Moje
blogowanie z systematycznością nie ma wiele wspólnego. A wręcz moja
systematyczność woła o pomstę do nieba. Ale przygotowuję właśnie notkę o
premierach, których nie zdążyłam obejrzeć w 2013 roku i teraz je właśnie (co
poniektóre) nadrabiam. Planuję też notkę o filmach dla młodzieży czy może
raczej ich braku. A dziś przybywam z wynurzeniami na temat kilku innych filmów
obejrzanych nie tak dawno. Krótkimi, bo ostatnio zupełnie nie mam ochoty na
pisanie – o ile pisać nie muszę. Poza tym moją zmorą jest krótka pamięć. Kilka
dni po obejrzeniu filmu zacierają się w mojej pamięci szczegóły, nie pamiętam
wręcz czasem zakończenia. Więc jak tu pisać recenzję czy choćby sklecić kilka
zdań. Moja przypadłość jest straszna – pewnie na starość będę mieć Alzhaimera.
Cóż jednak począć. Jakieś impresje w mojej głowie zostały, więc postaram się
Wam opowiedzieć o kilku filmach.
W
okresie przedświątecznym – wiem, to było dawno – naszło mnie na oglądanie
filmów z Bożym Narodzeniem w tle. I tak zaliczyłam pięć seansów. Na pierwszy
ogień poszły produkcje z Meg Ryan, a napisane przez niezrównaną w temacie związków
damsko – męskich Norę Ephron.
Możecie
się zastanawiać, jak to możliwe, że jeszcze nie widziałam tego filmu. To
przecież jedna z pierwszych tego typu produkcji, określająca pewne standardy komedii
romantycznych (choć nie do końca ten film nią jest), wielokrotnie powtarzana w
telewizji. Ale ja z telewizją raczej na bakier. Poza tym kiedyś typowe
wyciskacze łez, a za taki uważałam ten film, po prostu mnie odstręczały. Dziś
to się zmieniło i wspominam Bezsenność…
jako bardzo ciepły, przyjemny film. Oczywiście, można mieć zastrzeżenia co do prawdopodobieństwa
wydarzeń, ale przecież nie o to chodzi w całym tym gatunki. Chodzi o to, żeby
poczuć się lepiej, uwierzyć w przeznaczenie i dobrych ludzi. Bardzo dobrym
pomysłem było odniesienie do Niezapomnianego
romansu z Cary’m Grantem, wokół którego zbudowane jest spotkanie dwójki
głównych bohaterów.
Teraz
możecie się dziwić jeszcze bardziej, bo przecież w tym filmie jest słynna scena
z udawaniem orgazmu w restauracji i każdy już ją widział. No, nie każdy ;)
Przyznam szczerze, że od początku filmu tej właśnie sceny najbardziej
wyczekiwałam. W sumie też trochę się rozczarowałam – Meg Ryan przesadziła z
ekspresją, dając bardzo przejaskrawiony obraz kobiecego spełnienia. Sam film
jest nawet lepszy od poprzedniego, a to dlatego, że jest bardziej wiarygodna.
Historia znajomości dwojga ludzi rozpisana na wiele lat jest równie inteligenta,
co zabawna, a w przypadku komedii romantycznych często trudno o taką równowagę.
No i trzeba oczywiście wspomnieć, że jest to film uroczo przegadany. Taka
trylogia Richarda Linklatera (Przed
wschodem słońca, Przed zachodem
słońca, Przed północą) w pigułce, ponownie właściwie o
przeznaczeniu, od którego nie da się uciec. Ja z moją ogromną wiarą w
przeznaczenie nie mogłabym czarowi tego filmu nie ulec. Muszę jeszcze dodać, że
Meg Ryan – choć denerwuje mnie jej mimika – jednak zasłużyła sobie na miano
królowej komedii romantycznych, nawet mimo tego, iż w każdej z nich jest taka
sama. To jednak chyba raczej wina scenarzystów, a nie samej aktorki. Pokuszę
się jednak o stwierdzenie, że czy to będzie Bezsenność…,
Kiedy Harry…, Masz wiadomość czy Francuski
pocałunek, oglądamy film o jednej i
tej samej bohaterce tylko w innym tu i teraz.
