21.04.2014

Serialowe intra - subiektywna czołówka "czołówek"

Mam nadzieję, że czytacie blogi w święta ;)


Serialowe intra to temat popularny na blogach, ale ponieważ seriale oglądamy różne, zawsze warto podzielić się swoimi faworytami w dziedzinie najlepszych napisów początkowych. Ja mam jednak zamiar przyjrzeć się kilku openingom (ach, te anglicyzmy bez polskich odpowiedników) nieco bliżej.

Trzeba przyznać, że dobre „otwarcie” bardzo często idzie w parze z doskonałym poziomem jakości całego serialu. Nie dziwi zatem, że najlepsze czołówki mają seriale stacji kablowych. W końcu nie od dziś wiadomo, że produkcje HBO, AMC czy Showtime to seriale najwyższych lotów.


Czołówka dobrze znana pewnie każdemu, nawet jeśli serialu nie ogląda. Być może jest to wręcz najlepsza czołówka w historii, czasem tak o niej myślę. Uważam, że jest perfekcyjna, nie zmieniłabym w niej absolutnie niczego. Uwielbiam ją oglądać, choć sam serial porzuciłam już jakiś czas temu.

Autorami czołówki są niezależni twórcy ze studia producenckiego Digital Kitchen. W tle mamy piosenkę Jace’a Everetta Bad Things, która doskonale komponuje się z obrazem, jak również sama celnie nawiązuje do klimatu serialu. Samo intro, przywodzące na myśl filmy Davida Lyncha, zabiera nas do pruderyjnej Luizjany, w której toczy się akcja serialu. Znajdziemy w nim to, co stanowi znaczną jego treść: seks, przemoc, nawiązania do różnorodności rasowej, a wszystko to w kontekście bardzo mocno religijnym. Pojawiają się motywy odkupienia i przebaczenia, a także powtórnych narodzin. W połączeniu z mało atrakcyjnymi dla oka obrazami rozkładających się zwierząt, robaków i gadów wygląda to dość intrygująco. Oczywiście, są też oczywiste nawiązania do wampirów, jak krew, ale też nawiązania bardzo żartobliwe, jak dziecko upaćkane od truskawek. Na uwagę zasługuje szybki montaż, który podkreśla owe zderzenie sacrum z profanum.


Po więcej odsyłam informacji o tej czołówce odsyłam Was na http://www.watchthetitles.com/articles/00131-true_blood

Czołówka True Blood była nominowana w 2009 roku do nagrody Emmy.



Autorami animowanej czołówki serialu stacji AMC są Steven Fuller i Mark Gardner ze studia producenckiego Imaginary Forces. Pomysł na intro, w którym mężczyzna w garniturze wyskakuje przez okno swojego biura, zrodził się oczywiście w głowie genialnego Matthew Weinera, twórcy serialu, a spadający mężczyzna kojarzy się automatycznie z Donem Draperem. Jak mówią twórcy czołówki, jest to sen mężczyzny zagubionego i uwięzionego w amerykańskim śnie, który sam sprzedaje. Całość utrzymana jest oczywiście w stylistyce lat 50. i 60. Na uwagę zasługują napisy przypominające te z filmów Hitchcocka – zarówno one, jak i sama czołówka są hołdem dla reżysera i Saula Bassa, który tworzył czołówki Zawrotu głowy i Północ – północny zachód. Mężczyzna w czołówce spada z wysokiego budynku, na którym znajdują się reklamy z wizerunkami uśmiechniętych ludzi. W 2013 roku była modelka, Gita Hall, złożyła pozew przeciwko Lionsgate, czyli firmie produkującej Mad Men, za bezprawne wykorzystanie jej zdjęcia w tej właśnie sekwencji. Mowa o zdjęciu zrobionym w 1950 roku przez Richarda Avedona dla kampanii reklamowej lakieru do włosów Revlon. Sprawa zakończyła się jednak ugodą.

Krótki utwór, który ilustruje napisy początkowe to A Beautiful Mine RJD2.
Czołówka Mad Men w 2008 roku zdobyła nagrodę Emmy.




