrobić dziś dobry serial kryminalny, wyróżniający się na tle innych, jest piekielnie trudno. Tych seriali namnożyło się w ostatnich latach bardzo dużo i w gruncie rzeczy można powiedzieć, że wszystko już było. Nie przez przypadek coś określa się, że na przykład „jest w klimacie The Killing”. Trzeba jednak przyznać, że dobry kryminał to najczęściej kryminał skandynawski albo brytyjski. Ewentualnie amerykański ich remake.

Wydawać by się mogło, że wyprodukowany przez BBC Northern Ireland zaledwie 5-odcinkowy serial The Fall to nic nowego. Policjantka ściga seryjnego mordercę kobiet. Ale po pierwsze – obydwie postaci są bardzo interesujące, a po drugie – historia podana jest nam w ciekawej formie. Otóż od początku wiemy, kto jest mordercą i obserwujemy jego codzienne życie. Podwójne życie. Bo jak się okazuje, Paul to na co dzień mąż i ojciec, a z zawodu terapeuta. Pozornie przeciętny człowiek, a jednak psychopata, który czuje w sobie żądzę zabijania. Dokładnie prześwietla swoje ofiary, dokładnie planuje zbrodnię i perfekcyjnie wykonuje to, co sobie zamierzy. Scenarzyści The Fall dają nam sygnał być może bardziej wyraźniejszy niż to miało miejsce w innych serialach – morderca może żyć tuż obok ciebie. Nigdy nie możesz być pewien, że jesteś bezpieczny.


Stella Gibson, wysoko postawiona inspektor z Londynu, przybywa do Belfastu, by pomóc w schwytaniu mordercy córki znanego polityka. Szybko jednak odkrywa, że to tylko jedno z morderstw seryjnego zabójcy. Gibson to fascynująca kobieta, wobec której mężczyźni nie mogą przejść obojętnie. Jest piekielnie seksowna (choć przecież grająca ją Gillian Anderson nie jest wielką pięknością), zwłaszcza, gdy przez przypadek nie dopina górnego guzika koszuli. Nie ma męża, ani dzieci, woli „słodkie miłostki”, jak sama mówi, czyli romanse na jedną noc. To kobieta niestereotypowa, raczej taki męski odpowiednik wszystkich Lutherów, Wallanderów i innych detektywów popkultury. Chłodna, zdystansowana, opanowana profesjonalistka, ale nie pozbawiona uczuć. Stella na pewno ma swoje traumy, na pewno jej przeszłość kryje jakieś tajemnice i mam szczerą nadzieję, że poznamy je w drugim sezonie. Gibson zdecydowanie ma też to coś, ten instynkt, który mają tylko najlepsi (telewizyjni) policjanci. Zdecydowanie można mówić o wydźwięku feministycznym serialu, bo i sama konstrukcja postaci Stelli za tym przemawia i fakt, że bez niej policja po prostu nie poradziłaby sobie ze zbliżeniem się chociażby do rozszyfrowania tożsamości zabójcy. Ogromnym atutem, jest to, że inspektor Gibson towarzyszymy w wielu intymnych czynnościach, kiedy na ekranie jest tylko Gillian Anderson i cisza. Wytwarza to bliskość między widzem a jej postacią, daje wrażenie, że ją coraz lepiej znamy. Anderson jest w swojej roli znakomita, niesamowicie wiarygodna, tworzy magnetyczną wręcz postać. Ale nie ustępuje jej talentem Jamie Dornan grający Paula. Zastanawiałam się, skąd znam jego nazwisko i okazało się, że to on wcieli się w postać Christiana Greya w ekranizacji bestsellerowej powieści E. L. James. Po tym co pokazał w roli Paula jestem przekonana, że doskonale sprawdzi się w roli perwersyjnego milionera. Kto wie, może ten film nie będzie taki zły? 



The Fall wyróżnia naprawdę znakomity montaż, pokazujący zarówno dwoistość ludzkiej natury, jak i różnorodność zaspokajania swoich popędów. Jedni robią to przez seks, inni przez zabijanie. Twórcy decydują się też na pokazanie życia mordercy – widzimy jak pomaga swoim podopiecznym, opiekuje się dziećmi, a jednocześnie obsesyjnie planuje kolejne morderstwa i przegląda zeszyty z perwersyjnymi rysunkami i zdjęciami. Fakt, że znamy jego tożsamość zupełnie nie odbiera przyjemności z oglądania serialu. Oglądamy dwa równoległe wątki – poczynania sprawcy i śledztwo policji – i każdy z nich jest świetnie poprowadzony. Sceny skupione na Paulu budzą niepokój, sceny skupione na pracy policji są po prostu ciekawe. Jedynym drobiazgiem, który nie pasuje mi do całości serialu jest wątek korupcji w policji, bo mam wrażenie, że autorzy dodali go w obawie, że na samym śledztwie w sprawie Paula fabuły nie da się pociągnąć. A tak bynajmniej nie jest.

