W
końcu udało mi się obejrzeć, napisać i zebrać opinie na temat kilku filmów
jeszcze z roku 2013, o których było głośno, a ja oczywiście obejrzałam je
poniewczasie. Wyszły mi teksty zróżnicowane – niektóre mogłyby dostać osobny
wpis. Tym samym post ten jest pewnie jednym z najdłuższych, jaki ten blog
widział. Ale mam nadzieję, że komuś na coś się te opinie przydadzą i jeśli
poświęcicie czas na ich przeczytanie, nie będzie to czas stracony. Enjoy!
Reżyserski
debiut Josepha Gordona Levitta jest atrakcyjny przede wszystkim w warstwie
wizualnej. I nie mam tu na myśli urody występujących w nim aktorów (a
przynajmniej nie tylko). Na pewno siłą filmu jest dobry montaż obrazujący
rutynową codzienność głównego bohatera. Zresztą jest to film, którego oglądanie
nie nuży, a niestety taki minus mogłabym wytknąć nawet najlepszym produkcjom.
Choć, oczywiście, od początku wiadomo, jak skończy się ta historia, Don Jon opowiada o miłości, seksie i
uzależnieniu w sposób świeży i ciekawy. Warto pogratulować Levittovi już samego
pomysłu na film, bo nie wiem jak w waszym wypadku, ale w moim był to pierwszy
film o uzależnieniu od pornografii, jaki obejrzałam. Nie sądziłam nawet, że
można ją przedkładać nad prawdziwy seks. A jednak Levitt daje nam nawet odpowiedź
czemu tak jest. Choć Don Jon jest
filmem stricte rozrywkowym, jest przy okazji filmem inteligentnym i mądrym.
Połączenie komedii, komedii romantycznej i dramatu jest bardzo zbalansowane i
ostatecznie otrzymujemy film nie mieszczący się w normach, trudny do
klasyfikacji i jednocześnie nie zorientowany na konkretnego widza, lecz taki, w
którym każdy powinien znaleźć coś dla siebie.
Drugie oblicze, jeśli chodzi o ocenę być może powinnam docenić
bardziej, bo im więcej o nim myślałam po seansie, tym bardziej dochodziłam do
wniosku, że ma bardzo dobry scenariusz. A jednak scenariusz to nie wszystko. Przyznam,
że mam zarzuty do tempa, w jakim rozgrywa się opowieść w tym filmie. Akcja
rozgrywa się początkowo powoli i wydaje się, że prowadzi donikąd, co może
działać na widza zniechęcająco. Film jest jednak podzielony na trzy części, z
których każda jest lepsza od poprzedniej i które doskonale się uzupełniają,
składając na obraz ojcostwa i synowskiej miłości. Sposób zapętlenia historii
synów i ojców godny pochwały. Naprawdę ciekawy scenariusz. Nieco gorzej z
wykonaniem, bo historia niestety jest opowiedziana w zbyt nużący sposób.
Aktorsko może nie powala, mimo iż Gosling i Cooper w obsadzie. Ich role nie są jednak
jakoś szczególnie wymagające czy złożone, a aktorzy po prostu robią to, co do
nich należy. Trzeba jednak przyznać, że Eva Mendes faktycznie może zacząć być
brana teraz na poważnie jako aktorka (choć nie uważam też, że wypadła tu jakoś fenomenalnie).
Absolutnie jednak Drugie oblicze
potwierdza klasę Dereka Cianfrance jako reżysera, który ma przede wszystkim coś
do powiedzenia, a nie kręci filmów ot tak sobie. Już nie mogę się doczekać
następnego.
