26.02.2016

Z notatnika kinomanki, cz. XXXI

Hej! Dzisiaj garść refleksji na temat ostatnio obejrzanych filmów. W większość to filmy nominowane w tym roku do Oscarów. 






Dzikie historie mnie nie uwiodły. Nie poruszyły, nie wywarły wielkiego wrażenia. A szkoda. Z jednej strony rzeczywiście jest to film oryginalny – sześć historii o ludziach, którzy postanowili powiedzieć: dość i się wkurzyć, i tę złość wyładować na innych. No ale jednak Tarantino to to nie jest. U Tarantino od początku do końca wiemy, że to co widzimy nie jest na serio. Jest pewna umowność. Leje się krew, ale ona nas nie wzrusza. Natomiast w Dzikich historiach wszystko jest jednak bardziej na poważnie. Może oprócz pierwszej części, która jest dość absurdalna (ale udana). Ten niejednoznaczny ton Dzikich historii razi i sprawia, że tak naprawdę widz nie wie co ma myśleć. Poza tym, poszczególne części, poza tym, że znacznie się od siebie różnią długością, są też nierówne jakościowo. Niektóre już mi wyleciały z głowy, inne, jak końcowy segment z akcją na weselu na pewno zapamiętam na długo. A zatem, jeśli szukacie czegoś świeżego, warto obejrzeć, ale bez nastawiania się na jakieś szczególne doznania.




Film, o którym głośno było od momentu, kiedy na jaw wyszło, że Eddie Redmayne będzie w nim grał transwestytę (bo chyba tak można określić jego postać). Już wtedy oczywiście zaczęto mówić o Oscarze. Po premierze szum wokół filmu jednak ucichł, a sam obraz nie zdobył dotąd żadnych liczących się nagród (prócz tych dla Alicii Vikander). I to mnie bardzo dziwi, bo Dziewczyna z portretu spośród kilku obejrzanych przeze mnie filmów „okołooscarowych” podobała mi się najbardziej. Nie rozumiem zatem zarzutów, że film jest pusty, że brak w nim emocji, że nie trzyma w napięciu, a jedyne dzięki czemu zapisze się w historii kina to sama tematyka, wciąż rzadka w Hollywood. Ja się zupełnie nie nudziłam, ta historia mnie pochłonęła i oglądałam ją z dużym zaciekawieniem i przyjemnością do samego końca. Rzeczywiście, twórcy uderzają raczej w melodramatyczne tony, ale nie rozumiem jakie mogły być inne oczekiwania wobec tego filmu. To historia małżeństwa dwójki malarzy, z których mąż – Einar z czasem zaczyna przebierać się w kobietę, by ostatecznie zdecydować się na zmianę płci. To tak w skrócie. Być może należałoby zastanowić się nad tym, kto jest tak naprawdę głównym bohaterem tego filmu, bo zdaje mi się, że wcale nie Einar. Dla mnie to przede wszystkim film o jego małżonce Gerdzie, o jej postawie w obliczu sytuacji, gdy jej mąż staje się kimś zupełnie innym, film o jej oddaniu i miłości. Jeśli ten film to czyjś portret to przede wszystkim jej, a jest wiarygodny dzięki wspaniałej Alici Vikander, od której wprost nie można oderwać oczu (jaka szkoda, że prawdopodobnie nie dostanie Oscara). Piękny wizualnie i poruszający emocjonalnie, taki jest film Toma Hoopera. Warto wspomnieć o dobrych rolach drugoplanowych (Matthias Schoenaerts, Ben Whishaw, Sebastian Koch i…Amber Heard), a co do Redmayne’a – momentami jest trochę zbyt teatralny, zbyt ckliwy, trochę za dużo w nim zostało ze Stephena Hawkinga, ale czy oprócz Cilliana Murphy przychodzi Wam do głowy ktoś inny kto tak dobrze sprawdziłby się w tej roli?