Mała rola Archie Panjabi zrobiła mi duży apetyt na Żonę idealną
The Fall to pierwszy serial jaki oglądam z lokacją w Belfaście. Słychać to i widać, choć miasto jest jedynie tłem akcji, a nie staje się też jej bohaterem, co tylko nadmiernie rozbudowałoby go o kolejne wątki. A właśnie to sobie cenię w The Fall, że jest skupiony na niemal jednym tylko wątku i nie „rozmienia” fabuły niepotrzebnie na drobne. Poza tym pięć odcinków to w sam raz, by serial ten obejrzeć w ciągu jednego dnia. Muszę przyznać, że dawno nie czekałam tak bardzo na kolejną serię jakiegoś serialu (no dobra, może na niedawną, siódmą, Mad Men). Może więc dobrze się stało, że obejrzałam go niemal rok po premierze, bo czas oczekiwania się skrócił (nowa seria będzie prawdopodobnie jesienią). Jeśli Wy jeszcze macie w tej kwestii zaległości, namawiam do nadrobienia. The Fall to czarny kryminał, który wnosi do gatunku powiew świeżości.


Moja ocena: 9/10 

5.06.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXV

Ostatnio mam fazę na stare filmy. Stare w moim pojęciu, czyli z przestrzeni lat 30 – 80. Nie chodzi tylko o odkrywanie klasyki, której znajomość jest niezbędna do odczytywania dzisiejszego kina, ale i o to, że w starych filmach, zwłaszcza tych jeszcze czarno-białych, kryje się jakiś trudny do zdefiniowania czar. Choć nie zawsze filmy z lat 30 czy 40 mnie zachwycają scenariuszem, lubię na nie po prostu patrzeć. O kilku ostatnio obejrzanych chciałabym Wam napisać.

Na początek po polsku:


Nie da się ukryć, nikt zresztą temu nie zaprzecza, że pierwsza polska komedia romantyczna to film propagandowy. I to do bólu. Trudno więc go obiektywnie ocenić, bo jest to rzemieślnictwo a nie sztuka filmowa. Fabuła, czy może przede wszystkim zachowanie bohaterów, bardzo razi – praca dla wspólnego dobra jest najważniejsza, żyje się po to, żeby wyrabiać 200 % procent – nie wierzę w takie ideały. Ogląda się jednak całkiem sympatycznie, jest trochę momentów do pośmiania się, a największym atutem jest możliwość oglądania starej Warszawy w budowie.


To bardzo miłe zaskoczenie, nigdy bowiem o tym filmie nawet nie słyszałam. Oglądałam go z dużym zaciekawieniem, przede wszystkim dlatego, że był kręcony w bliskim mi Toruniu (na toruńskim Rynku Nowomiejskim możecie znaleźć pomnik upamiętniający powstanie filmu), który „gra” tutaj Ziemie Odzyskane. Brawurową rolę zagrał w Prawie i pięści Gustaw Holoubek. Jego Andrzej Kenig to taki ostatni sprawiedliwy (nie bez powodu nazywa się ten film polskim westernem). Dołącza on do grupy mężczyzn mających zabezpieczyć mienie znajdujące się na Ziemiach Odzyskanych. Szybko okazuje się, że mężczyźni chcą jak najwięcej zagrabić dla siebie, czemu Kenig się sprzeciwia. Pojawiają się też i kobiety – byłe więźniarki obozów koncentracyjnych (jak i sam Kenig). Film ten chyba jak żaden inny przeze mnie do tej pory obejrzany doskonale oddaje klimat powojennej Polski (nie żyłam w niej, ale tak mi się wydaje). Udało się przekazać, jak bardzo ludzie pragnęli wówczas spokoju i normalności, a jednocześnie jak bardzo byli ostrożni nawzajem w stosunku do siebie. Nie da się ukryć, że film ten mówi też o miłości, subtelnie i nie na pierwszym planie, ale wątek ten bardzo dobrze został poprowadzony. Dużym atutem jest klimat filmu, który udało się osiągnąć zarówno poprzez miejsce akcji – zupełnie opuszczone, wymarłe miasto, sprawiające wrażenie, jakby nie było na świecie nikogo oprócz głównych bohaterów, jak i przez sam rytm akcji – która jest bardzo niespieszna. Tym co przede wszystkim zostaje w głowie po seansie jest przepiękna piosenka z tekstem Agnieszki Osieckiej „Nim wstanie świt”, do muzyki Krzysztofa Komedy, a wykonywana przez Edmunda Fettinga, chętnie wykonywana dziś przez współczesnych artystów (m.in. Kasię Nosowską i Strachy Na Lachy). 