To wspaniałe życie (1946) brak oceny
O tym
filmie akurat w mojej głowie zachowała się bardzo blada impresja, co samo w
sobie jest chyba znakiem tego, że czuję się tym filmem rozczarowana. Ulubiony
świąteczny film Amerykanów okazał się przypowiastką ku pokrzepieniu serc –
Amerykanie kochają takie klimaty – ale niestety bardzo nudną. Być może nie
byłam na tym filmie zbyt skupiona, być może moja uwaga poszła spać, ale ani
mnie nie wzruszył, ani nie oczarował jakimś ciepłem, klimatem, o którym tyle
czytałam. Losy głównego bohatera oglądałam dosyć obojętnie, zastanawiając się
jedynie, co widzi on w naprawdę mało urodziwej Violet. Prawdopodobnie to nie
był mój dzień i muszę obejrzeć To wspaniałe życie ponownie.
Nieco
inaczej ma się rzecz z Cudem na 34 ulicy
(pierwszą wersją z 1947, a
nie remakiem z 1994), który bardzo trudno było mi zdobyć. Na szczęście jednak
film mnie nie rozczarował, ale o oczarowaniu też nie ma mowy. Ta produkcja również
doskonale wpisuje się w to, co lubią oglądać Amerykanie – pozytywna historia o
świętym Mikołaju, o tym że trzeba wierzyć, być dla innych dobrym, bo dobro
popłaca itd. Jest to idealny film na rodzinne, świąteczne popołudnie – lekki,
niezobowiązujący, ale jednak też dość mało zajmujący.
7/10
Na
koniec akcent polski – Listy do M.
(2011), po których naprawdę nie spodziewałam się wiele, a dostałam bardzo dobry
film. Oczywiście, pełno w nim klisz i schematów, a sam pomysł na przeplatające
się historie grupy bohaterów również jest wtórny, jednakże w zalewie
przeciętności czy nawet marności polskich komedii romantycznych jest to
prawdziwa perełka, do której chętnie wrócę. Nie oglądałam jej ze zgrzytem
zębów, zaśmiałam się wiele razy, wzruszyłam też, podniosłam na duchu – dostałam
wszystko to, o co może chodzić przed świętami. Wiadomo, że jest to bajka, tak
samo jak jest nią kochane przez wszystkich Love
Actually. Ale bajki też są przecież
potrzebne. Ważne tylko, by były na jako takim poziomie. W Listach do M. znajdziemy
ponadto mnóstwo znanych twarzy – aktorów w większości nie wybitnych, ale po
prostu popularnych. Największą ucztą zdecydowanie jest duet Agnieszka Wagner i
Wojciech Malajkat. Naprawdę klasa, w dodatku ich historia jest chyba
najciekawsza. Ale nie drażni właściwie nikt: i Adamczyk, i Dygant wypadają tak
jak trzeba czyli zabawnie, Karolak jest świetny w roli św. Mikołaja, Maciej
Stuhr jak to Maciej Stuhr, a Roma Gąsiorowska całkiem pasuje do roli
współczesnej Bridget Jones. A, i plus za wątek Pawła Małuszyńskiego (nie
zdradzam, żeby nie spolerować). Jeśli za rok TVN zaserwuje nam ten film to
polecam Wam uśpić Wasze uprzedzenia i obejrzeć. To chyba najlepszy polski film
o miłości od bardzo dawna.
7/10
Napisałam,
że chcę Wam opowiedzieć o filmach obejrzanych całkiem niedawno. Skłamałam.
Poniżej znajdą się filmy oglądane nawet i we wrześniu. Ale choć wspomnienia o
nich mam już trochę rozmyte, wspomnieć o nich muszę. Filmy z 2013 roku
zostawiłam sobie do osobnej notki.
Film
dla miłośników nieśpiesznie opowiedzianych skomplikowanych psychologicznie historii
miłosnych z wojną w tle. Atutem filmu są zdjęcia, kostiumy i aktorstwo. Film ma
cudowny klimat retro, trzyma w napięciu, gra na emocjach i nie daje
jednoznacznych odpowiedzi.