Czołówkę Sześciu stóp pod ziemią także stworzyli ludzie z Digital Kitchen. Muzyka, którą w niej słyszymy to kompozycja Thomasa Newmana. W 2002 roku czołówka ta zdobyła nagrodę Emmy. Była to jedna z pierwszych tak rozbudowanych czołówek, które same w sobie są czymś więcej niż tylko koniecznym przedstawieniem listy nazwisk osób pracujących przy produkcji.

Czołówka Sześciu stóp pod ziemią doskonale wprowadza w klimat serialu, którego tematyka skoncentrowana jest wokół śmierci i przemijania. To jednak coś więcej niż droga (prawdopodobnie) kobiety z prosektorium do grobu. Śmierć jest tu skontrastowana z pięknem przyrody, kontrastowe są też barwy pojawiające się na ekranie. Końcowa sekwencja z drzewem przypomina o niezmiennym cyklu życia i śmierci. Na uwagę zasługuje też ciekawe wkomponowanie napisów w obraz np. nazwisko producenta na nagrobku czy sam tytuł serialu na trumnie na ostatniej planszy.




Czołówka Masters of Sex, serialowej nowości sezonu 2013/2014, (ale już dziś można powiedzieć – jednej z najlepszych nowości ostatnich lat) to doskonały materiał do analizy. Materiał powstał w studiu producenckim Elastic. Dlaczego uważam, że ta czołówka jest genialna? Bo jest niesamowicie błyskotliwa. Pełna jest seksualnych aluzji, które uzyskano za sprawą banalnych, choć nieoczywistych porównań. Ta czołówka kipi seksem, choć seksu nie pokazuje i to jest fantastyczne. Jednocześnie znajdziemy w niej odniesienia do badań, jakie przeprowadza w serialu para Masters&Johnson, a końcowy obrazek z zamykanymi drzwiami przypieczętowuje fakt, że w serialu chodzi nie tyle o seks, co o naukowe badania nad nim. Warto zwrócić uwagę na animowaną parę nastolatków, której zachowanie - spotkanie, podanie dłoni, pocałunek, a na końcu zmęczenie - to nic innego jak odbicie czterech faz fizjologicznych reakcji na stymulację seksualną, które wyróżnili Masters i Johnson. Na fantastycznej stronie artofthetitle.com możecie zobaczyć, jakie były inne pomysły na czołówkę serialu i jakich zdjęć w niej nie wykorzystano, a także dowiedzieć się więcej szczegółów na temat jej powstawania (na tej stronie także ciekawe informacje o wielu innych czołówkach).  



Czy HBO robi najlepsze czołówki w telewizji? Bardzo prawdopodobne. Obok czołówki Detektywa, czyli najnowszego hitu stacji, nie sposób przejść obojętnie. W głowę wdziera się przede wszystkim piosenka The Handsome Family – Far From Any Road, dla której chce się to intro oglądać za każdym razem, gdy ogląda się odcinek (nie wiem, jak Wy, ale ja często czołówki przewijam). Autorami czołówki są ludzie ze wspomnianego wyżej studia produkcyjnego Elastic, a powstała ona we współpracy z innym studiem, Antibody. Intro zabiera nas do miejsca akcji serialu – Luizjany, u Wybrzeża Zatoki Meksykańskiej. Widzimy bezdroża, nieużytki, miejsca niemalże wymarłe i przy tym niepokojące. Zastosowano technikę fotograficzną „double exposure” (musicie mi wybaczyć, ale nie wiem jak ją określić po polsku) – poszczególne sceny, krajobrazy, prezentowane są na tle zarysów postaci ludzi, co daje bardzo intrygujący efekt. Przy robieniu zdjęć inspirowano się zdjęciami fotografa Richarda Misracha. Twórcy tłumaczą (na http://www.artofthetitle.com/title/true-detective/), że pomysłem na intro było przejście od jasnych kolorów do coraz ciemniejszych, by na koniec wzniecić ogień, który ma symboliczne znaczenie w fabule serialu. Również w napisach początkowych widzimy to, co odgrywa dużą rolę w serialu – m.in. prostytucję i dziką przyrodę, pojawiają się też odniesienia do religii. Uwagę zwraca płynność, z jaką zmieniają się kolejne obrazy.





Czasami w napisach początkowych wystarczy dobra muzyka, by podbiły one serce widza. Tak jest ze mną i dwoma serialami, o których napiszę poniżej.



