Historia
opowiedziana w Idach marcowych nie jest żadną nowością. Od mniej więcej
połowy filmu jest nawet dość przewidywalna, a jednak ogląda się ją z zapartym
tchem. Przekonałam się po raz kolejny, że mój sceptycyzm w stosunku do filmów
politycznych jest niepotrzebny. Podobne niespodzianki fundowały mi już Frost/Nixon czy Good Night and Good Luck. Film Clooneya trzyma przyzwoite
tempo, z zaciekawieniem słucha się dialogów, ogląda się go naprawdę bez
znużenia, bo nie ma w nim zbędnych dłużyzn. A Gosling znakomicie poradził sobie
z rolą, przekonująco pokazując emocjonalne zmiany, jakie zachodzą w jego
bohaterze. Nie wiem czy nie jest to moja ulubiona jego rola z dotychczas
widzianych.
Idy marcowe pokazują najmroczniejsze strony świata wielkiej polityki, gdzie do celu dąży
się po trupach. Bohater grany przez Ryana Goslinga jest postacią tak tragiczną,
że niemalże wyrwaną z antycznej tragedii. Nie jest bowiem przypadkowy tytuł,
nawiązujący do nocy, w której z rąk swego przyjaciela Brutusa zginął Juliusz
Cezar. Kto jest kim, tego nie zdradzę. Z drugiej strony, chyba nie bez powodu
jedna z kluczowych bohaterek ma na imię Ida…Gratuluję znakomitego tytułu oraz
trafienia w dobry czas – w końcu w Stanach na dobre rozkręca się kampania
prezydencka, a o niej właśnie jest ten film.
Rzeź 8/10
Polański jest mistrzem kameralnych przedsięwzięć.
Bardzo upodobał sobie kręcenie filmów dziejących się w zamkniętej przestrzeni,
z udziałem niewielkiej ilości aktorów (polecam Śmierć i dziewczynę i Nóż w
wodzie z tych, które widziałam a jest ich nadal za mało). Klaustrofobiczny
klimat idzie jednak u niego w parze z ciężką, duszną atmosferą i jest to kino
psychologiczne. Tym razem, choć Polański znów zamknął czwórkę bohaterów w
czterech ścianach mieszkania, zrobił film, który śmiało można nazwać
komediodramatem, z przewagą dramatyzmu jednakże. Dwa małżeństwa spotykają się z
powodu bójki w jaką wdali się ich nastoletni synowie. Właściwie oberwał tylko
jeden i to jego rodzice (Jodie Foster i John C. Reilly) domagają się wyjaśnień
ze strony rodziców drugiego (Kate Winslet i Christoph Waltz). Obie pary to
ludzie „na poziomie”: kulturalni, wykształceni, majętni, dobrze wychowani…Ale
Polański ich demaskuje. To wszystko pozory. Ta początkowo niewinna rozmowa
prowokuje ich do pokazania swoich najgorszych stron. Oprócz tego, że obrażają
siebie nawzajem, pęka też solidarność małżeńska – wychodzą na jaw skrywane
urazy, pojawiają się wyrzuty. Ale jak oni pięknie się kłócą! Ogląda to się
naprawdę z zachwytem, bo gra aktorska stoi na najwyższym poziomie. I znowu
wszystko rozbija się o dialogi (film powstał na podstawie sztuki Bóg mordu Yasminy Rezy), które są na tyle ciekawe (i z pasją wypowiadane), że rekompensują
brak spektakularnej akcji. Poza tym widz zostaje postawiony w ciekawej
sytuacji, bo jego sympatie względem bohaterów co chwilę się zmieniają, tak jak
zmieniają się ich opozycje względem siebie. Co warte też odnotowania, akcja
filmu rozgrywa się w czasie rzeczywistym, co jeszcze bardziej upodabnia go do
przedstawienia teatralnego (z tego co wiem już gdzieś w kraju ta sztuka jest
grana). Jest to mimo wszystko film całkiem lekki, o którego autorstwo nie
podejrzewałabym chyba Polańskiego, gdybym wcześniej tego nie wiedziała. Ale
uwaga! Myślę, że nie każdemu się spodoba. Na pewno nie tym, którzy szukają w
kinie jedynie rozrywki. I nie tym, którzy liczą, że po seansie będzie ich boleć
brzuch ze śmiechu. Nie powiedziałabym jednak, że jest to film, który należy
koniecznie obejrzeć na sali kinowej. Myślę, że w przypadku tak kameralnego
filmu lepszą opcją jest zacisze własnego pokoju.
