24.05.2015

Z notatnika kinomanki, cz. XXXI

Witamy u Rileyów (reż. J. Scott, 2010)
























Witamy u Rileyów to być może pierwszy film z dojrzałą rolą Kirsten Stewart. W roli nastoletniej striptizerki wypadła niezwykle przekonująco, będąc godną partnerką dla Jamesa Gandolfini i Melissy Leo, która również w tym filmie popisała się talentem. Sama historia, choć wydawać by się mogła banalna, została opowiedziana w ciekawy sposób. To historia małżeństwa, Lois i Douga, którzy stracili 15-letnią córkę w wypadku, za który winą obarcza się Lois. W ich małżeństwie nie dzieje się najlepiej. Doug w czasie podróży służbowej poznaje Mallory, która jest striptizerką. Nie ulega jednak jej wdziękom, gdy ta go uwodzi, chce natomiast pomóc młodziutkiej dziewczynie wyjść na prostą. Postanawia przedłużyć pobyt w delegacji, by wyremontować jej dom. Po pewnym czasie do Luizjany przybywa jego żona. Witamy u Rileyów to dobry dramat, ze świetnymi kreacjami aktorskimi, który ogląda się z zainteresowaniem, bo ta historia po prostu porusza. Mamy tu trójkę bohaterów, trójkę aktorów i to na nich się całkowicie skupiamy. To więc historia kameralna, dobra dla osób, które cenią sobie takie klimaty. Nic wyjątkowego, o czym nie będziecie w stanie zapomnieć, ale naprawdę dobry, przyzwoity film.

7/10

Laggies (reż. L. Shelton, 2014)

























Wiązałam z tym filmem spore nadzieje, bo tematyka wchodzenia w dorosłość jest mi bliska. Jednak Laggies w tym temacie okazuje się być filmem bardzo mało odkrywczym. Mamy oto dziewczynę, która boi się dorosnąć. Ma dwadzieścia kilka lat, powinna już mieć stabilna pracę i wyjść za mąż, z resztą jej chłopak się jej oświadcza, ale ona w popłochu ucieka od niego. Poznaje pewną nastolatkę, z którą się zaprzyjaźnia i nawet zamieszkuje u niej na pewien czas. Nastolatkę tę wychowuje samotnie ojciec, który początkowo nie będzie akceptować jej nowej koleżanki. Reszta jest dosyć przewidywalna. Niestety, postać głównej bohaterki, Megan, jest dosyć irytująca w swojej zdziecinniałości i nawet wdzięk Keiry Knightley tu nie pomaga. Postaci filmu są papierowe, rozwiązania fabularne mało wiarygodne, a sama historia stereotypowa. Film po prostu nudny, można mówić o zmarnowanym potencjale. Szkoda.

5/10

Biały ptak w zamieci (reż. G. Araki, 2014)
























Mało dobrych filmów na tej liście, choć to głównie filmy trochę mało znane, a więc teoretycznie ambitniejsze. Biały ptak w zamieci na pewno może się pochwalić dobrym aktorstwem (w tym odważną rolą Shailene Woodley) i ciekawą, zaskakującą końcówką, ale dobrym filmem nie jest. Reżyser niby sili się na oryginalną historię, trochę chce szokować, , ale nie da się ukryć, że film nie wciąga i nie budzi zaciekawienia. Plus za dobrze odwzorowaną estetykę lat 80-tych.

5/10

Zeszłej nocy (reż. M. Tadjedin, 2010)

























Jestem na etapie, kiedy tematyka monotonii w związku zaczyna mi być bliska, z nadzieją więc zabrałam się za Zeszłej nocy. Twórcy mieli bardzo ciekawy pomysł. Otóż jest sobie młode małżeństwo, kilka lat po ślubie. Mąż wyjeżdża w podróż służbową, żona natomiast zostaje w domu. Historia zaczyna toczyć się dwutorowo. Na przemian oglądamy Joannę, która spotkała się z dawno nie widzianym byłym chłopakiem i Michaela, którego na wyjeździe uwodzi koleżanka z pracy. Czy małżonkowie ulegną i zdradzą siebie nawzajem? Oto jest pytanie, które widz zadaje sobie niemal przez cały seans. Teoretycznie buduje to napięcie, zaciekawienie, ale niestety w praktyce wyszło trochę mniej wciągająco niż być powinno. Zeszłej nocy to film oparty o dialogi, a te niestety tutaj kuleją. Nie wystarczy postawić siebie na miejscu Michaela czy Joanny żeby czerpać przyjemność podczas seansu. Tak jak oni są znużeni monotonią swojego związku, tak my po pewnym czasie stajemy się znużeni monotonią fabuły. Ale pewne znużenie może nam wynagrodzić znakomite zakończenie, które sprawia, że mimo wszystko film zostawia po sobie dobre wrażenie.

7/10

Love, Rosie (reż. Ch. Ditter, 2014)

























Wiele hałasu o nic. Film obejrzałam stosunkowo dawno, więc wrażenia się już trochę zatarły, ale…Czytałam recenzje, z których wynikało, że to film naprawdę wart uwagi w natłoku różnych innych komedii romantycznych. Niestety, dla mnie nie wybija się ponad przeciętność ani trochę. Śmieszny nie jest, główna bohaterka irytuje, a fakt, że nie widać w filmie w ogóle upływu czasu, zwłaszcza na twarzy głównej bohaterki, jest po prostu kpiną z widza. Całość przewidywalna, ale w końcu to cecha gatunku.