Film, który był na moim celowniku od dawna, ale jak to z klasykami bywa, odkładałam go zawsze na później. W końcu jednak stwierdziłam, że do niego dorosłam. I całe szczęście, nie zawiodłam się na Wajdzie, do którego stosunek mam ambiwalentny, choć większość jego filmów które obejrzałam oceniłam zaskakująco wysoko. Człowiek z marmuru, film który wylansował Krystynę Jandę i jest ważnym głosem na temat historii Polski, jawił mi się od zawsze jako film, który trzeba zobaczyć, trzeba znać. Teraz kiedy już go poznałam mogę śmiało polecić innym, bo to naprawdę znakomity, wciągający i mądry obraz. Ale nie żałuję, że go nie obejrzałam wcześniej – cieszę się z takich późnych odkryć. Człowiek z marmuru to historia dawnego bohatera, przodownika pracy, który popadł nagle w zapomnienie. Historia jego wyniesienia na wyżyny i upadku. Historia, która wytyka wady systemowi. Ale tematyka, choć interesująca, sama nie czyni tego filmu jeszcze tak dobrym. To sposób realizacji zasługuje na pochwałę. Wajda, a może raczej scenarzysta Aleksander Ścibor – Rylski, miał świetny pomysł na fabułę. Główną bohaterką jest młoda reżyserka, która w latach 70. robi film o Mateuszu Birkucie jednym z największych bohaterów Polski lat 50. To daje twórcom pretekst do licznych retrospekcji, czy to zapisanych na taśmie Kroniki Filmowej, czy to będących wynikiem wspomnień osób, które znały Birkuta. Co ciekawe, większość Kronik pojawiających się w filmie jest fikcyjnych, a wyglądają jak prawdziwe, co tylko wzbudza jeszcze większe moje uznanie. Świetna jest gra Jerzego Radziwiłowicza, ale film kradnie dla siebie młoda Janda, której postać była podobno wzorowana na Agnieszce Osieckiej. Bohaterka ma zresztą na imię Agnieszka. Jej strój – spodnie dzwony, dżinsowy płaszczyk, wysokie buty - stał się równie kultowy co okulary-muchy noszone przez Małgorzatę Braunek w innym filmie Wajdy. Ale Agnieszka to przede wszystkim osobowość – odpalającą papierosa od papierosa, kobieta ambitna, nieustępliwa, odważna, którą ciągle „nosi” i która swoją osobą zawłaszcza sobie całą przestrzeń, w której się znajduje. Kobieta pociągająca i irytująca zarazem, chodząca nonszalancja. Elementem, który dopełnia dynamicznej, wciągającej akcji pełnej bardzo dobrych dialogów, jest muzyka. Muszę przyznać, że co jak co, ale Wajda ma ucho do muzyki i to po dziś dzień (świetna jest muzyka w Wałęsie). Ogólnie zatem – nie zapominając o zdjęciach i montażu – mamy do czynienia z bardzo dobrym filmem, który jest może lekcją historii, ale za to bardzo pasjonującą. Teraz czas na Człowieka z żelaza, po którym obiecuję sobie jeszcze więcej.