Chinatown (1974) brak oceny
Jeden
z najlepszych filmów kryminalnych w historii? Jeden z najlepszych czarnych
kryminałów? Niestety nie mogę tego potwierdzić. Dla mnie Chinatown jest przede wszystkim filmem wyjątkowo nudnym, ale być
może takie są prawa tego gatunku, o czym już zresztą kiedyś wspominałam. Ale
ponieważ jest to film ceniony, być może dam mu jeszcze szansę, by ten jego
geniusz dostrzec. Szkoda, że nie za pierwszym razem, bo Polańskiego bardzo
cenię i zaliczam do jednego z ulubionych reżyserów.
Tu
również małe rozczarowanie. Film dobry, choć nie wiem czy obiektywny. Księżna
Elżbieta Batory czyli tytułowa hrabina to postać, która od pewnego czasu bardzo
mnie fascynuje. Najkrócej mówiąc słynęła z tego, że smarowała się dla
zachowania urody świeżą krwią młodych dziewcząt, dziewic, które masowo były
zabijane w jej zamku. Taka jest wersja oficjalna, której hołduje i ten film,
ale mówi się też, że być może to tylko oszczerstwa wysuwane przez jej wrogów,
zazdrosnych o pieniądze. Film jest ładny wizualnie, odpowiednio mroczny i
intrygujący, a Julie Delpy, która jest i jego scenarzystką i reżyserką,
stworzyła bardzo sugestywną kreację, dalece odmienną od jej komediowego emploi
kojarzonego z trylogią Linklatera czy jej własnymi 2 dniami w Paryżu i 2 dniami
w NY. Film jest wiarygodnym studium psychologicznym postaci próżnej,
bojącej się starości hrabiny, może nieco przewidywalnym, jeśli zna się tę
historię, ale opowiedzianym we wciągający sposób.
Rzeka tajemnic (2003) 9/10
Dennise
Lehane to musi być naprawdę świetny pisarz. Oglądam już któryś film na
podstawie jego książki i znów jestem pod wrażeniem. Thrillery czy może raczej
dramaty kryminalne tego rodzaju, z atmosferą zagadki, są jednymi z moich
ulubionych filmów. Film Clinta Eastwooda oprócz tego, że ma świetnie napisane
postaci, które są znakomicie zagrane, jest po prostu niesamowicie emocjonalny.
Świetnie zostały pokazane relacje międzyludzkie, ich zmienianie się pod wpływem
okoliczności. Bardzo sprawnie budowane i podtrzymywane jest w nim napięcie, a niebanalne
zakończenie ma naprawdę sporą siłę rażenia.
Nietykalni (2011) 8/10
Dawno
nie oglądałam tak pozytywnie nastrajającego filmu. Miliony widzów jednak nie
mogły się mylić – a film ten jak pamiętam reklamowano właśnie statystykami –
ileż to widzów go nie widziało i się nim nie zachwyciło. Dziś sama dołączam do
ich grona i cieszę się, że Nietykalni nie okazali się obrazem przereklamowanym.
To, co doceniam najbardziej to fakt, że choroba – niepełnosprawność nie została
tu pokazana jako wyrok, koszmar, dramat. Oczywiście, można powiedzieć, że
poruszający się na wózku, sparaliżowany Phillipe odkrywa uroki życia dopiero
przy swoim czarnoskórym opiekunie, ale w filmie bardziej chodzi o zderzenie
dwóch różnych światów niż uwypuklanie dramatu osoby sparaliżowanej. Twórcy
filmu nie grają na naszej wrażliwości, nie są ckliwi, melodramatyczni. Nie ma
tu przesady w żadną stronę (jak na przykład przejaskrawiony humor) i to mi się
bardzo podoba. Nie będę kłamać, łezka mi się na samym końcu zakręciła w oku,
ale mi niewiele trzeba do wzruszenia. Zdecydowanie film ten daje pokrzepienie,
nastraja pozytywnie, bez jednoczesnego moralizowania czy upiększania
czegokolwiek. Jest to prosta, wiarygodna historia (w końcu zdarzyła się
naprawdę), w której komizm doskonale równoważy się z dramatem, dlatego moim
zdaniem powinna się spodobać nawet bardziej wymagającym i wybrednym widzom.