Spotlight 6/10



Nie miałam wielkich nadziei względem tego filmu, dlatego też długo się zastanawiałam czy w ogóle oglądać. Ciekawość zwyciężyła. Czy to jest dobry film? Na pewno tak. Porządnie, solidnie zrobiony, jeśli o to chodzi. Czy to jest film na miarę Oscara? Dla mnie nie, ale jeśli wyznacznikiem Oscarów i innych nagród jest ważka tematyka – na pewno tak. Czy to jest film ciekawy, zajmujący? Dla mnie nie. Dziennikarskie śledztwo jest wciągające tylko do pewnego momentu. Film niestety nie trzyma za bardzo w napięciu, nie ma jakichś wyraźnych punktów zwrotnych, jest bardzo monotonny, jak ktoś zauważył na filmwebie – bohaterowie mogliby równie dobrze pisać książkę kucharską i podobnie by to wyglądało. Akcja praktycznie zerowa, dialogi średnie, emocji jak na lekarstwo. I w tym wszystkim tym bardziej dziwi czy może wręcz śmieszy nominacja do Oscara dla Rachel McAdams, która nie pokazała w tym filmie nic. Nie zagrała źle, ale absolutnie nie pokazała nic wybitnego. Nie dla tego, że nie potrafi – po prostu nie miała nic do zagrania. Jej postać jest nudna, nie wyróżnia się niczym, jest po prostu ambitną, dobrą reporterką, ale nie poznajemy jej emocji, nie wchodzimy do życia prywatnego. Trochę więcej do zagrania miał Mark Ruffalo, a może po prostu nadał swojemu bohaterowi bardziej charakterystycznych cech, w każdym razie jego postać była jakaś. Reszta – do zapomnienia. Wychodzi więc na to, że Spotlight zbiera dobre recenzje tylko za swoją tematykę, która niestety przesłania wielu osobom inne elementy filmu.  Film zdecydowanie na jeden raz.

Brooklyn 6+/10



 Kolejny oscarowy film, który rozczarowuje. To film „ładny”, jak ja to mówię, czyli chwytający za serce, taki, który wciąga i który dobrze się ogląda. Ale obiektywnie patrząc nie wnosi on nic nowego do kina ani nie budzi w widzu zachwytu z serii „łał, dawno tak dobrego filmu nie widziałam!”. To raczej film dla „odmóżdżenia” niż dla intelektualnej uczty. Brak mu oryginalności i świeżości, a za dużo w nim taniego sentymentalizmu. To typowy wyciskacz łez, i to jest ok., ale już oceniając go kontekście wielkich nagród trzeba powiedzieć, że pozytywny odbiór Brooklynu jest zaskakujący. Historia jest prosta, schematyczna i nie została opowiedziana w szczególnie nowatorski sposób. Mam wrażenie, że to film, o którym za rok nikt nie będzie pamiętał. No ale tu po raz kolejny kłania się nam ważki temat – czyli irlandzcy emigranci w USA – który zapewne zapunktował u członków Akademii. Choć zdecydowanie bardziej jest to film o miłości niż o emigracji. 

Ale żeby nie było, że tylko krytykuję. Nie można odmówić Saorise Ronan uroku, wiarygodności i talentu – rola Ellis to zdecydowanie jedna z jej najlepszych ról i mam nadzieję, że teraz posypią się kolejne ciekawe propozycje dla tej młodej aktorki. A  Brooklyn to przede wszystkim ciepły film, trochę „bajkowy”, ale ładny wizualnie, klimatyczny ze względu na świetne oddanie ducha lat 50. Warto obejrzeć, zwłaszcza jeśli lubi się stylistykę retro. Przyznam, że ja liczyłam na coś w stylu An education czyli Była sobie dziewczyna (tu i tu scenariusz pisał Nick Hornby). Trochę się zawiodłam, co nie zmienia faktu, że nie żałuje, że ten film obejrzałam.




Jeden z hitów zeszłorocznego festiwalu w Sundance, film, którego mocno wyglądałam. I co? I znowu lekkie rozczarowanie. Główna bohaterka filmu, nastoletnia Minnie, potrafi nieźle zirytować swoim lekkomyślnym, typowo młodzieńczym zachowaniem, którym kierują tylko i wyłącznie hormony. O tym zresztą jest ten film – o okresie dojrzewania, który to jest okresem pierwszych fascynacji i eksperymentów seksualnych. Rozerotyzowanie bohaterki może jednak drażnić, a ono jest głównym motorem napędowym jej działań. Z drugiej strony daleko jej do nimfomanki. Sama historia jest w zasadzie banalna i śmiało można powiedzieć, że w filmie dzieje się naprawdę niewiele. Widać brak jakiegoś głębszego pomysłu na scenariusz. Nie jest jednak nudno, co w dużej mierze jest zasługą ciekawej oprawy wizualnej utrzymanej w estetyce komiksowej, no i grającej Minnie uroczej Bel Powley, która sprawia, że mimo wszystko tę dziewczynę – z którą w prawdziwym życiu na pewno bym się nie zaprzyjaźniła – nawet polubiłam. Dla wielu Wyznania nastolatki (taki jest polski tytuł) to przede wszystkim film, w którym boski Alexander Skarsgard ma wąsy. Przyznam, że jego rola nie powaliła mnie na kolana, ale to raczej dlatego, że wiele do zagrania nie ma. Dużo ciekawiej wypada Kristen Wiig, którą chyba nieco niesłusznie do tej pory uważałam za irytującą aktorkę typowo komediową. Summa summarum, można obejrzeć, ale uczulam co bardziej delikatnych, że może Wam ten film nie podejść.