Choć nie jest ona zbyt porywająca, amerykański remake duńskiego serialu ma znacznie ciekawszą czołówkę niż jego pierwowzór. Bardziej dynamiczną, krótszą i z lepszą muzyką. No właśnie, za muzykę, skomponowaną specjalnie na potrzeby intra serialu, odpowiedzialni są Richard File i Wendy Rae Fowler, którzy tworzą brytyjską grupę We Fell To Earth, grającą eksperymentalny rock. Ich utwory były wykorzystywane w Plotkarze, Wzorze i CSI. Motyw muzyczny z The Killing grany jest na gitarze elektrycznej i bardzo ciekawie się rozwija wraz z trwaniem czołówki, wywołując niepokój i bardzo dobrze wprowadzając widza w klimat serialu. Muzyka świetnie współgra też z obrazem, który poddany jest nerwowemu montażowi. Czołówkę wyprodukowało studio producenckie Sarofsky (odpowiedzialne też m.in. za czołówkę Shameless US czy Brooklyn Nine-Nine).




Sekwencję rozpoczynającą Most nad Sundem, być może najgenialniejszy z seriali kryminalnych jakie znam, trudno przewinąć, bo utwór Hollow Talk projektu Choir of Young Belivers jest po prostu przepiękny. Ta piosenka to doskonały lep na widzów. Gdybym nie znała serialu, a tylko obejrzała napisy początkowe, pewnie wystarczyłoby to, żebym dała mu szansę. Bo muzyka w czołówce jest smutna, intrygująca, zaśpiewana bardzo ciekawym, magnetyzującym głosem, którego przyjemnie się słucha. Być może do serialu kryminalnego muzyka powinna być trochę bardziej dynamiczna, ale z drugiej strony Hollow Talk doskonale wpisuje się w ciężar psychologiczny jaki niesie z sobą Most nad Sundem, a ten jak na razie "waży" najwięcej w ostatnich odcinkach obydwu dotychczasowych serii. Polecam Wam zarówno sam serial (druga seria jest jeszcze lepsza od pierwszej) jak i całą piosenkę.




Na koniec kilka słów o nagrodzie Emmy w kategorii najlepsza czołówka. Przyznawana jest dopiero od 1990 roku. Zwycięzcami byli m.in. Z archiwum X, Ostry dyżur, Dexter czy Wszystkie wcielenia Tary. Nagrodę ma na koncie także Gra o tron. Co dla mnie zaskakujące, nominację w 2012 roku otrzymał New Girl, którego czołówka należy do tych zdecydowanie bardzo oszczędnych. Ale siła tkwi czasem właśnie w prostocie. Moje zestawienie jest bardzo subiektywne, zwłaszcza, że wybierałam spośród seriali, które oglądam lub oglądałam. Ale te czołówki właśnie uznaję za najlepsze. Dzielcie się swoimi typami :)


13.04.2014

Gwiazdy "Mad Men" w obiektywie

Już dziś wieczorem w AMC premiera ostatniego sezonu Mad Men. Nie wiem jak Wy, ale ja ogromnie się za nim stęskniłam i na dzisiejszy dzień czekałam z niecierpliwością. Mad Men to dla mnie jeden z najlepszych seriali w historii, dzięki któremu m.in. zainteresowałam się latami 60. Nie ukrywam, że kocham Mad Men za stronę wizualną – stroje, scenografię, zdjęcia – ale fabuła i bohaterowie w niczym jej nie ustępują. nie mam jednak zamiaru wychwalać teraz Mad Men, bo chyba już to tutaj robiłam. Dziś właśnie od tej strony wizualnej chcę Wam Mad Men pokazać. Pod tym linkiem znajdziecie mój artykuł o modzie w Mad Men – piszę w nim o stylach bohaterów, inspiracjach stylistki serialu i o tym, jak styl lat 60. nagle zawojował wybiegi i podbił kolorowe magazyny. Tam znajdziecie kilka zdjęć z serialu, tutaj natomiast chcę się z Wami podzielić zdjęciami z licznych sesji zdjęciowych, które powstały dla znanych czasopism na fali jego popularności. Dokonałam sporej selekcji, ale i tak jest czym cieszyć oko. Ja uwielbiam oglądać ciekawe, wysmakowane sesje zdjęciowe, mam nadzieję, że i Wy popatrzycie na te zdjęcia z przyjemnością. 