Z Grawitacją mam nie lada problem. Nie
podzielam głosów większości widzów czy krytyków na temat wyjątkowości tego
filmu, a w szczególności pozytywnych opinii na temat gry Sandry Bullock. Na
pewno grała poprawnie i przekonująco, jednak nie jest to rola oscarowa. Co do
reszty. Doskonale zdaję sobie sprawę, że oglądana w kinie, oczywiście w 3D, Grawitacja robi znacznie większe
wrażenie niż w domowym zaciszu na małym ekranie. I żałuję, że nie wybrałam się
na nią, gdy była grana, bo potrafię sobie wyobrazić tę magię. Już oglądając film
w domu czułam się trochę jakbym orbitowała z bohaterami w kosmosie, co dopiero
więc musieli czuć widzowie w kinach. Zgadzam się więc, że dla takich filmów jak
Grawitacja wymyślono w ogóle tę
technologię. Ale wydaje mi się, że to Avatar
był przełomem i Grawitacja nic nowego
tutaj nie wniosła. Jeśli jest inaczej, poprawcie mnie. Zgadzam się, że Grawitacja ma piękna oprawę muzyczną.
Bardzo też doceniam zabieg z dźwiękiem, mający jeszcze bardziej przekonać nas,
że towarzyszymy Sandrze i George’owi. Kolejna sprawa to zdjęcia. Tu również nie
mam zarzutów, choć efekt wow
odnotowałam tylko kilka razy. Za to scenariusz i sama fabuła…Tutaj właśnie mam
zastrzeżenia. Kolejny raz potwierdza się moja opinia, że filmy 3D chcą kupić
widza tylko efektami. Sandra Bullock jako matka, która opłakuje wciąż stratę
córki nie wystarczy, żeby skoncentrować wokół niej fabułę. To taki tani chwyt,
który ma wzbudzić w widzu współczucie. I ten chwyt nie pasuje do tak dobrze
zrealizowanego na każdej innej płaszczyźnie filmu (nie wiem jak jest z
wiernością zasadom fizyki itd.). Ckliwe, tandetne, ociekające wręcz kiczem
zakończenie pozostawiło mnie z dużym niedosytem. I mam szczerą nadzieję, że Grawitacja nie zgarnie najważniejszych
Oscarów.
Tu, niestety, mogę mówić o lekkim niedosycie, choć film Richarda Curtisa to nadal
czołówka komedii romantycznych/filmów o miłości. Usłyszałam od kogoś, że ten
film nastawi mnie bardzo pozytywnie do życia, pozostawi z uśmiechem na ustach i
będę miała ochotę wkrótce obejrzeć go ponownie, żeby ten stan powtórzyć. No cóż,
tak się nie stało, ale może dlatego, że mnie łatwiej wzruszyć, zdołować niż
nastroić pozytywnie i pokrzepić. Historia mężczyzny, który może cofać się w
czasie przed seansem kojarzyła mi się z książką Żona podróżnika w czasie (filmu Zaklęci w czasie nie widziałam). Jednak nie do końca jest to podobna historia,
bowiem bohater filmu Curtisa, Tim,, może się przemieszczać w czasie zawsze
wtedy, gdy tego potrzebuje, a ponadto może się cofać tylko do wydarzeń, które
już kiedyś przeżył, książkowy Henry natomiast nie mógł tego kontrolować. Tim
wykorzystuje swoją zdolność m.in. do uwiedzenia swojej przyszłej żony. To co
pozytywnie zaskakuje to fakt, że mniej więcej w połowie film z lekkiej komedii
staje się całkiem poważnym dramatem, a główny bohater swoje nadprzyrodzone moce
wykorzystuje z coraz bardziej poważnych powodów. Podoba mi się także wymowa
filmu: bierz życie takim jakie jest, odnajduj szczęście w codzienności, nie
zastanawiaj się „co by było gdyby”. Przy takim przesłaniu może się wydawać, że Czas na miłość to kolejny przesłodzony
twór nie mający wiele wspólnego z życiem. a jednak nie. Jest to typowy film
brytyjski, gdzie smutek miesza się z radością, nic nie jest stereotypowe, a
humor jest dość oryginalny. Za humor odpowiada zresztą w dużej mierze Bill
Nighy. Jedyne, co musze zarzucić Curtisowi to fakt, że jego film jest długi i
mimo wszystko trochę nużący. Te dwie godziny seansu jednak się odczuwa.
