27.04.2011

"I'm falling in love with your favourite song, I'm gonna sing it all night long..."

Ależ się cieszę na ten wpis. Siedział w mojej głowie już wystarczająco długo, żeby go w końcu dokonać. O czym to będzie? Bo jak sądzę, tytuł jeszcze niewiele zdradza...Otóż w różnego rodzaju filmach, zarówno w lekkich i przyjemnych jak i poważniejszych, zdarza się taka oto scena: bohater/bohaterka słyszy, w radiu bądź gdziekolwiek, piosenkę (niekoniecznie swoją ulubioną) i automatycznie, spontanicznie zaczyna podśpiewywać wraz z wykonawcą i/lub tańczyć w rytm jej melodii. Osobiście kocham takie sceny. Ich obecność potrafi w moich oczach uratować każdy film. I kilkanaście takich scen Wam dzisiaj zaprezentuję. Postanowiłam też dodać dwa filmy ze śpiewaniem trochę innego rodzaju - bohaterowie śpiewają innemu bohaterowi, żeby go pocieszyć.

Szczerze mówiąc, myślę, że moja szczególna sympatia do podobnych scen nie jest aż tak dziwna, jakby się wydawało. Pomysł, żeby o tym napisać narodził się po obejrzeniu filmu "Łatwa dziewczyna", w którym muzyczny fragment jest tak genialny, że wspominają o nim wszyscy ów film komentujący. W takim razie od niego zaczynamy:


Piosenka nosi tytuł "Pocket Full Of Sunshine", wykonuje ją Natasha Beddingfield, a w filmie oczywiście zafascynowana jest nią Emma Stone.

Warto wspomnieć, że piosenki, które słyszymy w takich scenach z ogromną łatwością wpadają nam w ucho i potem przez jakiś czas za nami chodzą. Kolejny przykład z filmu "Holiday". Grają The Killers, piosenka ma tytuł "Mr Brightside", a tańczy Cameron Diaz:



Następny fragment to już klasyk, mający rzesze fanów (właściwie fanek). Tańczący premier - Hugh Grant z "To właśnie miłość". Mogłabym oglądać bez przerwy...Ponieważ You Tube odmawia współpracy z moim blogiem w kwestii tego nagrania, możecie je obejrzeć tutaj :) Śpiewają Girls Aloud - Jump.

Jeśli jesteśmy już przy śpiewających mężczyznach, ten też ma swój urok. Tego pana nie muszę nikomu przedstawiać, piosenki też nie:



Osobną kategorię stanowią sceny śpiewania w samochodzie. Do moich ulubionych należy ta z "American Beauty". "American Woman" Lenny'ego Kravitza w wykonaniu Kevina Spacey:



W samochodzie super wychodzi śpiewanie także Susan Sarandon. Klip z filmu "Wszędzie byle nie tu", piosenka Beach Boysów, "Surfin Safari".



Następny niech będzie śpiew zdesperowanej kobiety - Bridget Jones. "All By Myself", Celine Dion i Renee Zellweger:


Pozostajemy w gronie kobiet. Ostatnia scena z filmu "Syreny". Genialne trio: Cher, Winona Ryder i Christina Ricci tańczą do "If You Wanna Be Happy" Jimmy'ego Soula:


Nie mogę sobie darować scen z seriali. Oto coś dla fanów Callie z "Chirurgów". Piosenka nosi tytuł Mating Game i wykonywana jest przez Bitter:Sweet.


 Niezapomnianą, kultową dla mnie sceną z "Chirurgów" jest taniec Cristiny i Burke'a. Wykonawca piosenki nazywa się Diplo, a piosenka nosi tytuł Diplo Rhytm. Najważniejszy jest jednak taniec:


Cristina lubi zagłuszać problemy muzyką. Tutaj kolejna próbka jej tanecznego talentu:



To był Metric i "Dead Disco". A teraz świetna kompilacja - taneczne sceny z sześciu sezonów "Chirurgów" w skrócie, plus bonus. Niestety, ponownie nie chce zadziałać tutaj, więc odsyłam Was na You Tube. Naprawdę warto.


Osobnego klipu doczekała się Addison z "Prywatnej praktyki". Scissor Sisters i "I Don't Feel Like Dancing":



Trzeba przyznać, że serial miał naprawdę dobre otwarcie.

Taneczna scena ze "Skinsów", choć w innym kontekście, też wywołuje na twarzy uśmiech:




Na koniec jeszcze dwa fragmenty piosenek na pocieszenie - mniej spontanicznych, bez tańca, ale za to wzruszająco szczerych.