GQ, 2007, fot. Mark Seliger

Entertainment Weekly, 2008

Entertainment Weekly, 2008
Entertainment Weekly, 2008
January Jones w rozerotyzowanej sesji dla GQ, 2009, fot. Terry Richardson 

GQ, 2009, fot. Terry Richardson



 Vanity Fair, 2009, fot. Annie Leibovitz

Vanity Fair, 2009, fot. Annie Leibovitz

 Rolling Stone, 2010

Rolling Stone 2010

Christina Hendricks w GQ, 2010

 John Slattery, GQ, 2010, fot. Sebastian Kim
Kiernan Shipka w Interview Magazine, 2010, fot. Mikael Jansson


Elizabeth Moss, Women's Wear Daily, 2010, fot. Diego Uchitel

Jessica Pare, New York Magazine, 2012

Entertainment Weekly, 2012, fot. Frank Ockenfels

 EW, 2012, fot. Frank Ockenfels

EW,2102, fot. Frank Ockenfels

 Christina Hendricks w Flare Magazine, 2013, fot. Max Abadian


Alison Brie jako Don Draper w Wired, 2013, fot. Dan Winters


John Hamm w Rolling Stone, 2013, fot. Mark Seliger

5.04.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXVI

Zacznijmy od nowości:



Dawno nie oglądałam filmu tak bezpretensjonalnego. Od dawna też nie mogłam nic dobrego powiedzieć o filmach braci Coen. Oprócz To nie jest kraj dla starych ludzi, niestety wszystkie ich dzieła, które widziałam, spotykają się z moim mniejszym lub większym rozczarowaniem. A tu proszę! Co jest grane, Davis? ogromnie mnie urzekł. To taki nie-Coenowy chyba film: ciepły, pozbawiony absurdów, utrzymany w dobrym tempie, a co za tym idzie nie za długi. Dla mnie – film pozbawiony wad. Akcja filmu do niczego nie zmierza, mogłoby się wydawać, że w warstwie fabularnej jest on bezcelowy i nie zmierzający do niczego, a jednak ma bogatszą treść niż to na pierwszy rzut oka widać. Przede wszystkim to film o życiu w zgodzie z samym sobą i spełnianiu swoich marzeń, które okupione jest wieloma niedogodnościami i rozczarowaniami. Charyzmatyczny główny bohater znakomicie zagrany przez Oscara Isaaca jest jak kot chodzący swoimi drogami, kot, który nie bez przyczyn w tym filmie się pojawia i nie bez przyczyny ma na imię Ulisses. Muzykujący Llewlyn Davis to uosobienie samotności i melancholii, a jednocześnie bezkompromisowości. Pozornie nie sposób go lubić, jest pasożytem nie dbającym o innych, a mimo to budzi sympatię, głównie za sprawą swojej konsekwencji w dążeniu do celu. Dopełnieniem obrazu w filmie jest świetna muzyka, a treść piosenek to uzupełnienie dla dialogów. Trudno zaprzeczyć, że Co jest grane jest filmem muzycznym, ale dalece uniwersalnym, jeśli chodzi o treść i przekaz. Refleksyjnym, ciekawym i dobrze zagranym (kolejny dobry występ zalicza Carey Mulligan, a wyrazisty epizod John Goodman).



W filmie Jarmuscha wampiry odzyskują swój honor, który zhańbiony został przez Zmierzch i wszystkie jego kopie. U Jarmuscha wampiry to ponownie koneserzy sztuki, literatury, osoby o wyrafinowanym guście i szerokich horyzontach. Spojrzeć na wampiryzm znów od tej strony to duża przyjemność. Zwłaszcza, jeśli wrażeń dostarcza i forma opowiadania, i gra aktorska. Odczucia, jakimi można opisać film mogłabym zamknąć w kilku słowach: magiczny, hipnotyzujący, zmysłowy, oniryczny. Przy tym wszystkim jest on oczywiście niespieszny, nakręcony jakby właśnie do celebrowania, upajania się obrazem i dźwiękiem jak filmowe wampiry krwią. Można się dzięki temu zachwycać nastrojową muzyką, drobiazgową, wysmakowaną scenografią, bajecznymi zdjęciami, zjawiskową Tildą Swinton, intrygującym Tomem Hiddelstonem, czarującą Mią Wasikowską, chłonąć ten niesamowity klimat, który udało się osiągnąć na ekranie. To film bardzo poetycki – piękny w formie i refleksyjny w przekazie. Wampiry są tutaj uosobieniem tragizmu, a jednocześnie prawdziwej miłości. Zmęczony życiem Adam, który nie chce już żyć widząc, że świat zmierza ku samozagładzie, to najlepsze co przydarzyło się wampirzemu rodowi od czasów Wywiadu z wampirem. Brawa też za to, jak spójnie udało się być Jarmuschowi jednocześnie melancholijnym, ironicznym i zabawnym. Stworzył dzieło niebanalne, wyjątkowe, uwodzicielskie. Trudno opisać słowami, trzeba zobaczyć.