Jedyny
polski film w tym gronie, co nie świadczy o mnie za dobrze, ale też podyktowane
jest dostępnością. Film Ryszarda Bugajskiego to pozytywne zaskoczenie, nie
liczyłam bowiem na to, że spodoba mi się polityczny thriller. Ale Układ zamknięty nie tylko opowiada
interesującą, przerażającą wręcz historię (przerażającą tym bardziej, że opartą
na faktach), ale robi to w sposób bardzo dotykający emocjonalności widzów. Film
od początku wciąga, trzyma w napięciu do końca – tego się oczekuje od
thrillera. Do tego jest przyzwoicie zagrany, plejada uznanych aktorów robi swoje,
a i ci młodsi są bez zarzutu. Siłą filmu jest szokujący scenariusz, który
napisało samo życie (co jest trochę smutne). Moje zarzuty to jednak duża liczba
niejasności i pozostawienie wielu kwestii w sferze domysłów.
Frances
jest nierandkowalna. To ostatnie słowo wejdzie dzięki filmowi Noela Baumbacha do
powszechnego obiegu. Mi się bardzo podoba. Ale co ono tak naprawdę znaczy? Frances
jest dziewczyną, która nie wie czego chce, ot co. I nierandkowalność nie ma tu
nic do rzeczy. Oczywistym jest, że w przypadku Frances nasuwają się skojarzenia
z Dziewczynami, dla których Lena Dunham
pisze jeszcze mniej optymistyczne scenariusze. Frances, tak jak bohaterki
serialu, jest w takim momencie życia, kiedy wypadałoby się jakoś ustatkować.
Mieć dobrą pracę, taką która spełnia w jakiś sposób jeśli nie nasze marzenia,
to przynajmniej oczekiwania, własne miejsce i kogoś u boku. W dzisiejszych
czasach to niestety piekielnie trudne do wykonania – mieć to wszystko naraz.
Nie pomaga jeszcze takie usposobienie jak ma Frances – neurotyczka pełna
sprzeczności, mająca sto pomysłów na minutę, idąca codziennie w zaparte z głową
podniesioną do góry. Będzie kłamać, udawać, robić dobrą minę do złej gry, żeby
tylko wyglądało, że wszystko jest ok. Że jej życie jest takie super, a porażki
– porażkami się nie przejmuje. I powie ktoś, że to taki hipsterski film – że
noszący dziwne ubrania i słuchający nieznanej nikomu innemu muzyki ludzie
odbiorą go jako film o nich. Może i tak, ale co w tym złego. Dla mnie Frances Ha to nie jest film hipsterski,
ale film o ludziach głęboko nieszczęśliwych, czego zupełnie się po nim nie spodziewałam.
Znowu kłania się kłamliwa promocja – zapewniano mnie z materiałów promocyjnych,
że to lekka historia, a sama Frances swoją postawą nastroi mnie optymistycznie,
doda wiary w siebie itd. itp. No nie. Frances jest zagubiona, niespełniona,
nieszczęśliwa, co widać doskonale na każdym kroku. Ale może ja nie o fabule,
tylko o realizacji się wypowiem. Czarno – biała taśma moim zdaniem robi swoje.
Czyli dodaje filmowi +100 % do – przepraszam - zajebistości i ambitności.
Jestem święcie przekonana, że gdyby film był w kolorze to po pierwsze nie
byłoby tych wszystkich porównań do francuskiej Nowej Fali, a po drugie
oglądałoby się Frances Ha jako jedną
z wielu podobnych do siebie historii o młodych ludziach stojących u progu
dorosłości. Tych filmów czy seriali może nie było za wiele, ale czy Baumbach
mówi coś nowego? Moim zdaniem nie. Lepiej od Dunham tego nie zrobi. Zresztą do
tego, co mówi Dunham co tydzień w Dziewczynach
trudno jeszcze coś dodać. A propos Dziewczyn,
trudno uwierzyć, że grający w nich Adam Driver znalazł się w obsadzie Frances Ha tak zupełnie przez przypadek. Co warto natomiast docenić, to
fakt, że reżysera nie obchodzą zbytnio perypetie miłosne Frances. Miłość, ani
żaden konkretny facet nie jest dla niej najważniejszy, dziewczyna nie biadoli,
że musi sobie kogoś znaleźć. To na pewno na plus. A sama Greta Gerwig jako
Frances? Cóż, tu mam wrażenie, że niestety Greta jest sobą. Ok., powiecie, że Lena
Dunham w Dziewczynach też jest sobą.