Restless 8/10
Bardzo ładny, smutny film o
śmierci. Ładnie sfilmowany, dobrze obsadzony, z bardzo ciekawie napisanymi
postaciami i dobrą muzyką w tle. Przyznaję, że gdzieś w kąciku oka łezka mi się
zakręciła. Lubię filmy o dziwakach. Wiem, to brzydkie słowo, ale nie mam tu na
myśli ludzi niezrównoważonych, chorych psychicznie (chodź ich też lubię), ale
osoby, które mają swój własny świat, żyją według własnych zasad, są nierozumiane
przez otoczenie, które jest onieśmielone ich innością. A jeszcze kiedy jeden
taki dziwak - no dobra „inny” - poznaje drugiego „innego” i się w nim zakochuje
to ja już jestem kupiona. Chciałabym powiedzieć, że film nie jest schematyczny,
ale od pewnych schematów nie da się uciec w przypadku historii o miłości. Z
tymże Gus van Sant sobie nieźle radzi z tymi schematami, bo sam je obśmiewa.
Jest w filmie jedna taka scena, która – gwarantuję – w pewnej chwili będzie dla
Was szokiem, a po chwili powodem do zachwytu nad geniuszem reżysera.
Restless podobał mi się szczególnie ze względu na melancholijny klimat. Smutek wisi w
powietrzu, bo śmierć jednego z bohaterów jest nieuchronna, podczas gdy między
nimi rodzi się piękne uczucie. Piękne, bo przedstawione jako niewinne,
młodzieńcze zakochanie, a czy dzisiejsi nastolatkowie są tacy romantyczni? Takie
jednostki jak Annabel i Enoch są chyba na wymarciu. Może nie najlepiej to brzmi
w kontekście filmu, ale taka jest prawda. Przez to film ma w sobie coś z bajki,
baśni czy jeszcze innej nie do końca realnej opowieści. Można znaleźć w sieci
porównania chociażby do Szkoły uczuć, ale świat przedstawiony w tych dwóch
filmach zasadniczo się od siebie różni, z korzyścią dla Restless, które jest
zdecydowanie bardziej udaną produkcją. Do oglądania jest to chyba jeden z
bardziej przystępnych filmów van Santa, obok Milka, za co oczywiście w stronę
reżysera są już ciskane grom: że film mało oryginalny, że płytki, że
powierzchownie ukazuje problem. No cóż, nie znam doskonale jego twórczości, ale
myślę, że po tym - jak chcą niektórzy krytycy - „nieudanym” filmie, więcej
ludzi sięgnie po jego z założenia ambitniejsze obrazy. Ja nabrałam ochoty na Paranoid Park.
50/50 8/10
Kumpelska komedia o raku – gdzieś natknęłam się na takie
sformułowanie odnośnie tego filmu. Mocno mnie to zaniepokoiło, ale nazwisko
Josepha Gordon - Levitta kazało jednak wierzyć, że ten projekt będzie udany.
Przyznam, że pewnie w ogóle bym o tym filmie nie usłyszała, gdyby nie chyba
dość niespodziewane nominacje do Złotych Globów – dla Gordona - Levitta i za
najlepszą komedię. Co by nie mówić o wszelkich nagrodach, dla mnie jednak są
one pewną wskazówką, po które filmy warto sięgnąć. I tak było w przypadku Pół
na pół (już wiadomo, że pod takim tytułem obraz wejdzie u nas do dystrybucji).