Winona Ryder i Angelina Jolie w "Przerwanej lekcji muzyki". Śpiewają "Downtown" Petuli Clark:




I jako ostatnia, ponownie, scena ze "Skins". Pandora śpiewająca dla Effy "Don't Be Down":




Oczywiście, te kilkanaście klipów nie wyczerpało tematu. Przyznam, że mam bardzo kiepską pamięć, więc może nie pamiętam, że w niektórych filmach były podobne sceny. Jednak te moje ulubione przedstawiłam chyba wszystkie. Nie znalazły się tu kultowe taneczne sceny jak np. z "Pulp Fiction", nie ma też musicalowych popisów, bo nie o takie sytuacje mi chodzi, mam nadzieję, że to jest zrozumiałe. I teraz liczę na Was, że coś do tej listy dołożycie. A wyliczanek podobnych do tej możecie się spodziewać w przyszłości więcej (no, może z mniejszą ilością filmików).

P.S. Tytuł posta, gdyby komuś nie dawało to spokoju, to cytat z piosenki "Dance With Somebody" Mando Diao.




15.04.2011

Z notatnika kinomanki, cz. II

Po dłuższej przerwie znalazłam chwilę, by podzielić się odczuciami na temat kilku ostatnio obejrzanych filmów. Dziś pisanie umila mi KT Tunestall.


Pierwszy film o jakim chcę napisać to kultowe w pewnych kręgach "300". Pewna scena z tego filmu doczekała się tylu parodii na You Tube, że już sam ten fakt mnie zachęcił do obejrzenia. Niby dużo akcji, więc nie moja bajka, ale z drugiej strony lubię filmy o starożytnych czasach. No i "komiksowy" styl (na pewno ma swoją formalną nazwę, więc jeśli ktoś wie, to niech mnie oświeci), który zachwycił mnie już w "Sin City". I to jest jedyna rzecz, która mnie nie zawiodła. Komiksowo wystylizowane zdjęcia robią niesamowite wrażenie. Ten film to jedna wielka uczta dla oka. Owa wspomniana scena też robi wrażenie, ale jest praktycznie na samym początku filmu, więc potem nie ma już na co czekać. Film jest zdominowany przez sceny batalistyczne, kuleje warstwa psychologiczna postaci. To przede wszystkim film dla mężczyzn i im z pewnością się spodoba.
Moja ocena to 6/10


Pozostańmy w klimatach militarystycznych. "Jaja w tropikach" to słaba komedia o kręceniu filmu wojennego i jednocześnie parodia tego gatunku. Słaba, bo humor jest bardzo nierówny: jest parę naprawdę zabawnych sytuacji czy tekstów, ale w większości ich poziom jest żenująco niski. Początek jeszcze zwiastuje coś interesującego, ale kiedy kręcenie filmu przeradza się w prawdziwą walkę o przetrwanie poziom abstrakcji staje się dla mnie za wysoki. Plusem jest rola, co nie trudno zgadnąć, Roberta Downey Jr. prześmiewcza w stosunku do aktorskiej Metody Stanisławskiego, bardzo popularnej wśród dzisiejszych gwiazd kina.
Moja ocena to 5/10


Wobec tego rozczarowania zmieniamy gatunek na bardziej przewidywalny. W komedii romantycznej zawsze znajdą się jakieś pozytywy. W "Sex Story" głównym atutem jest Natalie Portman. Można by się zastanawiać, co skłoniło ją do zagrania w tak przeciętnym filmie, którego przewidywalność aż boli (może znajomość z reżyserem?). To taka gorsza, maksymalnie uproszczona (ale też chyba weselsza) wersja "Miłości i innych używek". Nie oznacza to jednak, że film się źle ogląda. Wręcz przeciwnie, to całkiem przyjemnie spędzone 100 minut. Ashton Kutcher jak się okazuje jest zdecydowanie mniej wkurzający, gdy gra chłopaka o dobrym sercu ;) Jest też w filmie kilka fajnych motywów, które wywołają uśmiech u każdej dziewczyny, jak np. pęk marchewek, który dostaje nasz główna bohaterka zamiast bukietu kwiatów. A w niej samej każda z nas odnajdzie pewnie jakieś własne lęki. Urok tego filmu bez dwóch zdań to urok Natalie i gdyby nie ona, moja ocena pewnie byłaby niższa.
A tak oceniam na 6/10