Tylko że to nie jest serial wyłącznie o niej. A Frances Ha jest w całości o Frances Ha. A może jednak o Grecie Gie?
Przecież Gerwig napisała scenariusz i wzbogaciła go o elementy z własnego
życia, rodziców Frances grają ponadto jej prawdziwi rodzice. Film ten bardziej
niż do refleksji o własnym życiu skłania mnie do refleksji nad tym, gdzie
zmierza kino. Bo po filmach chociażby Julie Delpy, Leny Dunham, Sarah Polley (choć
w jej przypadku powstał dokument) czy tymże właśnie, można zauważyć bardzo
ciekawy trend, jakim jest ekshibicjonizm reżyserów czy scenarzystów, którzy
coraz chętnie ujmują w fabułę swoje prawdziwe życie, z uwzględnieniem pokazania
na ekranie swoich faktycznych bliskich. Pytanie, czy w tym wszystkim pozostanie
miejsce na myśl o widzu.
Na
zamknięcie trylogii Linklatera czekałam bardzo niecierpliwie i z żalem, że to
już koniec. Ale kto wie, może za jakiś czas doczekamy się kontynuacji. Przed północą początkowo mi się nie
spodobało. Bohaterowie (a także, co trzeba podkreślić, współscenarzyści, czyli
Ethan Hawke i Julie Delpy) dorośli, ustatkowali się, młodzieńcza łapczywość
życia gdzieś z nich uciekła. Ale film pokazuje dokładnie, co ich zmieniło.
Proza życia, nie mająca wiele wspólnego z romantycznymi spacerami po Wiedniu i
Paryżu. Przez kolejne lata wspólnego życia, na drodze Celine i Jesse’a pojawiły
się zakręty, wyszły na jaw różnice charakterów, nie obywało się bez kłótni. W
filmie spotykamy ich w trakcie wakacji w Grecji, gdzie w końcu dają upust swoim
emocjom, oskarżają się i wytykają wzajemne błędy. Obserwujemy ich kryzys. Choć
obraz przestaje być na chwilę sielankowy, film niczym nie różni się od części
poprzednich. Może jedynie liczbą osób występujących na ekranie. To ponownie
jednak inteligentne kino oparte na dialogu i wymagające zaangażowania i
skupienia ze strony widza. Wzajemne przekomarzania i zacięte dyskusje brzmią w
ustach Delpy i Hawke’a jak zwykle bardzo wiarygodnie, tak wiarygodnie, że
odnieść można wrażenie, że to ich prywatne rozmowy. Ale w końcu przecież to oni
sami pisali te dialogi, z których bije taka prawda. Nadal film Linklatera chce
się określić mianem uroczego. To zasługa chemii, którą mimo sprzeczek nadal
widać w bohaterach, i ich wzajemnego do siebie stosunku, który wciąż
podyktowany jest młodzieńczym zakochaniem. To właśnie miłość, chciałoby się
powiedzieć. A fantastyczne w filmie Linklatera jest też budowanie napięcia.
Nigdy nie wiesz, jak zakończy się jedna z długaśnych scen kręconych nierzadko w
jednym ujęciu. Niby to nie gatunek na takie zagrywki, a jednak już od pierwszej
sceny, a na ostatniej kończąc, twórcy zwodzą widza i trzymają w niepewności. Osobiście
mam nadzieję, że to nie ostatnie spotkanie z Celine i Jesse’m. A swoją drogą, w
porównaniu do części drugiej, myślę, że śmiało można Przed północą obejrzeć nie znając poprzednich części trylogii.