Z tą kumpelską komedią to duża
przesada. O raku jest, i owszem, jest z dystansem, a nie płaczliwie i z
patosem, ale powiedzieć że to komedia to też nadużycie. Ale nieważne w sumie
jest jak zaszufladkujemy ten film. Ważne jest, że to naprawdę niezła produkcja,
którą ogląda się z dużą przyjemnością. I to pomimo tego, że nie wnosi ona nic
nowego do sposobu w jaki kino mówi o raku czy innych poważnych chorobach. Można
się było spodziewać, że 27-letni chłopak, które dowiaduje się o chorobie stawi
jej mężnie czoła, choć niestety rzuca go dziewczyna, no ale przecież przyjaciół
poznaje się w biedzie, więc nie dość, że jego najlepszy kumpel pozytywnie go
zaskoczy swoim podejściem, to jeszcze zainteresuje się nim atrakcyjna młoda
kobieta…I wszystko skończy się wiadomo jak. Jest to optymistyczna wersja
przebiegu choroby czy raczej życia z nią. Pewnie niewiele ma wspólnego z
prawdą, nie mam pojęcia czy miałaby działanie terapeutyczne dla chorego, ale
nastraja optymistycznie. Twórcy nie skupili się na tym, co się dzieje z ciałem
czy psychiką człowieka w tym czasie, a raczej na tym jak zmienia się stosunek
otoczenia do niego i nawzajem. Jak zmieniają się priorytety. Bardzo ciekawa
jest postać młodej stażystki, psycholożki, której pierwszym w życiu pacjentem
jest główny bohater. Ma mu ona pomóc przejść przez ten trudny okres. Adam
jednak ma do niej sceptyczne podejście, no bo co ona może wiedzieć – w końcu
jest świeżo po studiach, tak naprawdę dopiero nieporadnie wprowadza zdobytą
wiedzę w życie. Jej metody początkowo nie przypadają mu do gustu, ale jak łatwo
zgadnąć to ona okaże się tą, na której może najbardziej polegać.
Choć nie ma w tym filmie nic
odkrywczego, to naprawdę pozostawia po sobie miłe wrażenie. Myślę, że to
sprawka Josepha Gordon – Levitta, który jest stworzony do grania takich
chłopaków z sąsiedztwa (myślę, że powinno się ukuć taki termin, w końcu jest
„dziewczyna z sąsiedztwa”, czemu nie miałoby być chłopaka, a przecież to
sformułowanie jest wymowne i od razu wiadomo o jaki typ chodzi – co zaoszczędzi
mi pisania ;)), którym się kibicuje przez cały film. Ktoś nawet na internetowym
forum napisał, że grany tu przez niego bohater jest kontynuacją postaci bohatera 500 dni miłości – nomen omen też Adama - i jest to naprawdę ciekawe i trafne
spostrzeżenie, bo obaj bohaterowie są do siebie zadziwiająco podobni.
Kocha, lubi, szanuje 8/10
W końcu jakaś komedia, która
naprawdę śmieszy. Może nie na miarę polskich komedii z czasów PRL-u, ale jak na
amerykańską, współczesną produkcję ta jest niezwykle udana. Dość powiedzieć, że
gwiazdorsko obsadzona (Ryan Gosling, Marisa Tomei, Steve Carell, Emma Stone,
Julianne Moore…), to jeszcze z naprawdę dobrymi dialogami. Nie zaznamy tu ani
żenujących gagów, ani oklepanych schematów znanych z komedii romantycznych. A
wydaje mi się, że te dwa trendy w amerykańskiej komedii dominują. Scenariusz
tego filmu jest naprawdę powiewem świeżości. Dominuje tu szczególnie humor
sytuacyjny. Początkowo śledzimy losy kilku osób, domyślamy się, że muszą się
one ze sobą spleść, nawet domyślamy się na jakiej zasadzie to się wydarzy i tak
się potem dzieje, ale finał jest jednak zaskakujący. Samo zakończenie już
niestety stricte hollywoodzkie czyli ckliwe, ale nie można żądać zbyt wiele.
Ogląda się to naprawdę przyjemnie. Moje szczególne ukłony w stronę Steve’a
Carella, którego jak do tej pory widziałam tylko w fenomenalnej Małej miss.
Aktor ten doskonale pasuje do roli sympatycznego nieudacznika, który postanawia
stać się lowelasem ;) A z Ryanem Goslingiem tworzy bardzo zgrany duet. Jak się
uczyć uwodzenia, to od najlepszych ;) Ja
muszę sobie czasem taki lekki, pozytywny, bezpretensjonalny film zaserwować
pomiędzy tymi wszystkimi dramatami, które oglądam i nie żałuję, że w tym
wypadku pokierowała mną ciekawość względem roli Goslinga. Wszak zdobył za nią
nominacje do Złotego Globu. Zupełnie zasłużenie, jak się okazuje.
Nigdy nie przyszło mi do głowy,
że mogłabym nie polubić własnego dziecka. I że ono mogłoby nie polubić mnie.