"Edward Nożycoręki" to może już nie tak lekkie klimaty, ale najpotężniejsze działo zostawiłam na koniec. Edwarda obejrzałam pierwszy raz w całości właśnie dziś, do czego może wstyd się przyznać. Kiedy byłam mała, bałam się tego filmu (oczywiście ze względu na wygląd Edwarda). Ale Edward to chłopak o złotym sercu ;) A film ma w sobie wszystko co burtonowskie. To dopiero ósmy film tego reżysera, który obejrzałam i stawiam go na równi z moim ulubionym jak do tej pory "Sweeney Toddem". Na pewno mam ochotę na następne (przede mną niedługo "Batman" ). "Edwarda..." świetnie się ogląda ze względu na baśniowy, momentami ponury klimat, bardzo dobre aktorstwo (zwłaszcza Deppa, Dianne Wiest i Kathy Baker), umiejętne budowanie napięcia i dynamiczne sceny pokazujące fryzjerską wirtuozerię Edwarda. Jednak jest to też film po prostu smutny, bo podejmuje temat alienacji i nieprzystosowania, przy czym nie zostawia miejsca na optymizm. Jedyne moje zastrzeżenie dotyczy wątku miłosnego między Edwardem a bohaterką graną przez Winonę Ryder (która aktorsko wypada zresztą blado). Ich miłość bierze się praktycznie znikąd i wybucha nagle, co jest trochę kiczowate i trąci tanim melodramatem. Ale mimo wszystko...
...moja ocena to 8/10


Na koniec film, na którym się zawiodłam najbardziej. Prawdopodobnie nie potrafię go docenić, bo zachwytów nad nim nie brak. Mowa o "Moim własnym Idaho" Gusa van Santa. Obejrzałam go ze względu na legendę Rivera Phoenixa. I muszę przyznać, że faktycznie wypadł tu dobrze, ale nie aż tak zachwycająco jak sobie wyobrażałam. Film jest dosyć dołujący i ciężki w odbiorze. Co prawda z filmu płynie pewna mądrość życiowa, pewne sceny poruszają, a scena przy ognisku nawet wzrusza, ale jakoś nie potrafiłam się wczuć w jego klimat, kompletnie mnie nie wciągnął. Nie przemówiła do mnie też stylizacja języka na teatralną dramę. Przestrzegam, ale nie zniechęcam. Miejcie jednak na uwadze, że to bardzo wymagający film, zdecydowanie nie dla wszystkich.
Moja ocena to 5/10

6.04.2011

Okruchy dnia (Kazuo Ishiguro, 1989)

Na pewno nie to powinnam teraz robić. Pisać tak, ale nie recenzję książki tylko coś znacznie poważniejszego (i nudniejszego zarazem). Pogoda za oknem chyba jednak temu nie sprzyja, bo jestem jakaś ospała. Odkładam pisanie pracy na następny dzień już trzeci dzień z rzędu...Weno wróć! Wiosno wróć! Kto ukradł słońce?! Zapuściłam sobie przynajmniej żywszą muzykę (Marina And The Diamonds - polecam), co by nie zasnąć w trakcie tego pisania. A napiszę słów kilka o książce, którą niedawno skończyłam czytać (wystarczyło pięć godzin jazdy pociągiem).

Kazuo Ishiguro to brytyjski pisarz japońskiego pochodzenia. Urodził się w Nagasaki, ale od piątego roku życia mieszka w Anglii. Te dwa oblicza jego natury widać w jego twórczości. Wcześniej czytałam "Nie opuszczaj mnie", które wywarło na mnie spore wrażenie. Po lekturze jego drugiej książki mogę już chyba wysunąć twierdzenie, że jego język jest bardzo brytyjski - elegancki, kunsztowny, trochę formalny, chłodny, a z kolei treść jego książek jest przesiąknięta charakterystycznym dla japońskich pisarzy smutkiem, melancholią, zadumą. Mi bardzo takie połączenie odpowiada.