Wstręt 7/10

















Wstręt jako kolejny film, po Piękności dnia, w którym Catherine Deneuve gra osobę chorą psychicznie, ma z tym drugim wiele punktów wspólnych. Przede wszystkim podobna jest atmosfera obu filmów: są to filmy niełatwe, pełne symboliki, niezrozumiałych, nielogicznych scen, które są głównie wytworem wyobraźni bohaterek. Podobnie jak w Piękności dnia, mamy też we Wstręcie esencję lat 60., z modą i wyglądem ludzi na czele. To sprawia, że niejako jest to film hipnotyzujący widza, co oczywiście jest jego dużą zaletą. Najwspanialsza jest oczywiście Catherine Deneuve, która naprawdę doskonale potrafi się wcielać w kobiety na skraju szaleństwa. Jej bohaterkę ponownie trudno polubić, ponownie jest osobą bardzo skrytą i intrygującą, której motywacja pozostaje dla widza niezrozumiała. Udało się też zbudować narastające napięcie, dzięki czemu ten film to naprawdę dobry thriller, choć nie taki klasyczny. Oczywiście, Polański, tak jak lubi po dziś dzień, buduje tu klimat klaustrofobiczny, zamykając samotną bohaterkę w czterech ścianach i zapraszając do nich widza. Nie mniej jednak, choć ten zabieg jest dużą siłą filmu, ma on też słabsze momenty, kiedy wieje nudą i chciałoby się więcej akcji, dynamiki i dialogu. Generalnie jednak film wart jest uwagi, a wręcz polecam go poznać, bo niewątpliwie formalnie to jeden z bardziej oryginalnych filmów Polańskiego (choć nie znam jeszcze wszystkich, ale już zbliżam się do tego ;)).

Przy okazji, chętnie przyjmę rekomendacje ciekawych filmów z Deneuve, zwłaszcza młodszą.


Taniec, taniec i jeszcze raz muzyka ;) Ale wbrew pozorom to nie tylko film o tańcu, muzyce i dobrej zabawie. To wszystko podszyte jest nutką goryczy. Bo przecież to też film o spełnianiu swoich marzeń, o trudnych relacjach rodzinnych, o nieszczęśliwej miłości, dyskryminacji…Film, który stał się swego czasu manifestem nastolatków i dziś również przez młodych ludzi powinien być doceniany, bo to o ich problemach głównie mówi, a te jak się okazuje, nie zmieniają się przez lata. I możemy w osobie Tony’ego Manero odnaleźć współczesnych nastolatków – nie do końca „lotnych”, choć sympatycznych, którzy odskocznię od codzienności znajdują na dyskotekowym parkiecie. Tyle, że czy dziś dla nich liczy się aby na pewno taniec, jak dla Tony’ego?

Jak film muzyczno – taneczny Gorączka sobotniej nocy nie ma sobie równych. Spodoba się nawet tym, którzy za takimi filmami nie przepadają, bo układy taneczne do muzyki Bee Gees są po prostu hipnotyzujące. Ten film się chyba nigdy nie zestarzeje i zawsze z sentymentem będziemy spoglądać na roztańczonego Johna Travoltę. I jednocześnie rwać się do tańca.


Z tym filmem mam lekki problem. Z jednej strony – jest to istny teatr, bo fabuła rozpisana jest na kilku bohaterów i rozgrywa się niemal w jednym miejscu. Jak wiadomo taka forma rządzi się swoimi prawami. A więc: rozmowy, rozmowy, rozmowy. Ale to nie oznacza, że powinno być mało emocji. A tu jednak jest ich mało, ogląda się ten film bardzo na chłodno. Cała akcja toczy się wokół czarnoskórego narzeczonego córki, który wywołuje szok u jej rodziców. Tematyka aktualna jak na lata 60., a i dziś możemy sobie postawić na jego miejscu np. muzułmanina i będzie tak samo aktualna (zresztą w Polsce to nawet i czarnoskórego). Jednego tylko nie mogę przeboleć – para zna się dwa tygodnie i już planuje ślub. Albo ja żyję w innym świecie, albo po prostu nie rozumiem, że tak można. Dla mnie nie można, więc jest to niewiarygodne, a przynajmniej rodzi pewien zgrzyt w odbiorze. Jak brać takich bohaterów na poważnie? Trzpiotowata Joey jest niemiłosiernie irytująca. Film jest lepszy w swojej pierwszej połowie, w której wszystko jest jeszcze nie tak oczywiste. Potem jednak wiadomo już do jakiego zakończenia film zmierza, a oglądanie ciągłych rozmów między różnymi osobami na ten sam temat robi się nudne. Koniec końców, film broni się jednak dobrym aktorstwem, pomysłem i przedstawieniem bardzo ważnego problemu.


