Thriller
to gatunek trudny. Trudny do napisania, bo sztuką jest takie budowanie
napięcia, by widz nie był lepszym detektywem niż bohaterowie. W Labiryncie to się udaje. Niczego nie
wiemy praktycznie do samego końca. Zakończenie zostawia nas nadal z wieloma
wątpliwościami, co z jednej strony jest trudne do zaakceptowania (scenariuszowe
dziury?), z drugiej jest właśnie mistrzowskim posunięciem, które sprawia, że o
filmie myślimy jeszcze długo po napisach końcowych. Pamiętam, że w okresie
nominacji do Złotych Globów, a potem Oscarów, na blogach i w komentarzach
pojawiało się wiele głosów podkreślających, że wśród wyróżnionych brakuje Labiryntu. Dziś jestem już w stanie to
zrozumieć, wtedy nie rozumiałam. Bo film w mediach przeszedł raczej bez echa. A
tymczasem jest to z pewnością jeden z najlepszych tytułów minionego roku. Ma
wszystko, co powinien mieć dobry thriller: wciągającą fabułę, duszny od emocji
klimat, wyrazistych bohaterów. A przede wszystkim tajemnicę. Opowiedziana w Labiryncie historia nie jest prosta, nie
jest oczywista, wymaga od widza skupienia. Wiele wątków, aluzji, pozornie nic
nie znaczących detali, które mają albo nie mają znaczenia dla fabuły. Zaskakujące,
że prawie 2,5 godziny seansu mijają w mgnieniu oka, choć akcja posuwa się do
przodu stosunkowo powoli. W Labiryncie
nie ma dłużyzn, żadna scena nie jest zbędna. Reżyser potrafi zaskoczyć i złapać
widza za gardło. Obojętnym nie można być już wobec samego głównego bohatera –
rodzica, który sam postanawia wymierzyć karę domniemanemu porywaczowi swojej
córki i jej koleżanki. Hugh Jackman w tej roli naprawdę zapada w pamięć. Z
drugiej strony mamy bardzo opanowanego, skupionego detektywa Loki (znakomity
Jake Gyllenhaal i jego tiki), mierzącego się z pierwszą do tej pory sprawą,
której być może nie uda mu się rozwiązać. Nad wszystkimi bohaterami wisi
poczucie bezradności. Potęguje je ponura kolorystyka kadrów portretująca
zmęczone twarze bohaterów i powtarzający się wątek muzyczny. Naprawdę dobre
kino, którego nie powstydziłby się sam David Fincher. Wkrótce na naszych
ekranach kolejny film reżysera Denise Villeneuve z cudownym plakatem i z Jakiem
Gyllenhaalem ponownie w głównej roli. Enemy
zapowiada się wyjątkowo ciekawie (zwiastun).
Takie
filmy jak Stoker nazywa się
wydmuszkami. I nie zmieni tego mówieni, że ten reżyser tak ma. Przyznaję, to
mój pierwszy film Chan-wook Parka. Być może za słabą fabułę należałoby obwinić
Wentwortha Millera, który wystąpił tym razem w roli scenarzysty. W Stokerze piękne, wysmakowane obrazy,
owszem, budują napięcie, ale co z tego, skoro widz bardzo łatwo może się
domyśleć, kto jest kim i co zamierza zrobić. Jest kilka zaskoczeń, ale raczej
drobnych niż spektakularnych i dotyczą one głównej bohaterki, granej przez Mię
Wasikowską (granej zresztą całkiem solidnie). Aktorsko blado wypada Nicole
Kidman – ma niewiele do grania, ale może to dobrze, bo patrzy się na nią coraz
gorzej (i pomyśleć, że była to kiedyś moja ulubiona aktorka). Matthew Goode z
kolei jako „creepy” wujek sprawdził się doskonale. Film należy na pewno
pochwalić za klimat – ni to horror, ni to thriller, niepokój wisi w powietrzu i
budowany jest w dużej mierze przez wspomniane zdjęcia. A to też sztuka.