Po kilku stronach "Okruchów dnia" wydawało mi się, że książka mnie rozczaruje, po kilkunastu byłam już tego niemal pewna. Bo co może być ciekawego w opowieści o podstarzałym kamerdynerze, który pierwszy raz od dziesiątek lat jedzie na urlop i podczas tej podróży wspomina stare czasy? Zwłaszcza, że nie wiadomo na początku jak traktować jego przemyślenia. Nie wiadomo do czego to wszystko ma prowadzić. Potem jednak jest już znacznie lepiej, książka niepostrzeżenie wciąga. Powody tego są co najmniej dwa: wspomniany piękny język oraz forma narracji. Narratorem jest sam kamerdyner, pan Stevens, a co ważniejsze zwraca się wprost do czytelników, nazywając ich "Państwem". Zdecydowanie wpływa to na odbiór, czytelnik jest bardziej uważny i skupiony, tak mi się wydaje, bo wywody Stevensa przypominają zwierzenia kogoś bardziej dystyngowanego od nas, przewyższającego nas klasą i manierami. Z każdą kolejną stroną robi się też coraz ciekawiej, bo Stevens wprowadza nas w fascynujący świat  brytyjskiej arystokracji, w tajniki swego zawodu i za kulisy wielkiej polityki. Jest w tym wszystkim także miejsce na odrobinkę humoru. Wydaje się, że niby książka jest o niczym. Kamerdyner wspomina pracę w Darlington Hall, posiadłości nieżyjącego już brytyjskiego lorda. Teraz posiadłość zamieszkał Amerykanin, a Stevens ma problemy ze służbą, która odeszła wraz ze śmiercią poprzedniego pana. Pragnie więc namówić do powrotu dawną gospodynię domu, pannę Kenton, z którą bardzo dobrze mu się współpracowało, dopóki ta nie odeszła z pracy po ślubie. To właśnie podczas podróży do Kornwalii, na spotkanie z nią przypominają mu się te tytułowe "okruchy" niektórych dni spędzonych w Darlington Hall. Wyłania się z nich portret człowieka całkowicie oddanego pracy. Stevens w pewien sposób budzi sympatię, jest profesjonalistą w swoim fachu, ale wstrząsające jest to, że zachowuje się jak robot i nigdy nie wychodzi ze swojej roli wielkiego kamerdynera. Uderzający jest jego sposób pojmowania godności. Uważa, że swoją służbą uczestniczy w czymś wielkim, jest poddańczo uległy swemu panu, którego uważa za wybitny umysł. Ale co więcej  - Stevens nie pozwala sobie na życie prywatne ani na okazywanie jakichkolwiek emocji, czego ilustrację otrzymujemy w postaci opowieści o śmierci ojca. Ponadto "Okruchy dnia" można odczytywać też jako opowieść o miłości, bardzo subtelną, a przez to niezwykle wzruszającą. Stevens nie pozwolił sobie na miłość, oczywiście również w imię pracy.

Ishiguro, jak mniemam, tą książką chciał zwrócić naszą uwagę na kwestię przemijania naszego życia i wagi  wszelkich wyborów jakich w nim dokonujemy, a które mają fundamentalne znaczenie dla naszej przyszłości. Słowem, zdaje się mówić, że należy życie przeżyć tak, by niczego nie żałować. Stevens czegoś niewątpliwie żałuje (choć wyczytamy to jedynie między jego słowami), ale czasu nie da się cofnąć, o czym gorzko przekonuje się podczas rozmowy z panną Kenton. O ile swoją  podróż rozpoczynał w entuzjastycznym nastroju, o tyle kończy ją rozczarowaniem. Na ostatnich kartach książki w końcu wychodzi z niego człowiek, wątpiący w sens całego swego dotychczasowego życia, bo okazuje się, że za późno już na zmiany. Autor zostawia nas z gorzką refleksją, dającą nam jednakże poczucie sensu lektury. Przeczytanie "Okruchów dnia" na pewno nie będzie czasem zmarnowanym. Polecam więc, a sama poluję już na nominowaną do Oscara ekranizację z Anthonym Hopkinsem w roli głównej.

1.04.2011

Poznasz przystojnego bruneta (reż. W. Allen, 2010)


Spotkałam się w końcu z przystojnym brunetem. Nie zakochałam się w nim, ale wieczór spędziliśmy całkiem miło (przynajmniej ja;)). W ostatnich dniach spotkałam się raczej z mało pochlebnymi opiniami pod jego adresem, do spotkania podeszłam więc z dystansem i zaciekawieniem. I co się okazało? Że w każdym człowieku da się znaleźć pozytywy i ja je w brunecie też dostrzegłam :D 

Może to wynika z tego, że jestem absolutną fanką wszystkiego czego chwyci się Woody Allen. Tak jak przewidywałam, mimo niedociągnięć, film oglądało mi się całkiem sympatycznie. Rzeczywiście, jest to jeden z najsłabszych jego filmów, które widziałam, ale są tu momenty tak allenowskie, że wystarczają za inne atrakcje.