Stało się. Obejrzałam przełomowy film osławionej Nowej Fali. Do utraty tchu rzekomo wprowadziło do kina nową estetykę, zaproponowało nowe treści dla filmów – w tym nowy rodzaj bohaterów i nowe formy np. kręcenie z ręki czy tylko naturalne lokacje, a nie studia filmowe. Z tego powodu na pewno warto poznać debiut Godarda, bo można w nim dopatrzyć się tego, co później pojawia się w wielu innych filmach. Co ciekawe, w Polsce w tym samy czasie Wajda nakręcił Niewinnych czarodziejów, którzy w dużej mierze wpisują się w ten nowy nurt zaproponowany przez Godarda. Do utraty tchu to film skromny, skupiony na bohaterach, a nie dekoracjach, wnętrzach, rozbudowanej akcji. To co może się podobać w obydwu w zasadzie filmach to nonszalancja bohaterów – lekkomyślnych, impulsywnych, złożonych ze sprzeczności. To film, który wyniósł Jeana Paula Belmondo do rangi amanta kina. Partnerująca mu Jean Seberg też jest pełna uroku, urzekła mnie ogromnie. Sama fabuła jest w zasadzie szczątkowa i nieszczególnie porywająca, ale nie ma to większego znaczenia, bo ten film ogląda się dla konkretnych scen i ogólnego wrażenia wizualnego, które jest bardzo pozytywne.


Klasyk musicalu opowiadający o kręceniu jednego z pierwszych filmów dźwiękowych. Film uroczy, w wielu momentach zabawny, ale też banalny w treści i nie zapadający w pamięć. Dziś została po nim ledwie jedna piosenka, którą się pamięta i na różne sposoby wykorzystuje. Przyznacie, że to trochę mało. Oczywiście, było wiele świetnych scen, na które fani musicalu do dziś będą spoglądać z rozrzewnieniem. Ale pod tymi piosenkami i tańcami prawie nic nie ma, poza dużą dawką optymizmu. Dla mnie to jednak za mało. Nawet musical powinien przemycać jakieś wartościowe treści. Być może nie tego oczekiwałam. Jednak obejrzeć dla rozrywki i relaksu – jak najbardziej warto.

Ninoczka 6/10

Mój pierwszy film z Gretą Garbo okazał się być wyjątkiem w jej karierze, bo to podobny pierwszy film, w którym Greta się śmieje. Warto go obejrzeć chyba tylko dla niej, bo oglądany współcześnie może po prostu zanudzić. Wszystko to co widzimy na ekranie już gdzieś było, ale trzeba pamiętać, że to właśnie dzięki takim filmom jak Ninoczka taka lekka konwencja filmów z trywialną fabułą stała się popularna. Znajdziemy tu charakterystyczne dla ówczesnych czasów przerysowanie postaci, które albo się kupuje albo nie. Trzeba przyznać, że sporo jest tu momentów do śmiechu i Ninoczka dość dobrze sprawdza się jako komedia. Wątek romantyczny jest z kolei mało wiarygodny, podobnie jak bardzo szybka przemiana głównej bohaterki. Ale tak jak wspomniałam, warto obejrzeć dla Garbo, która w tym filmie faktycznie pokazuje swój talent w pełni. Jej bohaterka przechodzi metamorfozę: najpierw jest sztywną, surową i chłodną agentką a potem okazuje się, że potrafi być też uczuciową, uwodzicielską kobietą. Nie jest to wiarygodne, ale Garbo w obydwu tych wydaniach jest bardzo przekonująca.


























Okno na podwórze to realizacja znakomitego pomysłu Hitchcocka. Posadzić bohatera na wózku inwalidzkim, kazać mu całymi dniami patrzeć na okna mieszkań sąsiadów i sprawić, by dopatrzył się gdzieś zbrodni. Wiadomo, że śledztwo prowadzone przez amatora zawsze ma potencjał fabularny i ten potencjał Hitchcock wykorzystał. Film ten oglądam z niejakim podziwem, ze względu na wybudowaną specjalnie scenografię (całe tytułowe podwórze to dekoracja) i sposób kręcenia. Niczym główny bohater obserwujemy akcję w wybranych mieszkaniach tylko z daleka, cały film jest nakręcony, prócz dwóch scen, z perspektywy mieszkania Jeffa. Jak on jesteśmy podglądaczami i musimy być uważni, bo akcja zawiera się tu przede wszystkim w obrazie a nie w słowach (co było właśnie intencją reżysera). Także muzyka czy inne dźwięki jakie pojawiają się w filmie są naturalne tzn. słyszymy tylko to, co dobiega do uszu bohatera. Jesteśmy dosłownie postawieni w miejscu bohatera. Hitch skutecznie buduje też napięcie, podrzucając kolejne sceny, które mogą świadczyć o popełnionym morderstwie, a jednocześnie mogą oznaczać zupełnie co innego. Bo w dużej mierze Okno na podwórze to film złożony z niedopowiedzeń z których sami budujemy interpretację. Także jeśli chodzi o związek Jeffa i Lisy, w którą wcieliła się Grace Kelly. Przyznam, że obejrzałam ten film po raz drugi, żeby lepiej przyjrzeć się właśnie grze Kelly. I szczerze mówiąc jedyne co mogę o niej powiedzieć to to, że miała klasę. A uwypuklają ją w dodatku suknie specjalnie zaprojektowane dla niej przez Edith Head, czyli bodaj największą, najlepszą kostiumografkę w historii Hollywood. Te bajeczne suknie znajdują jednak uzasadnienie, Lisa jest bowiem modelką. To jednak postać nudna i dość irytująca, trudno jednak stwierdzić, czy to wina pięknej aktorki.