W ramach nadrabianie tego, co widzieć powinnam już dawno temu:

Galerianki  7/10

Galerianki to dziś jeden z najbardziej kontrowersyjnych polskich filmów. Na pewno jednak jest to film w pewnym sensie przełomowy dla polskiego kina. Katarzyna Rosłaniec podjęła bowiem w 2009 roku przykurzony wówczas nieco temat współczesnej młodzieży, który okazał się na tyle nośny, że został w kinie na dłużej, czego pokłosiem takie filmy jak Sala samobójców czy ostatnio Obietnica. A po drodze były jeszcze m.in. Świnki Roberta Glińskiego, czyli  Galerianki w wydaniu męskim. Nie sposób Galeriankom odmówić siły rażenia. Tematyka nastoletniej prostytucji budzi emocje, skłania do refleksji i nie pozostawia obojętnym. Rosłaniec w swoim debiucie nie owija niczego w bawełnę. Surowy naturalizm Galerianek przejawia się w języku, scenografii czy kostiumach, porażając widza brzydotą, której w naszym życiu widzieć nie chcemy. Zarówno bohaterowie, skonstruowani bardzo stereotypowo, jak i samo zjawisko przedstawione w filmie plasują się gdzieś na marginesie życia społecznego. Dlatego trudno momentami uwierzyć w to, co oglądamy. Czy młodzież naprawdę mówi w tak pretensjonalny sposób? Czy jest tak naiwna? Czy naprawdę tylko w patologicznych rodzinach istnieją podobne problemy? Twórczyni filmu postarała się o jak najbardziej wiarygodne podejście do tematu, w rolach głównych obsadzając nastoletnich naturszczyków, którzy sprawiają, że momentami Galerianki ogląda się trochę jak film dokumentalny. Choć może trafniejsze byłoby porównanie do jednego z licznych programów typu reality produkowanych przez MTV. Odnosząc się choćby do nich, trzeba przyznać, że takie dziewczyny jak Milena z Galerianek, dla których liczy się tylko „życie na poziomie”, choćby za cenę własnej godności, naprawdę istnieją. Nieznośna jest manieryczność Mileny, z drugiej strony przerażają jej zdolności do manipulacji. Sam problem prostytucji nastolatek wydaje się być trochę niedopowiedziany, a ważniejsze dla reżyserki wydaje się pokazanie do czego prowadzi dążenie do akceptacji za wszelką cenę. To właśnie wątek Alicji, „nowej” w klasie, nieśmiałej, wyobcowanej dziewczyny, która chcąc zyskać sympatię koleżanek, stara się upodobnić do nich, wysuwa się na pierwszy plan i jest sednem filmu. Toksyczna więź, jaka rodzi się między Alicją i Mileną to nic innego jak motyw zaczerpnięty z Panny Nikt Wajdy. Nie mniej, motyw to zawsze aktualny, szkoda tylko, że u Rosłaniec potraktowany bardzo przewidywalnie. Scenariusz, bardzo prosty, mało zaskakujący, schematyczny, to największa bolączka jej filmu. Lepiej wypadają same dialogi, choć część z nich razi sztucznością. To, co być może udało się najbardziej, to oprawa muzyczna, za którą odpowiedzialny jest sam OSTR. Hip hop doskonale komponuje się z przygnębiającym obrazem, a jako, że muzykę OSTR -a nazwałabym ambitnym rapem, nie brzmi to tandetnie czy kiczowato.