5/10

Nagle, ostatniego lata (J.L. Mankiewicz, 1959)




















Na koniec będzie naprawdę ambitnie. Choć od razu uprzedzam, że film Mankiewicza mnie nie zachwycił. Lubię psychodramy, lubię teatr w kinie, a tu mamy z czymś takim do czynienia, jednak za dużo w tym filmie melodramatyzmu i patosu, choć wiem, że to był czynnik mocno obecny w kręconych w latach 50-tych dramatach. Nie oszukujmy się – dialogi w tym filmie po części są słabe. Z drugiej strony – Katharine Hepburn i Elizabeth Taylor stworzyły znakomite kreacje i hipnotyzują swoją niebywałą grą, choć ich postaci są nieco przejaskrawione. Co mnie nie do końca przekonało, to sama końcówka, kiedy swego rodzaju zagadka, z którą mamy do czynienia przez cały film, zostaje rozwiązana. Dodatkowo kiczowata scenografia w tym momencie trochę razi. Film daje natomiast pole do refleksji, nie zostawia obojętnym i to jego największa wartość.

7/10


10.05.2015

Fortitude (Sky Atlantic, 2015 - )


Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Fortitude to serial inny niż wszystkie. Niby kryminał, brytyjski, dziejący się na dalekiej Północy, więc wydawałoby się – nic nowego pod słońcem. Sama bym pewnie po niego nie sięgnęła, gdyby nie wszechobecne pozytywne recenzje. Nagle okazało się, że dużo osób go ogląda i chwali (teraz myślę, że może była to po prostu część machiny promocyjnej). Na świeżo (Edit: pisałam te słowa jakieś 2 tygodnie temu ;)) po obejrzeniu finału, podzielę się z wami moimi refleksjami na jego temat. Uczucia mam mieszane, bo i serial jest bardzo nierówny. Nie ma szans, by znalazł się w czołówce moich ulubionych seriali, ale na pewno jest jednym z tych, które się pamięta.



Bo Fortitude się wyróżnia. Po pierwsze miejscem akcji – Fortitude to fikcyjne miasteczko na skraju koła podbiegunowego, w którym mieszka zaledwie 800 osób. Do tej pory uchodziło za jedno z najbezpieczniejszych miejsce na ziemi – nigdy nie popełniono tu żadnego przestępstwa. Po drugie – klimatem. Jest tu mroźnie i śnieżnie, ta zimowa sceneria może przywodzić nieco na myśl Fargo. Po trzecie – intryga kryminalna. Dość zagmatwana, długo nie prowadząca do żadnych sprawców. Napisana na zasadzie: pojawiają się nowe pytania, nie pojawia się zbyt wiele odpowiedzi. W dodatku, nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale momentami serial ociera się o horror i sci-fi, przy czym nie jestem pewna, czy to dobrze. Ale na pewno to właśnie jego największy wyróżnik.



Jeśli zabierzecie się za oglądanie Fortitude, musicie się nastawić na taki schemat: początek nudny i chaotyczny, z dużą ilością postaci i wątków, które nie wiadomo do czego zmierzają, następnie środek dobry i wciągający, kiedy zaczyna się czuć sympatię do wybranych bohaterów i rozgryzać o co w tym wszystkim chodzi, a na koniec rozczarowanie rozwiązaniem zagadki i kilkoma konkretnymi scenami. Summa summarum, mnie Fortitude raczej nie powaliło na kolana, ale nie mogę też powiedzieć, że jest to zły serial. Bardzo ciekawie poprowadzone zostały postaci, choć jest ich na tyle dużo, że nikogo nie poznajemy w pełni, co wydaje mi się być największym niedociągnięciem. Brakuje mi jednego – dwóch głównych bohaterów, którym się kibicuje. Tutaj mamy nadmiar bohaterów równorzędnych, a ci, którzy w jakiś sposób wybijają się na pierwszy plan, nie budzą jakiejś ogromnej sympatii. Nie są charyzmatyczni, to przede wszystkim. Z drugiej strony, Fortitude to pewna odmiana po oglądaniu takich seriali kryminalnych jak The Killing, Broadchurch czy The Fall, bo mamy tu zupełnie inny schemat i oglądamy zupełnie inne środowisko. Coś świeżego, pewien eksperyment, choć nie do końca udany. Jest sporo scen zbędnych, za to brakuje trochę emocji między bohaterami. Wątek medyczno – biologiczny, tak go nazwijmy, również nie porywa. Atutem serialu są natomiast aktorzy. Najmocniejszy z całej obsady jest Stanley Tucci, klasą jest Michael Gambon, z dobrej strony pokazał się nieznany mi wcześniej Richard Dormer, a wśród kobiet bryluje znana z Forbrydelsen Sofie Grabol, kreująca postać nieodgadnionej jak dla mnie pani gubernator, najbardziej tajemniczej z całego serialu.



Niestety tło dla historii kryminalnej jest dosyć ubogie. Poznajemy bardzo wielu bohaterów, ale żadnego z nich zbyt dokładnie. Trudno więc poczuć z bohaterami jakąś więź, nie mówiąc już o empatii. Fortitude ogląda się z dystansem do bohaterów i całej tej dość nieprawdopodobnej historii, co dla mnie jest dużą przeszkodą w czerpaniu całkowitej przyjemności z oglądania. Nie znaczy to jednak, że serial odradzam. Ponieważ ma powstać drugi sezon, warto dać tej historii szansę, być może będzie to dla Was przygoda na dłużej. Jeśli macie ochotę na trochę odmiany w repertuarze oglądanych przez Was seriali, myślę, że Fortitude będzie naprawdę dobrym wyborem.

Moja ocena: 6+/10