Czy w Oknie na podwórze kryje się coś więcej niż historia kryminalna? Myślę, że tak. To film o naszej skłonności do podglądactwa (istniało na długo przed Big Brotherem), ale i o tym, że dramaty czają się za rogiem, o czym zupełnie możemy nie mieć pojęcia. A to już trochę wzbudza niepokój. Efekt zatem osiągnięty, Hitchcockowi można tylko pogratulować.



Przed obejrzeniem Rebeki Hitchcocka widziałam włoski telewizyjny remake z 2008 roku. Może dlatego nie czułam do końca tego ponurego, niepokojącego klimatu jaki ten film niewątpliwie posiada. Kto jednak totalnie nie zna historii Rebeki, powinien być pod wrażeniem filmu Hitchcocka. Choć oczywiście w tym wypadku nie cały splendor spada na reżysera, bo film jest „tylko” adaptacją powieści Daphne du Maurier.  Powieści, która nosi wszelkie znamiona powieści gotyckiej. Są tu więc: tajemnica, nawiedzony dom, demonicznie wyglądające postaci, dwuznaczne relacje między bohaterami czy narastające poczucie grozy. Generalnie trzeba powiedzieć, że intryga w Rebece nie jest mocno skomplikowana, a wręcz jest banalna (momentami przewidywalna, ale właśnie taka jest istota wymyślonego przez Hitcha suspensu), ale Hitchcock postarał się, by historię poprowadzić w sposób ciekawy dla widza. Warto zwrócić uwagę, że Rebeka to nie tyle film grozy, thriller, co raczej subtelny film psychologiczny. Bezimienna główna bohaterka z którą łatwo się identyfikować, musi sobie poradzić z ciężarem życia w cieniu Rebeki, poprzedniej żony swojego męża, o której na każdym kroku jej się przypomina. Druga sprawa – Rebeka, która się w filmie nawet nie pojawia, tak naprawdę zdominowała go. Jaka była, jaki były jej relacje z mężem czy diaboliczną panią Danvers, czy była zła, czy dobra – tego wszystkiego nie wiemy. Reżyser zostawia miejsce na naszą interpretację podobnie jak we wspomnianym Oknie…I teoretycznie wszystko kończy się dobrze, ale jakiś niepokój w widzu zostaje.

Kabaret  8/10

Nie sądziłam, że ten film może tak wciągnąć. To po części zasługa piosenek i występów, które możemy oglądać w tytułowym kabarecie, ale i samej postaci głównej bohaterki. Liza Minelli wykreowała postać dziewczyny, od której nie można oderwać oczu i która jest bardzo urocza w swojej nonszalancji i lekkim podejściu do życia. Drugim ciekawym bohaterem jest Brian, nieśmiały, dobrze wychowany Anglik (bardzo dobra gra Michaela Yorka), który nie bardzo pasuje do wariackiego świata dziewczyny. Bardzo subtelnie zostało zarysowane tło akcji, czyli dojście do władzy nazistów. Tę zmianę warty w Niemczech widzimy tylko poprzez symbole - kilka scen, kilka słów wypowiedzianych przez przerażającego konferansjera, rosnąca liczba gości ze swastykami na ramieniu w tytułowym kabarecie. Jest tu też miejsce na uczuciowy trójkąt i związek homoseksualny. Kabaret jest filmem odważnym, trochę niepokojącym i nie dającym się łatwo zapomnieć. Na końcu konferansjer pyta, czy zapomnieliśmy podczas oglądania o swoich problemach. Ze zdumieniem musiałam przyznać, że tak, co nie zawsze mi się zdarza. Niech to będzie więc najlepsza rekomendacja.