Może
wykażę się dużym niezrozumieniem czy też ignorancją, a może po prostu brakiem
inteligencji, ale Tylko Bóg wybacza w
ogóle do mnie nie trafia i zupełnie mnie nie przekonuje. Bo świetnym,
klimatycznym Drive postawiłam Refnowi
poprzeczkę bardzo wysoko. Niestety, każdy jego kolejny (choć nie
chronologicznie) film zawodzi mnie. Już teraz wiem, dlaczego Tylko Bóg wybacza podzielił krytyków i
widzów w Cannes. O ile zresztą krytyk „przełknie” jeszcze takie kino, o tyle
tylko najbardziej wytrwali i wyrafinowani koneserzy kina znajdą w nim coś dla
siebie. Cały ten film – jego fabuła, bohaterowie, stylistyka - wydaje mi się
oderwany od rzeczywistości. Niektórzy nazywają to, co widzimy na ekranie poetyką
koszmaru sennego. Być może to dobre określenie, bo ja określiłabym go również
mianem onirycznego. Następujące po sobie obrazy zostały wypełnione w większości
po brzegi ciszą, która nie ułatwia zrozumienia symbolicznego przesłania
konkretnych scen. A symboli jest tu z pewnością mnóstwo. Do tego dochodzi
jeszcze przemoc, która wręcz wylewa się z ekranu. Nie wydaje mi się, że jest to
głębokie kino, nie sądzę, że jest w nim jakieś przesłanie, którego nie
rozumiem. Zastanawiam się zatem, jaki jest sens robić filmy, które zrozumiałe
są tylko dla samego reżysera? Filmy, które nudzą swoją ospałością i
skomplikowaniem, zamiast wciągać i ciekawić? Ale żeby nie było, że zupełnie nic
mi się nie podobało. Podobał mi się Ryan Gosling, to chyba oczywiste. Ale aktorsko
bije go na głowę Kristin Scott-Thomas, która tworzy tu jedną z najciekawszych
ról w swojej karierze (choć Kristin nie ma słabych momentów w CV). Stworzyła
postać, która ożywia ten film, postać, dla której można jakoś dociągnąć do jego
końca. U Refna podobają mi się zawsze też zdjęcia – ich kadrowanie i
kolorystyka. Film jest wizualnie ładny, ale niestety dla mnie pusty w środku.
Ten
film w całości należy do Cate Blanchett. Ta aktorka nigdy jeszcze nie zrobiła
na mnie tak wielkiego wrażenia i jeśli ma za swoją rolę dostać Oscara ja nie
mam nic przeciwko. Mówi się, że Blue
Jasmine to swego rodzaju adaptacja Tramwaju
zwanego pożądaniem. I rzeczywiście można go tak odczytywać. W tym
kontekście wydaje się też, że nie przypadkiem w główną rolę wciela się właśnie
Blanchett – aktorka przed kilkoma laty brawurowo wcieliła się w Blanche z Tramwaju… na deskach teatralnych. W Blue Jasmine prezentuje całe spektrum
swojego talentu aktorskiego – w jednej chwili jest spokojna, w drugiej
wybucha. Nerwowość, rozedrganie
emocjonalne, bezradność swojej bohaterki oddała z dużą wiarygodnością. Allen natomiast
pięknie piętnuje nasze wady – z jednej strony próżność, kult posiadania, bycia
kimś, z drugiej strony naiwność, brak oczekiwań i życie złudzeniami. Czyli
przedstawia dwie siostry: Jasmine i Ginger (bardzo wiarygodna Sally Hawkins).
Historia jest zgrabnie opowiedziana, plany czasowe płynnie się przeplatają. W Blue Jasmine Allen przestał kombinować –
nie ma tu wielu wątków, wielu bohaterów, nie ma symboliki i metafor. Tematem
jest samo życie, a bohaterami ludzie z krwi i kości. Allen powrócił do korzeni
i jest w formie.
Najlepsze na koniec. A nie
liczyłam na wiele. Raczej na to, że będzie to jeden z wielu filmów
nieanglojęzycznych o których wiele się mówi, które się chwali, a dla mnie są
one albo nudne, albo przeintelektualizowane albo trudne. W kręgu miłości jest filmem nie tyle trudnym, co bolesnym. I to bardzo
emocjonalne oddziaływanie na widza ogromnie sobie w nim cenię. Film Feliksa van
Groeningera jest filmem wzruszającym, ale nie tendencyjnym. Ten film to o wiele
więcej niż wyciskacz łez. To po prostu znakomicie opowiedziana historia
wielkiej miłości. Każdy element jest tu dla mnie perfekcyjny.