Marsjanin 7/10



Marsjanin to bardzo ciekawy przypadek – dowcipne, optymistyczne science fiction. I kto by pomyślał, że może je nakręcić Ridley Scott! Pomijając „bajkowość” całej historii Marka Watneya, to naprawdę przyjemne kino, które dobrze się ogląda. Przyjęta przez twórców konwencja odświeżyła dość skostniały gatunek. Zaskakująco dobrze wypadł też w roli głównej Matt Damon, aktor, którego raczej nie ceniłam. Do roli Watneya wydaje się być jednak stworzony. Marsjanin jest jednak filmem trochę nierównym – ma mniej i bardziej ciekawe momenty, końcówka jest niestety nudna i dość przewidywalna. Twórcy nie skupiają się też na psychologii postaci, które są tu jednowymiarowe, konsekwencją czego tak dobrzy aktorzy jak Jessica Chastain czy Sean Bean nie mają wiele do zagrania i wręcz się marnują. Całościowo to jednak dobra rzecz i na pewno film, o którym za kilka czy kilkanaście lat będzie się pamiętać.

Carol 7/10



Hmmm, śmiało można powiedzieć, że ten wpis to lista moich rozczarowań. Film Carol, który wedle recenzji i zapowiedzi miał być romansem wszechczasów, najpiękniejszym filmem o miłości i Bóg wie czym jeszcze okazał się być jedynie poprawny. A przyznaję, że liczyłam na film, który zrobi na mnie kolosalne wrażenie, nie da o sobie zapomnieć i do którego będę chciała jak najszybciej wrócić. Niestety, trochę za mało jest w tym filmie emocji, a wątek miłosny dwóch głównych bohaterek tak naprawdę pokazany jest dosyć powierzchownie, nie angażując zbytnio widza. To nie to, co w Tajemnicy Brokeback Mountain, kiedy cierpimy wraz z nie mogącymi być razem kochankami. Reżyser Carol trzyma tymczasem widzów na dystans. Konstrukcja postaci sprawia, że trudno się do nich emocjonalnie zbliżyć. Bohaterka Cate Blanchett jest chłodna, posągowa. Z kolei Therese, grana przez Rooney Marę, jest dość  nieśmiała, wycofana, to taka typowa szara myszka, która przechodzi przemianę, pod wpływem dojrzałej kobiety, w której się zakochuje, ale tak właściwie nie do końca wiemy co się dzieje w jej psychice. Nie potrafiłam kibicować związkowi tych dwóch bohaterek i być może to sprawiło, że Carol nie wywarła na mnie aż tak wielkiego wrażenia, na jakie liczyłam. Plusem na pewno jest zakończenie, spinające film klamrą i pozostawiające niedosyt, choć wymowne. O stronie wizualnej chyba nie muszę pisać – świetne kostiumy, scenografia, zdjęcia. Gdybym miała oceniać, film lepszy od Brooklynu i to on powinien się znaleźć w gronie nominowanych do Oscara za najlepszy film. Choć statuetki bym mu nie dała.