Galerianki, choć tendencyjne, są filmem ważnym i wartym uwagi. Nie dla przyjemności, ale dla konfrontacji z trochę innym światem, który gdzieś obok nas istnieje.

Rejs  8/10

Rejs to film o którym każdy chociażby słyszał. A jeśli nie słyszał o Rejsie, to na pewno i tak słyszał teksty z Rejsu. Ja słyszałam wielokrotnie, nie mając tej świadomości, że to cytat z tego filmu. Oglądając go miałam więc dużą frajdę. Mając świadomość jak fascynująca jest historia powstania tego filmu (kręcenie na statku odciętym od lądu, aktorzy w większości wprost z ulicy, improwizujący w niemal każdej scenie itd.), jeszcze bardziej jestem nim zachwycona. To jest jednak film, który albo się kocha albo nienawidzi. Ja może go nie pokochałam, ale od pierwszego obejrzenia (a miało ono miejsce dopiero niedawno) polubiłam. Specyficzny humor, który jest znakiem rozpoznawczym Rejsu, do mnie przemawia. „Film” napisał w 1970 roku, że jest to film dla inteligencji – jakkolwiek to zabrzmi, zgadzam się. To nie jest durna komedyjka oparta na prostych, dosłownych gagach. Ten komizm, który mamy w Rejsie może być powodem zakłopotania części widzów. Bo co myśleć o filmie, w którym właściwie nic się nie dzieje, a żartów – słownych czy sytuacyjnych jest jak na lekarstwo. Z czego tu się śmiać? Odpowiadam: właśnie z tego. Jak mieli powiedzieć urzędnicy mający dopuścić film do wyświetlania w kinach – Rejs to zwykłe rozmowy zwykłych ludzi na wycieczce. A ludzie to prości, choć pozujący na intelektualistów, jak inżynier Mamoń, którego monolog o polskich filmach przeszedł już do historii, a nawet do języka potocznego. Autoironiczny w stosunku do samego Rejsu, tekst ten jest aktualny po dziś dzień w odniesieniu do polskiego kina, choć pytanie czy to źle to już kwestia sporna. Rejs dziś wydaje mi się zresztą nawet bardziej aktualny niż mógł być w latach 70., gdyż wiele tekstów ma odbicie w dzisiejszej rzeczywistości. Natomiast wracając do humoru, ten wyśmiewa jednocześnie absurdy PRL-u – absurd całego rejsu to absurd tego, co działo się wówczas w kraju, a zatem inaczej mówiąc: ów statek płynący sobie po Wiśle to taka Polska w skali mikro. I tak też film był odczytywany przez cenzorów (a może nie podobało się też umieszczenie homoseksualisty w fabule?). Reżyser, Marek Piwowski dokonał jednak autocenzury i z trzygodzinnego filmu powstał film trwający nieco ponad godzinę. Rok przeleżał na półce, a za wstawiennictwem m.in. Wajdy trafił w końcu do kin. Dziś uważany jest za kultowy, ponadczasowy, jeden z najlepszych polskich filmów wszechczasów. Jeśli nie widzieliście, namawiam, żebyście sami zweryfikowali, czy rzeczywiście tak jest.

Ich noce 8/10















Czarujące kino dawnych lat. Prosta, przewidywalna w gruncie rzeczy historyjka ma bardzo duży urok i wdzięk. Ich noce uwodzą aktorstwem – trudno się oprzeć szarmanckiemu Gable’owi i uroczej Claudette Colbert, grającym postaci z cyklu „kto się czubi, ten się lubi”, błyskotliwymi dialogami i po prostu prostotą, która bynajmniej nie jest jednoznaczna z nudą. Ta jedna z pierwszych komedii romantycznych najlepiej oddaje magię starego kina, kiedy scenariusz i aktorstwo były w filmach najważniejsze. Nie było miejsca na bezbarwne postaci czy nie śmieszne, za to żenujące gagi. Dość powiedzieć, że dziś już ze świecą szukać podobnie subtelnego filmu w tym gatunku. Nietrudno też zauważyć, że przez 80 lat kino romantyczne wciąż wykorzystuje schematy znane choćby właśnie z Ich nocy. A do tego trzeba dodać, że Ich noce to dawka pozytywnej energii, optymizmu, pokrzepienie dla ducha i coś więcej niż tylko historyjka miłosna.