Elise
i Didiera poznajemy w momencie kiedy ich kilkuletnia córka zapada na poważną
chorobę. Oboje są zdruzgotani, co odzwierciedlają ich zmęczone, nieświeże
twarze. Jednak wbrew pozorom film nie opowiada o zmaganiu z chorobą córki, ale
o tym, co się dzieje po jej stracie. Opowiada też historię związku pary bohaterów.
Perfekcyjny montaż zabiera nas co chwilę z teraźniejszości do przeszłości,
gdzie przyglądamy się kolejnym etapom związku Didiera i Elise. Oboje są
„alternatywni” – on wolny duch, żyjący niczym kowboj, ona seksowna, śmiała
tatuażystka wpisująca się wyglądem w styl rockabilly. Poznają się, zakochują,
zaczynają razem mieszkać i występować w zespole grającym muzykę bluegrass,
krewną country. Żyją beztrosko, ich miłość kwitnie, pojawia się dziecko –
Maybelle.
W kręgu miłości (który powstał na podstawie sztuki Johana Heldenbergha,
grającego, co ciekawe, w filmie główną rolę męską) to film o ogromnym dramacie,
jakim jest strata dziecka, ale też o wielkiej miłości i namiętności. Śmierć
dziecka oddala Elise i Didiera od siebie. Powoduje wzajemne obwinianie się i
odmienne próby pogodzenia się z losem. Do pary dociera jak odmienne mają
światopoglądy. Zderzenie wiary i niewiary staje się nie do zniesienia.
Racjonalny Didier, bluźniący przeciwko Bogu (emocjonalny wybuch podczas
koncertu to zdecydowanie jedna z najlepszych scen) i Elise wierząca, że jej
córka żyje gdzieś jeszcze w innym wcieleniu, nie są dłużej w stanie być razem. Co
nie oznacza, że ich miłość wygasła.
Trudno
pisać o filmie, nie zdradzając dalszej fabuły, ale nie chcę tego robić, byście
mogli sami przeżyć te emocje na własnej skórze. Powiedzieć, że miłość, która
kończy się tak jak ta ukazana w tym filmie jest moim marzeniem, byłoby z mojej
strony wręcz grzechem. Na pewno nie takiego finału dla siebie pragnę. Ale
jednocześnie taki obraz właśnie do mnie najsilniej przemawia – wierzę, że to
jest właśnie miłość przez duże M, że ludzie którzy przechodzą takie dramaty,
najsilniej jej doświadczyli, poznali jej istotę. Piękno i siła miłości zostało
dla mnie uchwycone w tym filmie perfekcyjnie. I perfekcyjnie pokazane, nie
tylko za sprawą montażu, ale przede wszystkim dwójki aktorów. Ten film mógłby
się tak nie udać, gdyby była amerykański, a w role Didiera i Elise wcielały się
hollywoodzkie gwiazdy. Belgijscy aktorzy
– dla nas nieznani - są w swoich rolach przejmujący i wiarygodni. Zatracają się
w nich bez reszty. Grają odważnie, nie boją się nagości, ani obnażania
najgłębszych emocji. Prawdy do ich historii dodaje nawet ich wygląd – nie są
ani piękni, ani brzydcy, są zwyczajnymi ludźmi, z którymi możemy się
identyfikować.
Co
jednak może przesądzać o sukcesie W kręgu
miłości to muzyka. Piosenki wykonywane
na scenie przez zespół Didiera i Elise są najlepszym komentarzem do tego, co
oglądamy na ekranie, a jednocześnie dają chwilę oddechu po emocjonalnych scenach.
Muzyka po prostu dopełnia całości i jest nie dodatkiem, lecz integralną, równie
ważną częścią filmu.
W kręgu miłości stawia wiele pytań. Pytań o wiarę – czy w czymś nam
ona pomaga, czy ma sens, pytań o to, czy miłość jest w stanie wszystko przetrwać
i o to, czy różnice między nami są do pogodzenia, gdy się bardzo kochamy. Z
powodu tych pytań film zostaje w nas, siedzi w człowieku długo po seansie.
Jeśli tak jak ja tego oczekujecie od kina, gorąco Wam polecam.