Zjawa 8/10



A czy Oscar należy się Zjawie? Z odpowiedzią na to pytanie mam problem. Być może w gronie nominowanych to rzeczywiście najlepszy film. Ja nad takie widowiskowe produkcje przedkładam kino kameralne, ale z obejrzanych do tej pory kameralnych oscarowych filmów żaden mnie jednak nie ujął (nie widziałam jeszcze zachwalanego Pokoju). Przyznanie Oscara Zjawie na pewno będzie dobrą decyzją, bo to bardzo dobry, świetnie zrobiony film. Niemniej – czysta rozrywka, a ja bardzo chciałabym widzieć z Oscarami twórców filmów bardziej ambitnych i wymagających. Takich jakie kiedyś kręcił Inarritu (o wiele bardziej od jego nowych propozycji wolę genialne 21 gramów i Babel). O Zjawie wszystko już zostało powiedziane i ja się z tłumu przychylnych recenzentów nie wyłamię. Ten film nie ma złych stron, wszystko w nim zagrało tak jak powinno. Jedyne co budzi moją wątpliwość to wiarygodność przedstawionej historii (mam na myśli zwłaszcza scenę z niedźwiedziem), ale w gąszczu zalet schodzi ona na drugi plan. A zalet jest całe mnóstwo. Przede wszystkim ta historia angażuje widza. Sprzyja na pewno temu temat – motyw zemsty i walki o przetrwanie. Każdy chce żeby głównemu bohaterowi się udało. Ogromnym plusem jest to, że dzięki nieco metafizycznym retrospekcjom możemy poznać bohatera granego przez Leonardo DiCaprio, jego przeszłość, która go ukształtowała. Ten film to zatem nie tylko świetne zdjęcia zjawiskowych plenerów i mocne, zapadające w pamięć sceny. Jest tu też miejsce na uczucia i refleksję. Samotna wędrówka Hugo Glassa, w której widz ma wrażenie, że uczestniczy, jest podszyta niebywałym smutkiem, smutkiem ojca chcącego pomścić syna. Leonardo DiCaprio w roli Glassa jest przekonywujący, ale nie bardziej niż w każdej innej roli. Nie pokazał niczego wielkiego, ma na koncie wiele lepszych ról. Ale rola w Zjawie była najbardziej wymagającą w jego życiu, to widać i za to właśnie dostanie Oscara (musi dostać, inaczej przegram zakład ;)). Za kąpiel w zimnym jeziorze, za czołganie się po ziemi i cierpliwe znoszenie 5-godzinnej charakteryzacji. Oscar za Zjawę to będzie dla DiCaprio jednak bardziej Oscar honorowy, za wszystkie te razy, kiedy go nie dostał. Inne pytanie brzmi czy Leo był najlepszy spośród swoich współnominowanych? Ale nie widziałam ról Michaela Fassbendera i Bryana Cranstona więc się nie wypowiem. Wracając do Zjawy, film kradnie DiCaprio jego przyjaciel, choć nie na ekranie, Tom Hardy. Przyznam, nie doceniałam Brytyjczyka. Każda scena w Zjawie z jego udziałem to perełka. Swoją postać zbudował kompletnie, od a do z, poprzez akcent czy mimikę, stał się swoim bohaterem i zrobił to w taki sposób, że widz od początku życzy mu śmierci.  Mam nadzieję, że on także zgarnie w tym roku najbardziej pożądaną przez aktorów statuetkę.
Podsumowując, Zjawa to uczta dla oka i dobra rozrywka na wysokim poziomie. Tylko tyle albo aż tyle.


Sicario 7/10



Im więcej czasu mija od mojego seansu Sicario, tym lepiej go oceniam. W trakcie oglądania czułam rozczarowanie – Denis Villeneuve w Labiryncie i Wrogu pokazał jak oryginalnym, pomysłowym jest reżyserem i jak dobrze wychodzą mu thrillery. Tymczasem Sicario thrillerem nie jest, w dodatku to film o kartelach narkotykowych, więc tematyka specyficzna i nie dla każdego interesująca. Na przykład dla mnie. Z jednej strony nie ma dla mnie w tym filmie żadnego „łał”, z drugiej – doceniam go jako porządne kino, które ogląda się bezboleśnie. Nie ma w tym filmie nic co zachwyca, nic co byłoby szczególnie wyróżniające się – oprócz fenomenalnej muzyki Johana Johanssona, która znakomicie buduje klimat (nominacja do Oscara!). Scenariusz nie jest wybitny, film momentami nudzi, ale mimo tego jest nieprzewidywalny do samego końca. Nie trzyma mocno w napięciu, ale na pewno utrzymuje w stanie zaciekawienia. Duża w tym zasługa aktorów. Emily Bunt początkowo może się wydawać mdła w swojej roli (zresztą Sicario w ogóle nie ma wyrazistych postaci), ale z perspektywy czasu trzeba powiedzieć, że taka właśnie miała być – milcząca, oniemiała, przerażona i zagubiona w sytuacji, w której się znalazła. Josh Brolin i Benicio del Toro do swoich ról też jak znalazł. Castingowy strzał w dziesiątkę. Plus Sicario ma sporo mocnych scen, które wgniatają w fotel. W sumie to dosyć mroczny i ponury obraz, wcale nie taki lekki. Coś w sobie ma.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...