Rozumiem niemożność dogadania się w okresie tzw. młodzieńczego buntu (bardzo
wyświechtany frazes, zastanawiam się czy w ogóle jeszcze taki bunt istnieje,
ale niech będzie), czy depresję poporodową, która jednak przecież kiedyś
przechodzi, ale pomijając te odstępstwa rodzice swoje dziecko zawsze stawiają
ponad wszystkim. Nie wyobrażam sobie, żeby kilkuletnie dziecko rozmawiało ze
mną jak z wrogiem i robiło mi ciągle na złość, a tak swoją matkę, Evę (Tilda
Swinton) traktuje jej syn (Ezra Miller, moim zdaniem wcale nie taki
zachwycający jak chcą tego krytycy). Pogodną kobietę pogrążył on niemal w
depresji, uczynił z niej, jak mówi o niej kolega z pracy, po prostu „zimną
sukę”. W trakcie oglądania tego filmu zaczęło do mnie docierać, że nikt nie
powiedział, że macierzyństwo będzie piękne i że nie mam na to gwarancji. To
przerażający wniosek. Co gorsze, zdaniem reżyserki filmu jak sądzę rodzic nie
ma wpływu na to, jakie będzie jego dziecko. Kevin od pierwszych dni jest
dzieckiem nieznośnym. Najpierw płaczliwym, potem niepokojąco milczącym. Matka
stara się jak może, a Kevin wcale nie zmienia się na lepsze. Myślę, że każdy
podczas seansu będzie współczuć Evie, tym bardziej, że w stosunku do ojca,
Kevin zachowuje się jak najbardziej normalnie. Cóż, nie jest jednak chyba
dobrym pomysłem rozpisywanie się tu na temat obaw związanych z wychowaniem
dziecka. Abstrahując od tego, film jest naprawdę dobry i wcale nie taki trudny
w odbiorze, jak piszą niektórzy. Mamy tu do czynienia z przeplataniem się scen
– montaż jest naprawdę bardzo udany i zwracający uwagę. Oglądanie wycinków z życia Evy i jej rodziny jest jak
układanie puzzli, ale nie tych dla zaawansowanych, złożonych z tysiąca
elementów. No i obrazek, który otrzymujemy nie jest zbyt ładny. Reżyserce udało
się uzyskać ponury klimat, taki, żeby widz ani na chwilę nie zapomniał o wadze
przedstawionego problemu. Jak to się mówi, atmosfera w filmie jest gęsta.
Idealnie wpasowała się w ten klimat oszczędna gra Tildy Swinton (mam ogromna
ochotę nadrobić co nie co z jej filmografii).
Wymowne jest zakończenie filmu. Ostatnie
minuty filmów na ogół mają to do siebie, że niczego już nie wnoszą. Równie
dobrze mogło by ich nie być. W tym przypadku jest inaczej. Nie poznajemy co
prawda odpowiedzi na pytanie: dlaczego Kevin popełnił morderstwo? Sam Kevin
twierdzi, ze go nie zna. Jednak jego ostatnie wypowiedziane w filmie słowa mogą
być pewną wskazówką. Lubię takie wyraziste zakończenia, które sprawiają, że o
filmie pamięta się trochę dłużej.
W niedalekiej przyszłości na blogu m.in. : Melancholia, Downton Abbey, Dziewczyna z tatuażem, a także Lana Del Rey...
"Kevin", to film złożony, ale bardzo dobry. Daje do myślenia i nie pozwala przejść nad całą "sprawą" obojętnie.Spotkałam się z opiniami, w których wiele osób winiło za całe złe zachowanie matkę, co przynajmniej dla mnie wydaje się dość niedorzeczne, ale jak widać ilu ludzi, tyle interpretacji;]. Co do "Rzezi", to niestety się rozczarowałam, może nie moje klimaty i jedna scena mnie trochę raziła, może przez skojarzenie z "Druhnami".
OdpowiedzUsuń;) wczoraj zobaczyłam "Idy marcowe" i jestem zawiedziona. Pominąwszy tytuł, Idę i kontekst historyczny. To jest ciekawe :) ale reszta? Przewidywalna... I niestety... trójka świetnych aktorów i ani jeden z nich nie pokazał swojego kunsztu? Takie sobie mówienie... i piszę to ja - nie zniechęcona do dramatów politycznych :)
OdpowiedzUsuńSzkoda... Wiele oczekiwałam po Hoffmanie, którego bardzo cenię po "Capote" (widziałaś?), a tu nic...
No cóż, nie zawsze się ma nosa :)