Można powiedzieć, że Allen ciągle kręci ten sam film. Z jednej strony spotkamy się z głosami, że w "Poznasz przystojnego bruneta" ogrywa te same tematy co w wielu poprzednich filmach. Film faktycznie nie zaskakuje, brakuje mu świeżości. Ze względu na wątek starszego mężczyzny z młodą dziewczyną trudno oprzeć się porównaniom chociażby z "Whatever Works", które oglądaliśmy w kinach ponad rok temu, ale przecież to nie pierwszy raz u Allena gdy mamy do czynienia z taką sytuacją. Wszyscy (mam na myśli fanów Allena) lubimy te schematy, które powtarza w swoich filmach, dlatego je oglądamy, prawda? Z drugiej strony chcielibyśmy czegoś nowego. Czegoś co dostaliśmy we "Wszystko gra" albo w "Vicky Cristina Barcelona." Dramatu, bez miejsca na uśmiech, albo namiętności w Barcelonie. Ale przecież nie zawsze, gdy Allen stara się zaskoczyć, kradnie nasze serca. I potem narzekamy: gdzie się podział stary, dobry Allen? A więc: powtarza się – niedobrze, robi coś nowego – niedobrze. Wiadomo, że nigdy nie uda się nakręcić drugiej "Annie Hall" czy "Manhattanu." To znaczy – ja to wiem, ale niektórzy chyba nie potrafią (nie chcą?) tego zrozumieć. Ja idąc na nowy film Allena oczekuję przeintelektualizowanych bohaterów w nietypowych związkach, dobrych dialogów, błyskotliwych refleksji o życiu, dawki humoru (cóż, akurat w przypadku „…bruneta” przyznaję – to zawiodło) i różnych charakterystycznych dla Allena rozwiązań w stylu mówienia bohaterów wprost do kamery (czyli de facto do widza), co wyróżnia te filmy na tle innych. Zresztą sam Allen podkreśla, że bardzo ważne dla niego jest to, żeby człowiek wchodzący do kina w środku seansu był w stanie poznać, że to właśnie jego film. I to niewątpliwie osiąga za każdym razem. 


 W "Poznasz przystojnego bruneta" jest wszystko to, do czego Allen nas przyzwyczaił. Z tymże film jest po prostu trochę nudny. Brakuje jakiejś intrygi, osi, wokół której można by osnuć całą historię. To raczej zbiór wycinków z życia kilka osób, luźno ze sobą powiązanych. Ciekawy (choć też nie odkrywczy) jest wątek z kradzionym pomysłem na książkę i może wokół niego należało zbudować fabułę, a nie dodać go na sam koniec ?

Nie można Allenowi odmówić jednak błyskotliwej analizy społecznej. To film o starzeniu się, a raczej o tym, jak ciężko się z nim pogodzić i o wierze w iluzje, jakimi karmią nas wróżki czy inni guru, a konkretnie o tym, że czasami „iluzja bywa lepsza niż lekarstwa”. Każdy film Allena jest o czymś i mówienie, że ten jest o niczym to chyba czysta przekora. 


 Jak wspomniałam, najbardziej  brakuje tu dowcipu. Niby historia jest opowiedziana lekko, ale tekstów czy sytuacji, na których naprawdę chciałoby się nam roześmiać jest jak na lekarstwo. Czy to wina samego Allena, tego, że sam też już nie jest młodzieniaszkiem i pewne sprawy bierze już bardziej na serio? Być może. Bo aktorów dobrał sobie takich, którzy z pewnością potrafiliby nas rozśmieszyć (dostrzegam komediowy potencjał w Naomi Watts – powinna spróbować).

Pozostaje jeszcze kwestia zakończenia, a właściwie jego brak. Wszystko zostaje w sferze niedomówień, a przecież jest kilka pytań, na które chcielibyśmy poznać odpowiedzi. Ale chyba nikt nie wierzy, że Allen nie miał dobrego pomysłu na rozwiązanie wszystkich wątków. Ja myślę, że chodziło o pokazanie, że :„Życie jest opowieścią idioty, pełną wrzasku i krzyku, lecz nic nie znaczącą”. Takie słowa, zaczerpnięte z Makbeta, słyszymy na początku filmu. W ich myśl, to w jaki sposób potoczyły się dalsze losy bohaterów nie ma zatem większego znaczenia. 

Moja ocena to 6+/10